Skrytobójca znów połaskotał Thovnosianina ostrzem, kiedy ten próbował się dźwignąć. Imel zamarł. – Jak na to wpadłeś? – spytał Arbas z udawanym zdziwieniem. – Hm, chyba po tym, że twarz mu zbielała, kiedy go ujrzał. A ty co o tym myślisz? – Może zdumiał go tak wielki szafir. – Nie, wątpię. Zresztą to ametyst. – Jeden pies. – Nie, myślę, że źle kombinujesz, Arbasie. Założę się, że Imel po prostu uznał, że kiedy ostatni raz widział ten pierścień, zdobił dłoń osoby, którą znał. Powiedzmy, tego wielkiego suczego syna, który się za wami skradał. – Śledził nas! – Ton głosu Arbasa się wyostrzył. – No, Imelu, wyszedłem przez ciebie na głupka. – Wbił głębiej czubek sztyletu. Imel zarzęził, próbując zacisnąć gardło przed kłującym sztychem. – To myceańskie ostrze – zasyczał mu do ucha skrytobójca. – Ci górale tygodniami kują stal, by nadać jej ostrości. Mówią, że słabnie i kruszeje jak źdźbła nizinnych łąk, chyba że co jakieś dziesięć dni łyknie ciepłej krwi wroga. – Stąd wygląda mi to na pellińską robotę – zauważył Kane. – Bo to pelliński płatnerz oprawił mi tę zabawkę – odparł urażonym tonem Arbas. – Tak czy owak, szlachcic, który miał ten nóż, zanim go zabiłem, przysięgał, że to myceańskie ostrze. Tej stali nie da się pomylić z żadną inną. Patrz jak śmignie przez to gardziołko. Kane pokręcił głową i wstał. – Może potem. Daj mu odetchnąć. Tak się składa, że tylko jeden was śledził i czekałem na niego. Myślę, że Imel może teraz śmiało gadać. – Uwięził wzrok Imela morderczym spojrzeniem. Płonął w nim gniew. Imel poczuł bliski oddech śmierci. – Co to za człowiek? Dlaczego za tobą szedł? – Kane nawet nie ostrzegł Imela, żeby nie kłamał, ten zresztą pewnie by się nie odważył na kłamstwo trzymany w zimnym uścisku tego spojrzenia. – Żołnierz, który towarzyszył mi od Thovnos. Był moim przybocznym. Szukając ciebie, przeczesywałem zaułki Nostoblet, i uważałem, że potrzebuję kogoś, kto towarzyszyłby mi w dyskretnej odległości. Dzisiejszego wieczoru, zanim wyruszyłem z Arbasem, rozkazałem mu iść za nami. Kane długo mu się przyglądał w zamyśleniu. – Tak, bo nie ufałeś Arbasowi. I słusznie. Kiedy tylko znaleźlibyście się na bezludziu, zarżnąłby cię bez skrupułów dla byle drobiazgów, które byś miał przy sobie, gdybym nie rozkazał mu przyprowadzić cię tutaj. Powodowała mną ciekawość. Mój stary przyjaciel Bindoff potrafił mi powiedzieć tylko tyle, że jesteś młodszym synem jakiejś zubożałej szlacheckiej rodziny z Thovnos, że trudno cię oskarżyć o przesadną uczciwość, ale można pochwalić za spryt. Mówił też, że zjawiłeś się przed nim z dziwnymi zaiste referencjami, i pytałeś, gdzie można mnie znaleźć. Tak więc jesteś usprawiedliwiony, ale nie ułaskawiony. Kiedy wszyscy w Lartroxii Południowej pożądają mojej krwi, nie mogę się wystawiać na sztych. Przybywając tu, podjąłeś ryzyko, a przybycie bez eskorty jeszcze je zwiększyło. Może szczęście uśmiechnęło się do mnie tej nocy, bo nie znalazłem niczego, co świadczyłoby, że twój przyjaciel ma swojego cienia. W każdym razie byłem zmuszony czekać w deszczu jeszcze po tym, jak zająłem się Jednouchym, żeby się upewnić, że nikt za nim nie idzie. Widzisz, tobie też nie ufałem, Imelu. Więc czekałem między skałami przy ścieżce. Widziałem, jak przeszliście, i potem wyszedłem na spotkanie twojego przyjaciela. Wydaje mi się, że napędziłem mu nie lada strachu. Ale też miał przy sobie ciekawy pierścień. Ze zwodniczą niedbałością odrzucił pierścień na stos dro- biazgów ukradzionych z trumien. Dał znak zawiedzionemu skrytobójcy, żeby puścił Thovnosiania, po czym spytał rozkazująco: – Pytam raz jeszcze, co cię tu sprowadza? Gdy Arbas cofnął sztylet, Imel powoli odetchnął. Zapiekło go, gdy krople potu spłynęły po szkarłatnej linii na gardle. Skórę na karku miał suchą w miejscu, w którym dotknął je gorący oddech skrytobójcy. Zbierając rozpierzchłe myśli z wysiłkiem, od którego, jak wiedział, zależało jego życie, zaczął: – Przysłał mnie ktoś, kto potrzebuje twoich usług i kto jest chętny zapłacić za nie po królewsku. – Doprawdy? Trochę to mętne, ale miłe dla ucha. Dokładniej biorąc, w jakiej postaci? – Bogactwa, władzy, pozycji… może królestwa. – Teraz zaczynasz mnie zaciekawiać. Posłuchajmy szczegółów. Zwłaszcza tyczących moich „usług”, jak się wyraziłeś. – Oczywiście. Ale najpierw powiedz, co wiesz o sprawach cesarstwa Thovnos. – O bieżących bardzo mało. Minęło parę lat, od kiedy odwiedziłem te wyspy. – W takim razie wybaczysz mi nieco przydługą opowieść tłumaczącą, z czym przybywam. – Jeśli mnie zaciekawi – mruknął Kane, po czym wykrzyknął z cicha: – Niech mnie diabli! Patrz! – Po stole szedł żuk trumienny, jego pancerzyk złowrogo błyszczał. Z determinacją podążał ku migocącej lampie. Kane złowił go i zafascynowany przyglądał mu się, gdy ten przełaził z jednej jego ręki na drugą. – Posłaniec zmarłych. Uwielbiają penetrować gnijące łby. – Zerknął na zmartwiałą twarz Imela. – Mów. Słucham.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj