Najbardziej doświadczeni napastnicy zostają wysłani do opactwa, mają sprowadzić mnichów z porannych modlitw. Może tam dojść do walki, więc potrzebni są rycerze. Manfred i Bertle natomiast otrzymują łatwiejsze zadanie: powyciągać mniszki z żeńskiego klasztoru. Niesłychana gratka, lepiej nie mogło się im trafić. Oto i oni, harcują po ziołowym ogrodzie, pośniegowe błoto rozbryzguje się spod kopyt wałachów, wykrzykują: „Na główny dziedziniec, heretyckie ladacznice!” i podobne uprzejmości. Mniszki biegają, lamentują, w pośpiechu zarzucają czarne habity na białe koszule. Pędzą wraz z nimi mnisi, świeccy bracia i jacyś inni mężczyźni. Czyli ten szurnięty skarbnik mówił prawdę, to właściwie jest burdel, a nie klasztor. Bertle ma włócznię z długim drzewcem i zabawia się, podnosząc nim koszule mniszkom. Gromadka urodziwych dziewek – lepszych niż te wysłużone wywłoki w Zum trunkenen Cahne. Za ziołowym ogrodem, obok szpitala i leprozorium, biegnie wybrukowana ścieżka prowadząca na wolność. Trzy mniszki i dwóch na wpół ubranych młokosów próbują uciec na zaśnieżone pola… Manfred i Bertle podrywają konie, ruszają za nimi w pościg. – Pozwólcie nam uciec, co wam zależy? – prosi jeden z mężczyzn. Manfred klepie go płazem miecza. – Jeśli pozwolimy, nie otrzymamy zapłaty, a właśnie na niej nam zależy. Spinają konie, mieczem i włócznią zaganiają uciekinierów jak stado owiec z powrotem do klasztornej zagrody. Kilka szturchnięć w pośladki wystarcza, żeby pospieszali na główny dziedziniec. Do dormitoriów! Sprawdzić, czy jeszcze ktoś się tam ukrywa. Długi korytarz z celami po jednej stronie. Te mniszki, panny z bogatych domów, żyją tu w luksusie: srebrne talerze, suszone figi, korzenne wino, perfumy, delikatna pościel ze szlachetnego lnu. W celi przeoryszy Matka Boża z witraża oświetla niezasłane łóżko z pościelą z jedwabiu i flamandzkiego lnu. W złotych świecznikach trzyfuntowe woskowe świece. Na krześle przy łóżku leży peruka z jasnych jak len włosów, stoją puzderko różu i drugie z proszkiem antymonowym. Na biurku leży woreczek ze srebrnymi monetami. Manfred i Bertle wymieniają spojrzenia. † † †W handlu wszystko się ze sobą łączy. Zdążył się już tego nauczyć. Nic nie jest bezwartościowe. Nie ma chwili, która nie byłaby szansą. W Hagenburgu krążą guldeny, liwry obiegowe, denary francuskie, rapeny, bezanty i halerze, pochodzące z czterech stron świata, przyniesione, sprowadzone łodziami i przywiezione konno do wymiany na tutejsze twarde monety. Będąc dzieckiem, przyglądał się tym monetom zza kontuaru. Kiedy ruch w interesie był mniejszy, wuj, urzędnik w Izbie Rachmistrzów, dawał mu je do ręki, żeby przyjrzał się im z bliska, zważył je w dłoni, zbadał twardość zębami, nauczył się o nich marzyć. Z Czech, z Visby, z Anglii, z Paryża, Bazylei, Florencji, Antwerpii, Palermo, Kolonii, Konstantynopola, Aleksandrii. Sieć transakcji, sieć powiązań w sferze wymiany, gwarancji, inwestycji, gier hazardowych i interesów oplatają nasz świat, ich krzyżującymi się kanałami przepływają żywe srebro i złoto. Poprzedniego wieczoru w gospodzie w Wasselheimie skarbnik bufon wygłosił mowę: tylko bez żadnej grabieży i bez złodziejstwa. Klasztor i to, co się w nim znajduje, należy do Kościoła. Teraz Manfred rozumie. To nie jest tylko obława na heretyków i rozpustników, ale także rejza. To dlatego skarbnik tutaj zarządza. Cała akcja ma związek z pieniędzmi. Wszystko i zawsze się z nimi łączy. W każdym razie Manfred nabrał takiego przekonania. A więc pieniądze. Manfred i Bertle nie byli skorzy do przeciwstawiania się nakazom katedry Najświętszej Marii Panny, ale monety jakimś sposobem trafiają do kalesonów Bertlego, złoty pierścionek pod podszewkę czapki Manfreda, a dlaczego peruka znika pod jego napierśnikiem, tylko Bóg raczy wiedzieć. † † †
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj