I Ci co mieszkają w grobowcach

Zasilana lodowatymi źródłami i strumykami wysokich gór Myceum daleko na wschodzie rzeka Cotras wiła się całymi milami dolinami na zachód przez skaliste wzgórze, by w końcu dotrzeć do szerokiego pasa nizin otaczającego wybrzeże Lartroxii. Tam zaczynał się jej spływ ku zachodnim morzom – pięćdziesięciomilowy spławny, żeglowny kanał, który prowadził przez żyzne pola i gęste puszcze. Miasto Nostoblet rozsiadło się wzdłuż koryta rzeki, której krwistobrunatne fale toczyły się w dal między nadbrzeżnymi równinami. Koryto rzeki było tak szerokie, że Nostoblet mogło służyć jako śródlądowy port przyjmujący zarówno egzotyczne towary z kupieckich statków kursujących po zachodnich morzach, jak i bogactwa leżących na wschodzie gór, dostarczane spienionym wodnym traktem tratwami półdzikich górali. Wzgórza za Nostoblet porastał rzadki las, poprzecinany wysokimi wypiętrzeniami i głębokimi wąwozami, których miękkie skały dawno temu wyżłobiły górskie strugi. Nieprzeliczone przepaściste urwiska wznosiły się ku niebu setki stóp nad dolinami. Niemal nieprzekraczalną barierą strzegły równin Lartroxii Południowej, wyznaczając granicę, do której, jak utrzymywała część uczonych, sięgały swymi falami przedwieczne morza. Pionowe skały za Nostoblet kryły w sobie wiele grobowców. Stosunkowo świeży kult Hormenta wprowadził zwyczaj palenia zwłok i tak stare groty grzebalne straciły swą użyteczność, a strażnicy ścieżek, które do nich wiodły, opuścili je niemal równie dawno temu. Mieszkańcy starego Nostoblet od zawsze byli ludźmi praktycznymi, których zwyczaje religijne nie nakazywały szastać groszem na wystawne miejsca spoczynku. Kiedy grobowce były jeszcze w użyciu, bogaci chowali swoich zmarłych w prostych drewnianych skrzyniach umieszczanych w niszach jaskiń wydrążonych w stromych skalnych zboczach. Do grobowca nie wkładano żadnego osobistego mienia z wyjątkiem ubrania, które nosił zmarły, ewentualnie bezwartościowej biżuterii. Hieny cmentarne nie miały zatem po co testować czujności garstki żołnierzy dawniej pilnujących grobowców ani też stawiać czoła strażnikom spoza ludzkiego świata. Zła sława łączyła bowiem grobowce Nostoblet z obecnością ghulów i innych, jeszcze gorszych mieszkańców, a upiorne opowieści o ich łowieckich wyprawach sprawiały, że całe miasto do tej pory skrupulatnie trzymało się z dala od tego obszaru. I to właśnie tymi krętymi szlakami prowadzącymi wśród stromych klifów w pocie czoła drapali się w górę dwaj mężowie. Była burzowa noc. Błyskawice raz za razem rozrywały nieprzeniknioną czerń, ukazując śliską od deszczu kamienistą ścieżkę trawersem przecinającą urwisko. Te nieprzewidywalne rozbłyski o wiele lepiej oświetlały drogę niż marny ogienek latarni Arbasa. – Uważaj – wrzasnął za siebie Arbas. – Te kamienie są diablo śliskie! Jakby ignorując własne słowa, skrytobójca zjechał po lśniącym głazie i starając się utrzymać równowagę, o mało nie upuścił w przepaść bezużytecznej latarni. Thovnosianin szpetnie zaklął i skupił się na utrzymaniu równowagi. Jedno poślizgnięcie na chłostanych ulewą głazach oznaczało pewną śmierć na piargach u podnóża urwiska. Gdzieś z mroków w dole dobiegał go niewyraźny, urywany huk wody pędzącej przepełnionym korytem. Niemniej w głosie Imela nie dało się słyszeć strachu, kiedy warknął: – Nie mogłeś się postarać, żeby Kane spotkał się ze mną w jakimś suchym miejscu? Arbas się obejrzał, szczerząc zęby w wyrazie sardonicznego rozbawienia. – Przeszła ci ochota na spotkanie, co? – Wybuchnął śmiechem, gdy kompan odpowiedział lawiną przekleństw. – Ale dla naszych celów to wymarzona noc. Ta burza powinna ukryć nas przed wzrokiem każdego, kto chciałby ruszyć naszym tropem. Zresztą dobrze wiesz, że nie ma takiego zakątka Przymierza, w którym Kane mógłby się pokazać. Zbyt dużo dają za jego głowę. A gdyby nawet nie to, nieśpieszno mu wyciągać nogi dla byle kogo, chyba żeby miał się nieźle obłowić. – Dodał znacząco: – Nie powiedziałeś jeszcze, po co chcesz się z nim spotkać. – O tym będę rozmawiał z Kane’em – odpalił mu szorstko Imel. Arbas z powagą pokiwał głową. – Uhm, z Kane’em. No to nie zdradzaj mi żadnych dramatycznych tajemnic. Tego bym nie chciał, rzecz jasna. Ale Thovnosianin postanowił go ignorować i zapadł w milczenie na resztę wspinaczki. W skalnej ścianie po prawej stronie pojawiły się otwory, wejścia do porzuconych komór grzebalnych, korytarze ręcznie wyciosane w miękkim kamieniu przez niewolników, którzy umarli już dawno temu pospołu ze swymi panami. Wionące ciszą otwory były na tyle wysokie, że mógł do nich wejść mężczyzna słusznego wzrostu, a błyski piorunów zdradzały, że są głębsze, niż można by oczekiwać w tym skalnym otoczeniu. Kiedyś dostępu do grobów broniły solidne drzwi, ale wyglądało na to, że przez lata wszystkie sforsowano. Parę półotwartych skrzydeł tkwiło jeszcze na nieruchomych zawiasach, ale większość zniknęła lub zwisała pod dziwacznymi kątami – marne resztki spróchniałego drewna i przeżartego rdzą metalu. Imel rozważał niespokojnie, czyje ręce mogły roztrzaskać te solidne, imponujące odrzwia – i dlaczego. To nie była dobra noc na takie rozmyślania. Mrok wydrążonych w skale komór był daleko bardziej ponury niż nocne ciemności, a czas nie rozwiał stęchłego odoru rozkładu, który skaził wilgotne powietrze. Nerwy odmawiały mu posłuszeństwa za każdym razem, gdy mijał zionący pustką otwór, a ciarki biegały po plecach, bo miał wrażenie, że ktoś przypatruje mu się z ukrycia. Od czasu do czasu niepokoiły go niemal nieuchwytne odgłosy dreptaniny, szurania łapek zwierzęcego drobiazgu. Modlił się, żeby były to tylko wypłoszone z kryjówek szczury. Ale burza płatała zmysłom niesamowite figle. – To tu. Tak mi się zdaje – krótko zawyrokował Arbas i skierował się do jednej z cuchnących stęchlizną gigantycznych jam. Odsłonił bardziej latarnię, która jakimś cudem nadal świeciła, tak że Imel mógł zobaczyć, że jaskinia ma kształt litery L. Wejściowy korytarz biegł około dwudziestu stóp, by skręciwszy pod kątem prostym, sięgnąć jakieś pięćdziesiąt stóp w głąb góry. W wysokiej na osiem stóp ścianie pierwszej części korytarza wycięto trzy rzędy nisz. Tylko kilka z gnijących w nich trumien pozostało nietkniętych. Większość była rozbita, a zawartość rozrzucona; Thovnosianin nie potrafił na pierwszy rzut oka ocenić, czy była to sprawka czasu, czy rozmyślna dewastacja. Tuż za zakrętem wisiała podwójna skórzana zasłona. Miała chronić przed lodowatym przeciągiem – i nie pozwalała dostrzec z zewnątrz światła latarni. Bo gdy minęli zasłonę, Imel zobaczył, że komorę niedawno wyposażono, tak by ktoś mógł w niej zamieszkać. To tu, w tym wiekowym, pełnym cieni grzebalnym zakątku Kane urządził swoje legowisko. – No i gdzie on jest? – spytał obcesowo Imel. Palił się przejść do rzeczy i pozbyć mrocznych, nieuchwytnych lęków, które dręczyły go, od kiedy znalazł się na cmentarzysku. – Nie nawykliśmy czekać, co? Cóż, przyjdzie w swoim czasie. Przynajmniej wie, że się zjawimy tej nocy – powiedział Arbas i zajął jedyne krzesło w komorze. Przeklinając bezczelność skrytobójcy, Imel rozejrzał się za innym siedziskiem. Na próżno. Izba było zadziwiająco dobrze urządzona, a na pewno nie było łatwo wnieść tu tych rzeczy tak, by nikt tego nie zauważył. W kącie stało wygodne kamienne łoże – materac i spory stos futer. Poza krzesłem był tu stół z dwoma lampami, kilkoma flaszkami, żywnością i – co najbardziej zdumiewające – licznymi księgami, zwojami i przyborami do pisania. Na podłodze i w niszach piętrzyły się różnorakie przedmioty – dzbany oliwy, kusza i kilka kołczanów z bełtami, przybory kuchenne, jeszcze więcej żywności, topór bojowy, kilka starawych sztyletów, pierścienie i inne żelazne przedmioty. Ciepło nadal biło z warstwy popiołu, tam, gdzie Kane rozpalił niewielkie ognisko, namiastkę kuchennego pieca. Stos drewna zdradzał, że używa do tego trumien, pozbawiwszy je zawartości.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj