Małe kalifornijskie miasteczko Mill Valley w hrabstwie Marin. Pewnego dnia do gabinetu miejscowego lekarza, Milesa Bennella, przychodzi jego dawno niewidziana przyjaciółka, Becky Driscoll. Jest zaniepokojona dziwnym zachowaniem swojej kuzynki, która twierdzi, że jej wujek Ira zmienił się i jest całkiem inną osobą, niczym pozbawioną uczuć i emocji skorupą. Miles decyduje się odwiedzić rodzinę Becky, chcąc zweryfikować jej opowieść, ale niczego nie może potwierdzić – nie widzi żadnych różnic ani w wyglądzie, ani w zachowaniu Iry. Kilka dni później dowiaduje się jednak, że coraz więcej osób w Mill Valley zauważa znaczące zmiany u swoich bliskich...
Pisarz Jack Belicec znajduje w piwnicy swojego domu tajemniczy kokon. W środku nocy jego wystraszona żona Theodora przybiega do doktora Bennella, by donieść mu o zatrważającym odkryciu – kokon zaczął zmieniać kształt i przemienia się w jej męża. Przerażony pisarz niszczy znalezisko. Wspólnie postanawiają rozwikłać zagadkę tajemniczych przemian w miasteczku. Udają się zatem po pomoc najpierw do kolegi Milesa – doktora Kaufmana, a potem do profesora Budlonga, autora artykułu opisującego niewyjaśnione wydarzenia w hrabstwie Marin na przestrzeni ostatnich miesięcy. Czyżby Ziemię czekała inwazja nieznanej formy życia tworzącej duplikaty ludzkich istot?
Inwazja porywaczy ciał ma ukazać się od koniec miesiąca. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział tej książki:
Rozdział pierwszy
Ostrzegam cię, że to, co zaczynasz czytać, jest pełne luźnych wątków i pytań bez odpowiedzi. To wszystko nie zostanie na samym końcu zgrabnie rozwiązane i zadowalająco wyjaśnione. W każdym razie nie przeze mnie. Albowiem ja sam nie mogę powiedzieć, że rzeczywiście wiem dokładnie, co się stało i dlaczego, albo przynajmniej jak się zaczęło, skończyło – czy się skończyło – i czy mam rację co do istoty rzeczy. Jeżeli nie lubisz tego rodzaju historii, to jest mi przykro, a dla ciebie będzie najlepiej, jeśli nie będziesz czytał dalej. Wszystko, co mogę zrobić, to opowiedzieć tyle, ile wiem. Dla mnie zaczęło się to około szóstej wieczorem w czwartek 28 października 1976 roku, kiedy wypuściłem ostatniego pacjenta (zwichnięty kciuk) bocznymi drzwiami mojego gabinetu z uczuciem, że dzień się jeszcze dla mnie nie skończył. Pragnąłem nie być lekarzem – tego rodzaju przeczucia za często mi się sprawdzały. Kiedyś wyjechałem na wakacje pewien, że będę z powrotem za dzień lub dwa – i byłem, z powodu epidemii różyczki. Innym razem położyłem się do łóżka śmiertelnie zmęczony, przeczuwając, że będę na nogach za kilka godzin, jadąc z wizytą domową – i tak było; zdarzało się często i zdarzać będzie. Wciąż jeżdżę z wizytami domowymi, jak to czyni wielu innych. Przy biurku dopisałem notkę do historii choroby mojego pacjenta. Następnie zabrałem do umywalni spirytus apteczny i przygotowałem sobie drinka – coś, czego prawie nigdy nie robiłem. Ale zrobiłem to tamtego wieczora. Stojąc w oknie za moim biurkiem i patrząc w dół na ulicę Throckmorton, wysączyłem go do dna. Miałem za sobą usunięcie wyrostka robaczkowego i żadnego lunchu. Byłem rozdrażniony. Ciągle jeszcze nie przywykłem do wolnego stanu i żałowałem, że z nadejściem wieczoru nie czeka na mnie żadna przyjemność, która dawałaby nadzieję odmiany. Tak więc, gdy usłyszałem lekkie kołatanie do zewnętrznych, zamkniętych już drzwi pokoju przyjęć, chciałem po prostu pozostać bez ruchu, aż intruz, ktokolwiek by to nie był, sobie pójdzie. Można byłoby tak postąpić, uprawiając jakikolwiek inny zawód – ale nie mój. Pielęgniarka już poszła – prawdopodobnie ścigała się z ostatnim pacjentem, kto pierwszy będzie na schodach, gładko wygrywając – a ja z jedną nogą na fotelu przez jakąś chwilę po prostu sączyłem swojego drinka. Patrzyłem na ulicę w dole i gdy delikatne pukanie się powtórzyło, udawałem, że nie mam zamiaru na nie odpowiadać. Nie było jeszcze ciemno – do zmroku pozostało trochę czasu – lecz nie było już tak jasno jak za dnia. Zajarzyły się latarnie, ulica Throckmorton opustoszała – o szóstej prawie wszyscy tutaj wokół jedzą – a ja czułem się samotny i przygnębiony. Wtedy ponownie rozległo się pukanie. Odstawiłem szklankę, podszedłem do drzwi i, przekręciwszy zamek, otworzyłem je. Zdaje się, że zamrugałem powiekami z głupawo otwartymi ustami, gdyż zobaczyłem Beckey Driscoll. – Witaj, Miles. – Uśmiechnęła się zadowolona z niespodzianki, jaką mi sprawiła i z radości, którą zobaczyła na mojej twarzy. – Becky – wymamrotałem, cofając się, by ją wpuścić. – Miło cię widzieć. Wejdź! – Uśmiechnąłem się szeroko. Becky poszła za mną poprzez pokój przyjęć do gabinetu. – A cóż to takiego? – zapytałem, zamykając drzwi. – Wizyta u lekarza? Poczułem takie odprężenie i zadowolenie, że stałem się podniecony i wylewny. – W tym tygodniu specjalnością zakładu jest usuwanie wyrostków – zawołałem wesoło. – Pierwszorzędna oferta! Uśmiechnęła się. Jej figura, jak zauważyłem, podążając za nią wzrokiem, była wciąż cudowna. Becky ma wspaniały, pięknie umięśniony szkielet; zbyt szeroka w biodrach – słyszałem, jak mówiły to kobiety, ale nigdy mężczyźni. – Nie – Becky zatrzymała się przy moim biurku, odpowiadając na pytanie. – To nie jest w gruncie rzeczy wizyta u lekarza. Wziąłem moją szklankę i uniosłem do światła. – Jak wszyscy wiedzą, piję przez cały dzień. Szczególnie w dniach operacji. I każdy pacjent musi wypić ze mną jednego – co ty na to? Szklanka prawie wyśliznęła mi się z ręki, kiedy Becky załkała – sucho, spazmatycznie łapiąc powietrze. Jej oczy wypełniły nagle lśniące łzy. Szybko się odwróciła; zgarbiona, zakrywając dłońmi twarz. – Skorzystam – wyszeptała. Po chwili zaproponowałem jej, żeby usiadła; powiedziałem to bardzo delikatnie. Becky zapadła w skórzany fotel przed biurkiem. Poszedłem do umywalni, przygotowałem jej drinka, wróciłem i postawiłem go na oszklonym blacie biurka przed nią. Wróciłem do swojego obrotowego fotela, przyglądając się Becky. Wtedy podniosła oczy. Skinąłem w kierunku jej szklanki, delikatnie ponaglając ją do picia. Sam wypiłem łyk, uśmiechając się do niej znad szklanki, dając jej kilka chwil na zapanowanie nad sobą. Teraz po raz pierwszy naprawdę zobaczyłem jej twarz. Zobaczyłem, że to ta sama miła buzia – kształtne kości pod skórą, te same inteligentne oczy z nieco zaczerwienionymi w tej chwili powiekami. Te same pełne, ładne usta. Jej włosy były inne – chyba jakieś krótsze – ale tak samo bujne, ciemne, prawie czarne, grube i kędzierzawe. Wyglądały jak naturalnie kręcone, choć pamiętałem, że tak nie było. Zmieniła się oczywiście: nie była już osiemnastolatką, ale dobiegała trzydziestki i na tyle też, ni mniej ni więcej, wyglądała. Jednakże była wciąż tą samą kobietą – dziewczyną – którą znałem z liceum. Będąc w ostatniej klasie, umówiłem się z nią kilkakrotnie. – Miło cię znowu widzieć, Becky – powiedziałem, podnosząc moją szklankę w jej kierunku i uśmiechając się. Upiłem mały łyk i spuściłem wzrok. Chciałem porozmawiać z nią o czymś nie związanym z kłopotem, który ją sprowadził, zanim przejdziemy do sedna. – Ja też się cieszę, Miles. Becky odetchnęła głęboko i oparła się wygodnie w fotelu, trzymając szklankę w dłoni. Wiedziała, do czego zmierzam i przystała na to. – Pamiętasz, jak kiedyś przyszedłeś po mnie? Wybieraliśmy się gdzieś na przyjęcie, a ty miałeś ten napis na czole. Pamiętałem, ale pytająco uniosłem brwi. – Miałeś wypisane na czole „M.B. kocha B.D.” – czerwonym atramentem albo szminką, czy czymś innym. Powiedziałeś, że będziesz to nosił przez cały wieczór. Musiałam się bardzo upierać, żebyś go starł. – Taaak, pamiętam – odparłem, uśmiechając się szeroko. Pamiętałem też o czymś innym. – Becky, oczywiście słyszałem o twoim rozwodzie. Współczuję ci. Skinęła głową. – Dziękuję, Miles. Ja też słyszałam o twoim. I też ci współczuję. Wzruszyłem ramionami. – Zdaje się, że łączy nas życie w wynajętych pokojach. – Tak – zdecydowała się przejść do rzeczy. – Miles, przyszłam z powodu Wilmy. – Wilma była jej kuzynką. – W czym problem? – Nie wiem. – Becky wpatrywała się przez chwilę w swoją szklankę, a następnie ponownie podniosła wzrok na mnie. – Ona ma... – Zawahała się. Ludzie nie cierpią nazywania tego rodzaju spraw po imieniu. – Cóż, wydaje mi się, że ty nazwałbyś to obsesją. Znasz jej wuja – wujka Irę? – Taaak. – Miles, ona wbiła sobie do głowy, że Ira nie jest jej wujem. – Co masz na myśli? – Pociągnąłem z mojej szklanki. – Że nie są w rzeczywistości spokrewnieni? – Nie, nie. – Potrząsnęła niecierpliwie głową. – Mam na myśli, że ona uważa, że on jest... – uniosła ramię w geście zakłopotania – oszustem czy kimś w tym rodzaju. Kimś, kto tylko wygląda jak Ira. Gapiłem się na Becky. Nie pojmowałem tego; Wilma była wychowywana przez ciotkę i wuja. – Czy ona nie może powiedzieć, na czym polega różnica? – Nie. Powiada, że on wygląda dokładnie jak wujek Ira, mówi tak samo jak on, zachowuje się jak on – wszystko tak samo. Ona po prostu wie, że to nie jest Ira i tyle. Miles, to mnie doprowadza do szaleństwa! Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. – Popracuj nad tym drinkiem – wymamrotałem, wskazując na jej szklankę, sam zaś wziąłem duży haust ze swojej, odchyliłem się w fotelu i, patrząc w sufit, myślałem o tym, co usłyszałem.
Strony:
- 1 (current)
- 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj