Janczarzy Kremla to sensacyjno-szpiegowska historia  napisana przez Zdzisława A. Raczyńskiego. Fabuła sięga lat 70. ubiegłego wieku, kiedy to grupa polskich studentów wyjeżdża do Moskwy. Niestety dla niektórych z nich ta podróż kończy się tragicznie. Czterdzieści lat później prokurator IPN zaczyna badać tę sprawę i szybko odkrywa, że dawna tragedia miała drugie dno. Janczarzy Kremla ukazali się w tym tygodniu nakładem wydawnictwa Czarna Owca. 

Janczarzy Kremla - fragment powieści

ROZDZIAŁ PRZEDOSTATNI

– 1 –

Wyglądali jak bracia. Lub nowo powołani rekruci – jeszcze w cywilnych ubraniach, ale już krótko ostrzyżeni, ze skupieniem na twarzach, niepewni tego, co przyniesie jutro. Trzej młodzi mężczyźni, właściwie chłopcy, siedzieli w milczeniu na plastikowych krzesłach ustawionych rzędem pod ścianą hali przylotów warszawskiego lotniska. Spośród kilkudziesięciu osób, niecierpliwie kłębiących się w oczekiwaniu na lądowanie samolotu, wyróżniały ich posągowe znieruchomienie i długie zimowe płaszcze, podczas gdy większość obecnych nosiła jeszcze lekkie kurtki lub nawet modne letnie prochowce, chociaż chłodny i słotny październik przyszedł w tym roku wcześnie, zapowiadając bliską zimę. Niekiedy na Okęciu można było natknąć się na grupki ortodoksyjnych młodych Żydów, w podobnych długich, ciemnych płaszczach, którzy po odwiedzeniu ziemi przodków wracali do Izraela ze stężałymi obliczami. Trzej mężczyźni nie nosili ani pejsów, ani czarnych kapeluszy. Także ich opiekun w niczym przypominał rabina czy nauczyciela w szkole religijnej, a bardziej szarego urzędnika niższej rangi, jednego z tych, którzy mają tę dziwną właściwość nijakości, że minutę po spotkaniu na ulicy nie jesteśmy w stanie opisać ich wyglądu. Puste krzesło między młodymi a wychowawcą zaznaczało dzielącą ich różnicę wieku. – Pasażerów, oczekujących na przylot samolotu polskich linii lotniczych LOT z Moskwy, informujemy, że samolot przybędzie z opóźnieniem około dziesięciu minut. Opóźnienie może ulec zmianie. – Głośniki zachrypiały męskim głosem, w którym nie było tonu ubolewania czy przeprosin, a tylko brutalne postawienie odbiorców wobec faktu. Tłumek oczekujących zaszumiał, zafalował. – Chodźmy na taras widokowy – zaproponował siedzący w środku chłopak. I podniósł się, nie czekając na czyjąkolwiek odpowiedź. – Późno już, wejście na pewno zamknięte. Zresztą, na zewnątrz deszcz, ciemno. Niewiele widać – zaoponował wychowawca. Dwaj pozostali młodzi mężczyźni bez słowa wstali z miejsc, dając do zrozumienia opiekunowi, że nie zamierzają przysłuchiwać się jego opinii, lecz oczekują, aby do nich dołączył. Zarzuciwszy na ramiona torby podróżne, ruszyli w stronę wyjścia, przechodząc za plecami ludzi, którzy z niecierpliwością wpatrywali się w szybę, oddzielającą poczekalnię od punktów kontroli. Opiekun, niechętnie, ulegając bezsłownemu szantażowi, podniósł się i poszedł śladem chłopców. Ich stopy znaczyły wgłębienia w błotnistej brei, pokrywającej posadzkę. W ostrym świetle przysufitowych jarzeniówek sylwetki żołnierzy ochrony pogranicza w zielonych mundurach i celników, noszących szare uniformy, rysowały się niczym manekiny w witrynie sklepu z akcesoriami militarnymi. Ożywione komendą głośników, zapowiadających lądowanie samolotu, marionetki zapląsały, rozsypały się po hali, zajmując przypisane im miejsca przy stanowiskach kontroli. Strażnik przy drzwiach prowadzących na taras widokowy pokręcił przecząco głową, odmawiając przejścia. Młodzieńcy obejrzeli się za siebie, przywołując wzrokiem opiekuna. Ten próbował coś tłumaczyć cerberowi, wreszcie, z oporami, wyciągnął z kieszeni karton legitymacji w czarnych okładkach. – Trzeba tak było od razu – zaburczał obrażony mundurowy i odryglował drzwi. Podmuchy wiatru smagały przenikliwie zacinającym deszczem. Chłopcy wtulili głowy w podniesione kołnierze płaszczów. – Przydałaby się futrzana uszanka – mruknął jeden z nich. – Aha – przytaknął drugi. Przylgnęli do metalowej barierki, wypatrując samolotu.
Źródło: Czarna Owca
Najpierw na czarnym niebie pojawił się świecący punkt, bezgłośnie spływający nad lotnisko niczym spadająca gwiazda. Później, wraz z narastającym hukiem przebijającym się przez szum wiatru, kula światła urosła, zawisła nad pasem startowym obramionym ściegiem lamp, zanim rozpadła się na białe reflektory lądowania, błyskające stroboskopy, zielone i czerwone ognie pozycyjne. Z mokrej ciemni wychynął połyskujący drapieżnie dziób samolotu Tu-134. Koła dotknęły powierzchni lotniska. Ziemia zaprotestowała piskiem przeciwko uderzeniu czterdziestu ton aluminium, odepchnęła maszynę na ułamek sekundy, ale już za chwilę oba wózki tylnego podwozia, a potem przednie podparcie wczepiły się pewnie w betonową powierzchnię i samolot potoczył się z ogromną prędkością, budząc obawy, że nie zdąży wyhamować przed końcem pasa startowego. Zawyły odwróconym ciągiem dwa potężne silniki, samolot wytracał prędkość, aż wreszcie się zatrzymał. Natychmiast podjechał samochód marshallera, zapraszając migającym pomarańczowym napisem „follow me”, aby pilot podążał trasą wyznaczaną przez auto eskorty. Tu-134 podtoczył się w pobliże budynku dworca lotniczego i znieruchomiał. Wyglądał teraz jak lśniący w deszczu gigantyczny motyl przyszpilony światłami reflektorów. Nim jeszcze samolot się zatrzymał, ruszył w jego stronę samochód straży granicznej. Żołnierze w pelerynach schronili się pod skrzydłem w oczekiwaniu na pasażerów. Ruchomy trap pełzł niespiesznie wzdłuż linii, rysujących drogi ruchu na lotnisku. Z drugiej strony podjeżdżał meleks z przyczepą na bagaże. Za nim podążał autokar. Ruchome schody przyssały się do kadłuba samolotu, drzwi przesunęły na bok, wyjrzała głowa stewardessy i po chwili pojawili się pierwsi pasażerowie. Kuląc się przed wilgocią i chłodem, w pośpiechu zbiegali po trapie i znikali we wnętrzu autobusu. Jako ostatni wyszli z samolotu dwaj mężczyźni: młodzieniec w długim płaszczu i towarzyszący mu starszy, korpulentny, w karakułowej papasze, jaką noszą wyżsi rangą oficerowie sowieccy. Po zejściu z trapu nie szukali schronienia w autokarze, lecz podeszli do żołnierzy ochrony pogranicza. Dowodzący wopistami podoficer wydobył spod peleryny krótkofalówkę, podniósł do ust. Najwidoczniej konsultował coś z przełożonymi, gdyż po rozmowie skinął akceptująco głową i wskazał obu mężczyznom miejsce w zaciszu podwozia. Mała grupka, złożona z trzech żołnierzy i dwóch pasażerów, stała pod wątłą wiatą skrzydła samolotu, chociaż autobus z podróżnymi i wyładowany walizami wózek transportowy już odjechały. Luk bagażowy pozostawał otwarty, ziejąc czarną dziurą niczym paskudna wyrwa w boku wieloryba. Przy luku zatrzymała się furgonetka. Wyskoczyli z niej trzej mężczyźni, dwaj z nich wspięli się do luku bagażowego. Po chwili z ciemnego otworu wysunęła się podłużna skrzynia, pobłyskująca złoconymi okuciami. Szczupły chłopiec, który jako ostatni opuścił pokład i wraz z żołnierzami przyglądał się rozładunkowi, podbiegł do bagażowych, podtrzymał od dołu trumnę. Wspólnymi siłami, we czworo przenieśli ładunek do nysy. – Tomek powrócił – powiedział jeden z trzech młodych mężczyzn przyglądających się z wysokości tarasu lądowaniu samolotu.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj