Akcja Katedry przenosi czytelników do XIII wieku, okresu gdy w Europie powstawały monumentalne katedry. Powieść tematyką przywołuje chociażby Filary Ziemi Kena Folletta. W Katedrze przeczytamy historię całej społeczności skupionej wokół przebudowywanej świątyni, ludziach uwikłanych w intrygi, walkę o władzę i zależności ekonomiczne.  Autorem Katedry jest Ben Hopkins. Jest scenarzystą i reżyserem, jego filmy zdobywały nagrody na festiwalach w Berlinie, Locarno i Hot Docs w Toronto. Katedra to jego debiut powieściowy. Katedra ukaże się nakładem Domu Wydawniczego Rebis 13 czerwca. Poniżej możecie przeczytać opis powieści, a także jej fragment w przekładzie Mai Justyny.

Katedra - opis książki

Pierwsza połowa XIII wieku. W Hagenburgu trwa wielka przebudowa katedry. W cieniu monumentalnej budowli tętni życie. Wszyscy, od biskupiego skarbnika, przez miejskich kupców, utalentowanych mistrzów kamieniarskich, po miejscową społeczność żydowską, pozostają pod jej przemożnym wpływem wykraczającym poza kwestie duchowe i artystyczne. Zaskakujące koleje losów skarbnika Eugeniusa von Zaberna, uparcie spełniających marzenia braci Schäfferów i ich przedsiębiorczej siostry Grete, żony kupca, barona von Kronthala zakochanego w córce heretyka oraz wyjątkowego żydowskiego chłopca Judla ben Icchaka tworzą barwną mozaikę życia ówczesnego społeczeństwa. Walka o władzę i wpływy między Kościołem a możnymi, płonące stosy heretyków, watykańskie i dworskie intrygi, polityczne stronnictwa i ekonomiczne interesy, skrywane miłości… Wszystko to sprawia, że miłośnicy prozy Umberta Eco, Hilary Mantel i Kena Folletta będą zachwyceni atmosferą i żywymi postaciami Katedry Bena Hopkinsa.
Źródło: Rebis

Katedra - fragment powieści

IZBA RACHMISTRZÓW(ROK 1231. MANFRED GERBER I)Opactwo Mohrmünster. Świta. Cały się trzęsie ze strachu. Nie wie, że ten dzień całkowicie zmieni jego życie. Drży mu dłoń na rękojeści miecza. Najazd o świcie na klasztor chroniony przez oddział najemników. Od trzech lat jest w milicji, ale tym razem zadanie ma inne niż kramarzenie się z pijakami i ściganie złodziei. Bierze udział w zasadzce. Gęsta mgła znad potoku, kruche od mrozu gałęzie, przyćmione szare światło. Śnieg pod stopami, para z końskich nozdrzy. W pobliskiej wsi głos porannego dzwonu: raz, dwa, trzy uderzenia. Skarbnik von Zabern, możny ze starego, wielopokoleniowego rodu, zarządzający zasobami biskupa o wartości wielu tysięcy marek i znienawidzony przez wszystkich, wielki, ponury drań, dotyka srebrnego krzyża. Dużego, ważącego pewnie z osiem uncji. Manfred oblicza. Nauczył się liczyć od swego wuja z Izby Rachmistrzów. Wychodzi około dwustu czterdziestu srebrnych pensów. Tyle wisi na szyi tego wrednego bufona. Bufon coś mruczy pod nosem, kilka razy macha rękami. Czyżby się modlił? Co z tym zrobi Pan Bóg? Co w ogóle Bóg robi ze wszystkimi słowami wymamrotanymi do Niego? „Panie, pobłogosław ten łupieżczy atak na jeden z Twoich klasztorów”. Dlaczego dzisiaj zawiaduje tu ten przeklęty skarbnik? A nie dowódca wojskowy albo któryś z licznych wasalnych rycerzy biskupa? Bufon macha ręką – sygnał gotowości. Manfred czuje skurcz w jelitach, ale go opanowuje, poklepuje kasztanowego wałacha. Prezent od ojca, niech go Bóg błogosławi. Dzięki koniowi Manfred został przyjęty do tego oddziału. Tylko jeźdźcy mogą brać udział w tej akcji. W tygodniu Manfred wynajmuje swego wierzchowca jako juczne zwierzę, a w niedziele stroi w piękną uprząż i zakłada siodło ze skóry ze Schlettstadt i jeździ na dziewczyny. One jednak nie traktują go poważnie. Podobają im się dobrze urodzeni absztyfikanci, w kolorowych strojach. Nie jakiś tam cuchnący smołą ponurak, syn reńskiego kupca. Skarbnik podnosi i opuszcza rękę. Daje znak do natarcia. Manfredowi skurcz skręca kiszki, dudni mu serce. Święta Maryjo, nareszcie. Podrywa wałacha. Zastęp siedemnastu uzbrojonych jeźdźców rusza galopem w stronę bram klasztoru. Skarbnik bufon powiedział im, że tam są heretycy i rozpustnicy, nieuzbrojeni mnisi i mniszki, chroni ich garstka nędznych najemników. Misja na chwałę Boga i biskupa. Udzielił dyspensy. Rozlew krwi w tym klasztorze nie będzie się liczył jako grzech. Kto w to wierzy, może uwierzyć we wszystko. Ale te włości należą przecież do Metzu? Nie do Hagenburga? Friedrich, kapitan milicji, puka do furty. Zastęp kryje się dalej, poza zasięgiem wzroku. Odgłosy kroków, uchylenie okienka. Wygląda furtian, widzi duchownego von Zaberna. Głupiec niczego nie podejrzewa, otwiera… Krzyczy, gdy nagle przed oczami wyrasta mu oddział siedemnastu zbliżających się jeźdźców. Manfred i Bertle, jego najbliższy przyjaciel, również syn kupca z reńskiego portu, uderzają furtiana płazem miecza: „Stul gębę!”. Wpadają na główny dziedziniec, zatrzymują się, rozglądają dokoła w zaskakującej ciszy. Kretyn furtian klęczy, trzyma się za posiniaczoną głowę. Gdzie są najemnicy? Zostali wynajęci przez opata do ochrony ziem i skarbów Mohrmünsteru przed bandami rabusiów. Te bandy prawdopodobnie grasowały wszędzie, gdy Manfred był małym chłopcem. Wtedy, kiedy biskup i Staufowie wykłócali się o każdy kawałek ogrodzenia i każdy słupek graniczny. Ale od kilku lat pokój szkodzi ich interesom. A zatem najemnicy, z braku grasujących rabusiów, którzy mogliby wystawiać na próbę ich odwagę, rozleniwili się. Rozdęły się im brzuchy. Najwyraźniej jeszcze są w łóżkach. Z wartowni wybiega trzech. Potykają się, przecierają oczy, wkładają zbroje, wymachują mieczami i halabardami, próbują się zorientować, co się dzieje, do diabła. Wystarczy na nich spojrzeć, na wpół ubranych i na wpół śpiących, i już wiadomo, że walka się skończyła, ale wśród napastników jest siedmiu hagenburczyków, młodzieńców z zamożnych domów, którzy nie przebyli drogi tylko po to, by zobaczyć trzy piwne brzuchy obrońców i białą flagę. Stacjusz von Fegersheim, żądny rycerskiej chwały, szarżuje wprost na nich, wymachuje ostrą klingą i jednym zamachem niemal odcina głowę najemnikowi. Oszołomiony krwawym sukcesem najpierw wydaje krzyk przerażenia, który w mgnieniu oka przeradza się w okrzyk rycerskiego triumfu „Hurrra!”, w chwili, gdy owładnięty paniką spina konia, by zawrócić i się wycofać… Bladzi jak ściana najemnicy wzdrygają się na widok towarzysza z prawie odciętą głową, połączoną z drgającym ciałem tylko kręgosłupem i kilkoma zakrwawionymi powięziami. Milkną i spoglądają po sobie. Jezioro krwi rozlewa się po bruku. Zwracają się do skarbnika. – Po dziesięć szylingów dla każdego z nas i oddalamy się w spokoju – mówi ich przywódca z dziwacznie brzmiącym szwajcarskim akcentem. Zupełnie jak przygłup z przedstawień podczas Święta Głupców. Przybysze z Hagenburga wybuchają śmiechem. Przygłup się rumieni, osiąga intensywnie czerwony kolor jabłek na cydr. Von Zabern chowa miecz do pochwy, dłonie w rękawicach kładzie na jego głowicy. – Weźcie po trzy i uważajcie się za szczęśliwców. † † †
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj