"Klątwa z przeszłości" to drugi tom serii "Kroniki Wardstone", której głównym bohaterem się nastoletni Tom, posiadający dar wyczuwania stworów Mroku. W związku ze swoimi niezwykłymi umiejętnościami, wynikającymi z faktu, że jest siódmym synem siódmego syna, zostaje przyjęty na termin do łowcy potworów, Mistrza Gregory'ego, zwanego stracharzem. Opisujący jego przygody cykl rozpoczęła "Zemsta czarownicy". "Klątwa..." powróciła do sprzedaży w nowym wydaniu 14 stycznia, w związku z wejściem do kin filmu "Siódmy syn", będącego ekranizacją książek Delaneya. Oto jej okładka:
Źródło: Jaguar
Poniżej znajdziecie zaś pierwszy rozdział "Klątwa z przeszłości", w którym opisana została walka stracharza z boginem: Kiedy usłyszałem pierwszy krzyk, odwróciłem się i zatkałem dłońmi uszy, naciskając tak mocno, że rozbolała mnie głowa. Na razie w żaden sposób nie mogłem pomóc. Wciąż słyszałem krzyki cierpiącego księdza; minęło dużo czasu, nim w końcu ucichły. Czekałem, dygocząc w ciemnej stodole, słuchając bębnienia deszczu o dach i próbując zebrać się na odwagę. To była paskudna noc, wkrótce zaś miała stać się jeszcze gorsza. W dziesięć minut później, kiedy zjawili się kopacz z pomocnikiem, wybiegłem im na spotkanie. W drzwiach stanęło dwóch rosłych mężczyzn, którym sięgałem najwyżej do ramienia. – I co, chłopcze, gdzie pan Gregory? – spytał kopacz, w jego głosie dosłyszałem nutkę zniecierpliwienia. Uniósł trzymaną w dłoni lampę i rozejrzał się podejrzliwie. Oczy miał bystre i inteligentne, zresztą obaj sprawiali wrażenie ludzi trzeźwych i rozsądnych. – Nie najlepiej z nim – odparłem, starając się opanować zdenerwowanie, od którego głos trząsł mi się i załamywał. – Tydzień temu zmogła go gorączka, toteż przysłał mnie w zastępstwie. Jestem Tom Ward. Jego uczeń. Kopacz zmierzył mnie szybko wzrokiem, niczym grabarz oceniający potencjalnego nieboszczyka. Potem uniósł jedną brew, tak wysoko, że zniknęła pod rąbkiem czapki, z której wciąż ściekały krople deszczu. – Cóż, panie Ward – jego głos przesiąknięty był sarkazmem. – Czekamy zatem na twe instrukcje. Wsunąłem lewą dłoń do kieszeni portek i wyciągnąłem szkic, wykonany przez kamieniarza. Kopacz odstawił lampę na ubitą ziemię, pokręcił głową ze znudzoną miną i zerknąwszy na swego towarzysza, odebrał ode mnie rysunek. Kamieniarz opisał wymiary dołu, który należało wykopać, a także kamienia, który miał go przykryć. Po kilku chwilach kopacz ponownie pokręcił głową i ukląkł obok lampy, przysuwając do niej kartkę. Kiedy znów się podniósł, marszczył brwi. – Dół powinien mieć dziewięć stóp głębokości – rzekł. – Tu jest napisane sześć. Faktycznie znał się na robocie. Standardowy dół bogina ma sześć stóp głębokości, lecz w przypadku rozpruwacza, najniebezpieczniejszego ze wszystkich, dziewięć stóp to norma. Z całą pewnością mieliśmy tu do czynienia z rozpruwaczem – dowodziły tego krzyki księdza – brakowało jednak czasu na głębsze kopanie. – Będzie musiało wystarczyć – oznajmiłem. – Trzeba to zrobić do rana, inaczej nie zdążymy i ksiądz umrze. Do tej chwili widziałem przed sobą dwóch potężnych mężczyzn w ciężkich buciorach, promieniujących pewnością siebie. Teraz nagle zrzedły im miny. Z mojego listu, wzywającego ich do stodoły, znali całą sytuację. Podpisałem się nazwiskiem stracharza, by mieć pewność, że przybędą bez zwłoki. – Na pewno wiesz, co robisz, chłopcze? – spytał kopacz. – Dasz sobie radę? Spojrzałem mu prosto w oczy, starając się nie mrugnąć. – Na razie nieźle sobie radzę– oznajmiłem. – Zatrudniłem najlepszego kopacza i pomocnika w całym Hrabstwie. Najwyraźniej powiedziałem to, co trzeba, bo twarz kopacza rozjaśnił szeroki uśmiech. – Kiedy dostarczą kamień? – spytał. – Jeszcze przed Świtem, kamieniarz przywiezie go osobiście. Musimy być gotowi. Kopacz przytaknął. – W takim razie niech pan prowadzi, panie Ward. Proszę pokazać, gdzie mamy kopać. Tym razem w jego głosie nie dosłyszałem sarkazmu. Przemawiał spokojnie, rzeczowo. Chciał jak najszybciej załatwić całą sprawę. Wszyscy pragnęliśmy tego samego i nie mieliśmy zbyt wiele czasu, toteż naciągnąłem kaptur i trzymając w lewej dłoni kij stracharza poprowadziłem ich na dwór. Siąpiła zimna, gęsta mżawka. Na zewnątrz czekał dwukołowy wóz, ze sprzętem ukrytym pod nieprzemakalną płachtą. Cierpliwy koń stał spokojnie między dyszlami, parując w deszczu. Przeszliśmy przez błotniste pole i dalej, do miejsca, gdzie tarninowy żywopłot rósł rzadziej pod gałęziami starego dębu, na granicy cmentarza. Dół miał powstać blisko poświęconej ziemi, ale nie nazbyt blisko. Od najbliższych nagrobków dzieliło nas zaledwie dwadzieścia kroków. – Wykopcie dół, jak najbliżej zdołacie – wskazałem ręką pień drzewa. Wcześniej wiele razy ćwiczyłem kopanie dołów pod czujnym okiem stracharza i w razie konieczności sam mogłem to zrobić. Ci mężczyźni jednak byli fachowcami i pracowali szybko. Kopacz i jego pomocnik wrócili po narzędzia, a ja tymczasem przecisnąłem się przez żywopłot i wymijając nagrobki, ruszyłem w stronę starego kościoła. Nie był najlepiej utrzymany – dostrzegłem liczne braki wśród dachówek, a Ścian nie malowano od lat. Pchnięciem otworzyłem boczne drzwi, które ustąpiły z jękiem i skrzypieniem. Stary ksiądz wciąż leżał w tej samej pozycji, na wznak, obok ołtarza. Zapłakana kobieta klęczała na podłodze, tuż przy jego głowie. Jedyną różnicę stanowił fakt, że obecnie wnętrze kościoła jaśniało od Świateł. Kobieta zabrała z zakrystii cały zapas Świec i zapaliła je wszystkie. Było ich co najmniej sto, ustawionych w grupkach po pięć czy sześć. Rozmieściła je na ławkach, na podłodze i parapetach, lecz większość płonęła na ołtarzu. Gdy zamykałem drzwi, do Środka wtargnął wiatr i wszystkie płomyki zamrugały jednocześnie. Kobieta uniosła głowę, twarz miała mokrą od łez. – On umiera – w jej głębokim głosie dźwięczał ból. – Dlaczego to trwało tak długo? Dotarłem do kościoła dopiero w dwa dni po tym, jak otrzymaliśmy w Chipenden wiadomość. Od Horshaw dzieliło nas trzydzieści mil, a poza tym nie wyruszyłem od razu. Z początku stracharz, wciąż zbyt chory, by wstać z łóżka, nie chciał się zgodzić, bym poszedł tam sam. Nigdy nie posyłał do pracy uczniów, których nie szkolił co najmniej rok, ja natomiast dopiero co skończyłem trzynaście lat i zostałem jego uczniem niecałe pół roku wcześniej. Fach stracharza jest trudny i niebezpieczny. Często wiąże się z kontaktami z, jak to nazywamy, Mrokiem. Od pół roku uczyłem się, jak sobie radzić z wiedźmami, duchami, boginami i stworami nocy. Ale czy byłem gotów? Był tu bogin, którego należało uwięzić. Zazwyczaj to dość proste zadanie. Dwa razy przyglądałem się, jak robi to stracharz. Za każdym razem wynajmował fachowców i wszystko szło jak należy. Ale tym razem sytuacja wyglądała nieco inaczej. Istniały pewne komplikacje. Bo widzicie, ksiądz był rodzonym bratem stracharza. Spotkałem go już wcześniej, gdy wiosną odwiedziliśmy Horshaw. Patrzył na nas gniewnie i ze wściekłą miną zakreślił w powietrzu wielki znak krzyża. Stracharz nie zerknął nawet w jego stronę. Niewiele ich łączyło, nie rozmawiali ze sobą od ponad czterdziestu lat. Ale rodzina to jednak rodzina i dlatego w końcu posłał mnie do Horshaw. – Księża! – parsknął gniewnie. – Czemu nie trzymają się rzeczy, na których się znają? Dlaczego zawsze muszą się wtrącać? Co on sobie myślał, próbując poskromić rozpruwacza? Chcę tylko robić swoje i wolałbym, by inni postępowali tak samo. W końcu uspokoił się i przez kilka godzin instruował mnie dokładnie, wyjaśniając, co mam zrobić. Podał mi nazwiska, a także adresy kopacza i kamieniarza, których powinienem zatrudnić. Wymienił także doktora, upierając się, że tylko jemu mogę zaufać. Kolejna trudność: doktor mieszkał dość daleko. Musiałem posłać mu wiadomość i mogłem tylko mieć nadzieję, że natychmiast wyruszy w drogę. Spojrzałem na kobietę, delikatnie ocierającą szmatką czoło księdza. Jego związane z tyłu siwe włosy odsłaniały twarz. Oczy poruszały się niezbornie, płonęła w nich gorączka. Nie miał pojęcia, że kobieta zamierza wezwać na pomoc stracharza. Gdyby wiedział, z pewnością by zaprotestował. Po policzkach kobiety spływały łzy, migocząc w blasku Świec. Była jego gospodynią, nie należała nawet do rodziny i pamiętam, że pomyślałem, iż musiał naprawdę dobrze ją traktować, skoro tak bardzo to nią wstrząsnęło. – Medyk wkrótce się zjawi – powiedziałem – i poda mu coś, co złagodzi ból. – Całe życie przeżył w bólu – odparła. – Ja też śle mu się przysłużyłam, sprawiłam, że boi się śmierci. To grzesznik i wie, dokąd trafi. Kimkolwiek był i cokolwiek zrobił, stary ksiądz nie zasłużył sobie na taki los. Nikt na niego nie zasługiwał. Niewątpliwie był odważnym człowiekiem – albo może bardzo głupim. Gdy bogin zaczął szaleć, ksiądz próbował rozprawić się z nim, posługując się narzędziami swego fachu: dzwonkiem, Świecą i księgą. To jednak nic nie daje w starciu z Mrokiem. W zwykłych okolicznościach nie miałoby to znaczenia, bo bogin po prostu zlekceważyłby księdza i jego egzorcyzmy i w końcu sam się wyniósł. Wówczas, jak to często bywa, kapłan przypisałby sobie całą zasługę. Jednak trafił na najniebezpieczniejszy rodzaj bogina, z jakim mamy do czynienia. Zwykle nazywamy je rozpruwaczami bydła z powodu tego, czym się żywią. Kiedy jednak ksiądz się wtrącił, sam stał się ofiarą bogina. Teraz bogin stał się prawdziwym rozpruwaczem, rozsmakowanym w ludzkiej krwi. Ksiądz będzie miał szczęście, jeśli zdoła ujść z życiem. W kamiennej posadzce ziało pęknięcie, zygzakowata szczelina biegnąca od stóp ołtarza do miejsca trzy kroki za księdzem. W najszerszym miejscu liczyła sobie niemal pół piędzi szerokości. Strzaskawszy posadzkę, bogin złapał starego księdza za stopęi aż po kolano wciągnął jego nogę pod ziemię. Teraz, ukryty w ciemności, wysysał jego krew, powolutku wysączając z niego życie. Był niczym wielka, tłusta pijawka, jak najdłużej utrzymująca przy życiu ofiarę, by przedłużyć własną rozkosz. Wiedziałem, że niezależnie od tego, co zrobię, ksiądz nie ma zbyt dużych szans. Tak czy inaczej musiałem uwięzić bogina. Teraz, gdy napił się ludzkiej krwi, nie zadowoli go rozszarpywanie krów. – Uratuj go, jeśli zdołasz – powiedział stracharz. – Ale cokolwiek się stanie, przede wszystkim rozpraw się z boginem. To twój najważniejszy obowiązek. * * * Sam także zacząłem się szykować. Pozostawiając pomocnikowi kopanie, wraz z kopaczem wróciliśmy do stodoły. Dobrze wiedział, co robić: najpierw nalał wody do dużego cebrzyka, który przynieśli ze sobą. Oto zaleta pracy z doświadczonymi ludźmi – sami dostarczają ciężki sprzęt. To był solidny cebrzyk zrobiony z drewna złączonego metalowymi obręczami, wystarczająco duży nawet na dwunastostopowy dół. Napełniwszy cebrzyk wodą do połowy, kopacz zaczął sypać do Środka brązowy proszek z dużego worka, który przywiózł na swym wózku. Robił to powoli, cały czas mieszając tęgim kijem. Wkrótce mieszanie stało się ciężką pracą, bo mikstura w cebrzyku zamieniała się stopniowo w ciemną, coraz gęściejszą maź. W dodatku cuchnęła jak coś martwego od tygodni – i nie dziwota, główny składnik proszku stanowiła mączka kostna. W efekcie powstawał bardzo mocny klej. Im dłużej kopacz go mieszał, tym bardziej dyszał i się pocił. Stracharz zawsze sam mieszał klej i mnie także kazał pilnie ćwiczyć, teraz jednak mieliśmy mało czasu, a kopacz dysponował niezbędnymi mięśniami. Wiedząc to, niepytany wziął się do roboty. Kiedy klej był gotowy, zacząłem dodawać do niego opiłki żelaza i sól ze znacznie mniejszych worków, które przyniosłem ze sobą. Mieszałem powoli, tak by dokładnie rozprowadzić je w miksturze. Żelazo jest niebezpieczne dla bogina, bo potrafi wysączyć z niego siłę, natomiast sól go parzy. Gdy bogin raz znajdzie się w dole, już w nim pozostanie, bo spodnią część kamienia i Ściany wykopu pokrywa gruba warstwa mikstury. Przez to stwór musi stać się mały i zostać tam na zawsze. Oczywiście pozostaje jeszcze problem zwabienia bogina do dołu. Na razie jednak nie myślałem o tym. W końcu obaj zrobiliśmy, co trzeba. Klej był gotowy. * * * Ponieważ pomocnik kopacza jeszcze nie skończył, nie miałem nic do roboty. Mogłem tylko czekać na medyka na wąskiej, krętej dróżce, prowadzącej do Horshaw. Deszcz przestał padać, powietrze trwało w bezruchu. Był późny wrzesień i pogoda zaczynała się już pogarszać. Wkrótce czekał nas nie tylko deszcz, dochodzące z zachodu pierwsze pomruki burzy zaniepokoiły mnie na dobre. Po jakichś dwudziestu minutach usłyszałem odległy tętent kopyt. Zza zakrętu wyłonił się doktor, pędzący, jakby Ścigały go wszystkie ogary piekieł. Galopował ku mnie, a płaszcz łopotał mu za plecami. Trzymałem w ręce laskę stracharza, toteż nie musiałem się przedstawiać, a poza tym doktor jechał tak szybko, że przez dobrą chwilę nie mógł złapać tchu. Pozdrowiłem go zatem skinieniem dłoni, a on pozostawił spienionego konia, skubiącego długą trawę przed kościołem i ruszył za mną do bocznych drzwi. Otworzyłem je przed nim na znak szacunku, przepuszczając go pierwszego. Tato nauczył mnie okazywać szacunek wszystkim, bo dzięki temu oni także będą mnie szanować. Nie znałem tego doktora, lecz stracharz upierał się przy nim, więc wiedziałem, że musi być dobry. Nazywał się Sherdley, w ręku trzymał czarną, skórzaną torbę. Sprawiała wrażenie niemal równie ciężkiej, jak torba stracharza, którą przyniosłem z Chipenden i zostawiłem w stodole. Postawił ją na ziemi jakieś sześć stóp od pacjenta i nie zwracając uwagi na gospodynię, wciąż szlochającą cicho, zaczął go badać. Stanąłem tuż za nim, nieco z boku, by jak najlepiej wszystko widzieć. Doktor ostrożnie podciągnął czarną sutannę księdza, odsłaniając nogi. Prawa była chuda, biała i niemal bezwłosa. Lecz lewa, ta, którą złapał bogin, napuchła i poczerwieniała. Wyraźnie widziałem spęczniałe fioletowe żyły, stopniowo ciemniejące, im bliżej szerokiej szczeliny w podłodze. Doktor pokręcił głową i powoli wypuścił powietrze. Potem przemówił do gospodyni tak cicho, że ledwie go usłyszałem. – Trzeba ją będzie odciąć. To jego jedyna szansa. Na te słowa po policzkach kobiety znów popłynęły łzy. Doktor spojrzał na mnie, wskazując ręką drzwi. Gdy znaleźliśmy się na dworze, oparł się o mur i westchnął. – Ile jeszcze czasu potrzebujesz? – spytał. – Mniej niż godzinę, doktorze – odparłem. – Ale to zależy od kamieniarza. Osobiście przywiezie mi kamień. – Jeśli to potrwa dłużej, stracimy go. Po prawdzie i tak ma niewielkie szanse. Nie mogę nawet podać mu niczego na ból, bo jego ciało nie zniesie dwóch dawek, a będę musiał znieczulić go przed samą amputacją. Nawet wtedy wstrząs może go zabić. A fakt, iż natychmiast po zabiegu trzeba go przenieść, jeszcze pogarsza sprawę. Wzruszyłem ramionami. Wolałem o tym nie myśleć. – Wiesz dokładnie, co trzeba zrobić? – Doktor uważnie patrzył mi w oczy. – Pan Gregory wszystko mi wyjaśnił – starałem się mówić pewnym siebie tonem. W istocie stracharz dokładnie tłumaczył mi co i jak ze dwadzieścia razy. Potem kazał mi wszystko powtarzać, raz po raz, aż w końcu upewnił się, że pamiętam każdy szczegół. – Jakieś piętnaście lat temu mieliśmy do czynienia z podobnym przypadkiem – oznajmił medyk. – Robiliśmy, co w naszej mocy, ale tamten człowiek i tak umarł, a był młodym farmerem, silnym jak pies rzeźnika, zdrowym i rześkim. Trzymajmy kciuki. Czasami starsi okazują się znacznie twardsi niż podejrzewamy. Po tych słowach zapadła długa cisza. W końcu przerwałem ją, by zadać pytanie, które nie dawało mi spokoju. – Wie pan zatem, że będę potrzebował trochę jego krwi? – Nie ucz ojca dzieci robić – warknął doktor, po czym Uśmiechnął się ze znużeniem i wskazał ręką dróżkę, wiodącą do Horshaw. – Kamieniarz już jedzie. Lepiej bierz się do roboty. Resztę możesz zostawić mnie. Wytężyłem słuch i usłyszałem odległy turkot kół. Przebiegłem szybko między nagrobkami, żeby sprawdzić, jak idzie kopaczom. Dół był gotowy, a mężczyźni zdążyli już zmontować pod drzewem drewnianą platformę. Pomocnik kopacza wspiął się na pień i mocował właśnie bloczek do solidnej gałęzi. Ze zrobionego z żelaza urządzenia, wielkości pięści dorosłego mężczyzny, zwisały łańcuchy i wielki hak. Będzie nam potrzebny, by dźwignąć kamień i dokładnie go ustawić. – Kamieniarz już jest – oznajmiłem. Obaj mężczyźni natychmiast rzucili wszystko i poszli za mną w stronę kościoła. Teraz na ulicy czekał już kolejny koń, zaprzężony do wózka, na którym leżał kamień. Jak dotąd wszystko szło dobrze, lecz kamieniarz minę miał nietęgą i unikał mojego wzroku. Nie tracąc czasu, poprowadziliśmy wózek okrężną drogą do bramy, wiodącej na pole. Gdy dotarliśmy pod drzewo, kamieniarz wsunął hak w pierścień pośrodku kamienia i razem dźwignęliśmy go z wózka. Przyszłość miała pokazać, czy będzie pasował do dołu. Z całą pewnością pierścień zamocowano jak należy, bo kamień wisiał poziomo na łańcuchu, idealnie wyważony. Opuściliśmy go powoli dwa kroki od krawędzi dołu. I wtedy kamieniarz przekazał mi złe wieści. Jego najmłodsza córka ciężko zachorowała na gorączkę, tę samą, która przetoczyła się przez całe Hrabstwo i przykuła stracharza do łóżka. Żona czuwała przy niej i kamieniarz musiał natychmiast wracać. – Przykro mi – rzekł, po raz pierwszy patrząc mi prosto w oczy. – Ale zrobiłem wszystko jak należy i nie będziesz miał problemów z kamieniem. Daję słowo. Uwierzyłem mu. Zrobił, co mógł, rzucił wszystko, by ociosać kamień, choć przecież wolałby zostać przy córce. Zapłaciłem mu zatem i wyprawiłem w drogę, dziękując w imieniu stracharza i swoim własnym, a także życząc wiele zdrowia córce. Potem zająłem się własną robotą. Kamieniarze to fachowcy nie tylko w ciosaniu kamieni, ale też w ich układaniu, wolałbym więc, by został, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Jednak kopacz i jego pomocnik Świetnie znali się na swej pracy. Musiałem tylko zachować spokój i uważać, by nie popełnić jakiegoś głupiego błędu. Najpierw należało pokryć szybko klejem Ściany dołu i spodnią część kamienia, tuż przed tym, nim opuścimy go na miejsce. Wskoczyłem do dołu i za pomocą pędzla, w blasku lampy, którą przyświecał mi pomocnik kopacza, wziąłem się do pracy. Musiałem bardzo uważać – nie mogłem sobie pozwolić na pominięcie choćby najmniejszego skrawka dołu, bo to wystarczyłoby, żeby bogin uciekł. Fakt zaś, iż dół miał zaledwie sześć stóp miast zwyczajowych dziewięciu sprawił, iż musiałem zachować wyjątkową ostrożność. Mikstura natychmiast łączyła się z ziemią – i dobrze, bo oznaczało to, że nie popęka i nie odpadnie, gdy latem gleba zacznie wysychać. Miało to jednak także wadę: trudno było ocenić, ile nałożyć, by na Ścianie pozostała dość gruba warstwa. Stracharz mówił, że to umiejętność, która przychodzi z czasem. Do tej pory zawsze sam sprawdzał moją pracę i w razie potrzeby dokonywał ostatecznych poprawek. Teraz musiałem zrobić wszystko sam. Po raz pierwszy. Dźwignąłem się z dziury i zająłem jej krawędziami. Ostatnie trzynaście cali – tyle właśnie liczył sobie kamień – było większe i szersze niż sam dół, tworząc półkę. Miała na niej spocząć pokrywa, nie pozostawiając nawet najdrobniejszej szczeliny, przez którą mógłby prześliznąć się bogin. Musiałem szczególnie się przyłożyć, bo właśnie tu kamień miał połączyć się z ziemią. Kiedy skończyłem, niebo przecięła błyskawica, po paru sekundach zagrzmiało. Burza dotarła już niemal nad nasze głowy. Wróciłem do stodoły, by wyjąć z torby coś ważnego. Stracharz nazywał to zanęcaczem. Zrobiona z metalu miska została specjalnie przystosowana do swego zadania. Tuż przy krawędzi, w równych odstępach, wywiercono w niej trzy niewielkie otworki. Zabrałem ją, wypolerowałem rękawem i pobiegłem do kościoła powiedzieć doktorowi, że jesteśmy gotowi. Gdy otworzyłem drzwi, nozdrza wypełniła mi ostra woń smoły. Po lewej stronie ołtarza płonął niewielki ogień. Nad nim, na metalowym trójnogu wisiał kociołek z bulgoczącą głośno zawartością. Doktor Sherdley zamierzał użyć smoły, by powstrzymać krwawienie. Pokrycie nią kikuta miało także zapobiec późniejszemu gniciu rany. Uśmiechnąłem się do siebie, widząc, skąd wziął drewno. Na dworze było mokro, toteż sięgnął po jedyną dostępną suchą podpałkę: porąbał jedną z kościelnych ławek. Bez wątpienia ksiądz się nie ucieszy, ale być może uratuje mu to życie. A zresztą leżał teraz nieprzytomny, oddychając bardzo głęboko i miał pozostać w tym stanie przez kilkanaście godzin, zanim przestanie działać podana mu mikstura. Ze szczeliny w posadzce dobiegały odgłosy posilającego się bogina. Paskudnie mlaszcząc i cmokając, wysysał krew z nogi, zbyt zajęty, by się zorientować, że jesteśmy tuż obok i zamierzamy zakończyć jego posiłek. Nie odzywaliśmy się. Skinąłem tylko głową, a doktor odpowiedział tym samym. Wręczyłem mu głęboką metalową misę, by zebrał w nią potrzebną mi krew, on zaś wyjął ze swej torby małą piłę i przyłożył jej zimne, błyszczące zęby do kości tuż pod kolanem księdza. Gospodyni wciąż klęczała w tej samej pozycji, teraz jednak mocno zaciskała powieki i mamrotała coŚ do siebie. Zapewne modliła się i widać było wyraźnie, że na nic się nie przyda, toteż z dreszczem ukląkłem obok doktora. Pokręcił przecząco głową. – Nie ma potrzeby, żebyś to oglądał. Bez wątpienia w przyszłości zobaczysz znacznie gorsze rzeczy, ale nie musi to być teraz. Idź, chłopcze, wracaj do swojej pracy. Sam się tym zajmę. Przyślij tylko tamtych dwóch, by pomogli mi wsadzić go na wóz, kiedy skończę. Choć zaciskałem zęby, gotów znieść najgorsze, nie musiał powtarzać mi dwa razy. Przepełniony ulgą wróciłem do dołu. Nim jeszcze do niego dotarłem, powietrze przeszył głośny krzyk, po którym nastąpił rozpaczliwy płacz. Lecz to nie ksiądz płakał, on był nieprzytomny. Głos należał do gospodyni. Kopacz i jego pomocnik zdążyli już z powrotem unieść kamień i krzątali się przy nim, czyszcząc go z błota. Kiedy wrócili do kościoła, by pomóc lekarzowi, zanurzyłem pędzel w resztkach mikstury i dokładnie pokryłem nią spodnią częŚć kamienia. Nie zdążyłem przyjrzeć się swojej pracy, bo pomocnik wrócił biegiem. Za nim, znacznie wolniej, maszerował kopacz. W rękach niósł pełną krwi misę. Zanęcacz stanowił niezwykle istotny element wyposażenia. Stracharz miał w Chipenden spory zapas podobnych misek, wykonanych dokładnie według jego instrukcji. Wyjąłem z torby długi łańcuch. Do pierścienia na jednym końcu zamocowano trzy krótkie łańcuszki, każdy zakończony małym, metalowym haczykiem. Wcisnąłem haczyki do trzech otworów na obrzeżach miski. Kiedy uniosłem łańcuch, zanęcacz zawisł w powietrzu, idealnie wyważony. Nie trzeba było szczególnych umiejętności, by opuścić go na dno dołu i bardzo ostrożnie postawić pośrodku. Nie, umiejętności wymagało uwolnienie trzech haczyków. Trzeba było bardzo ostrożnie poluzować łańcuszki, tak by haczyki wysunęły się z dziurek, nie przewracając miski i nie rozlewając krwi. Ćwiczyłem tę czynność w domu całymi godzinami i mimo mocnego zdenerwowania zdołałem uwolnić je za pierwszym podejściem. Teraz pozostawało już tylko czekać. * * * Jak już wspominałem, rozpruwacze to najniebezpieczniejsze z boginów, ponieważ żywią się krwią. Zwykle wykazują się bystrością i wielką przebiegłością. Lecz kiedy się posilają, myślą bardzo wolno i potrzebują dużo czasu, by zorientować się w sytuacji. Amputowana noga wciąż tkwiła w szczelinie w kościelnej posadzce i bogin z zacięciem wysysał z niej krew. Czynił to jednak bardzo powoli, by starczyło na długo. Tak właśnie postępuje rozpruwacz – cmokta i ssie, nie myśląc o niczym innym, póki w końcu nie zaczyna dostrzegać, że do jego paszczy dociera coraz mniej i mniej krwi. Pragnie jej więcej, lecz krew miewa różne smaki i zapachy, a jemu odpowiada smak tego, co właśnie pił. Bardzo mu odpowiada. Bogin chciał zatem dostać więcej i kiedy już dostrzegł, że resztę ciała odłączono od nogi, wyruszył w pościg. Dlatego właśnie kopacze musieli wsadzić księdza na wóz. Do tej pory doktor dotarł już do Horshaw i każde uderzenie kopyt niosło ich coraz dalej od rozwścieczonego bogina, łaknącego księżej krwi. Rozpruwacz jest jak ogar – doskonale orientuje się, dokąd zabrano jego ofiarę, a także, że z każdą chwilą oddala się ona coraz bardziej i bardziej. A potem czuje coś jeszcze. Że gdzieś w pobliżu może znaleźć dokładnie to, czego potrzebuje. Dlatego właśnie postawiłem miskę na dnie dołu. Dlatego właśnie nazywamy ją zanęcaczem. To przynęta, mająca zwabić rozpruwacza w pułapkę. Gdy się tam znajdzie i zacznie pić, będziemy musieli działać szybko. Nie stać nas na najmniejszy nawet błąd. Uniosłem wzrok. Pomocnik czuwał na platformie z ręką na krótkim łańcuchu, gotów do opuszczenia kamienia. Kopacz stanął naprzeciwko mnie, z ręką na kamieniu, gotowy, by go ustawić. Żaden z nich nie sprawiał wrażenia wystraszonego, nie byli nawet zdenerwowani i nagle ich obecność przepełniła mnie otuchą. Oto ludzie, którzy dobrze wiedzą, co robią. Każdy z nas odgrywał swoją rolę, każdy z nas robił to, co trzeba i to jak najszybciej. Świadomość ta sprawiła, że poczułem się lepiej. Poczułem się częścią czegoś większego. W milczeniu czekaliśmy na bogina. * * * Po kilku minutach usłyszałem, jak nadchodzi. Z początku brzmiał jak wiatr Świszczący wśród drzew. Ale to nie był wiatr, bo powietrze wciąż trwało w bezruchu. Księżyc Świecący w wąskiej szczelinie pomiędzy krawędzią burzowych chmur i horyzontem rzucał blade Światło, które wzmacniało jeszcze blask naszych lamp. Oczywiście kopacz i jego pomocnik niczego nie słyszeli, nie byli przecież siódmymi synami siódmych synów, jak ja. Musiałem zatem ich ostrzec. – Już tu zmierza – oznajmiłem. – Powiem wam, jak będzie. Odgłosy zbliżającego się bogina stawały się głośniejsze, przenikliwe, bliskie krzyku. Słyszałem też coś jeszcze: coś w rodzaju niskiego, głębokiego pomruku. Szybko przesuwał się ponad cmentarzem, zmierzając wprost w stronę pełnej krwi miski na dnie dołu. W odróżnieniu od zwykłego bogina rozpruwacz jest czymś więcej niż duchem, zwłaszcza gdy właśnie się pożywi. Mimo to większość ludzi nadal go nie dostrzega, choć jeśli pochwyci ich ciało czują go, bez dwóch zdań. Nawet ja niewiele widziałem – bezkształtną, różowawo czerwoną plamę. Poczułem ruch w powietrzu blisko twarzy i bogin znalazł się w dole. – Teraz – powiedziałem do kopacza, który z kolei skinął głową na swojego pomocnika. Ten zacisnął palce na krótkim łańcuchu. Nim jeszcze pociągnął, z dołu dobiegły nowe odgłosy. Tym razem słyszeliśmy je wszyscy. Zerknąłem szybko na moich towarzyszy i dostrzegłem, jak ich oczy otwierają się szeroko, a usta zaciskają ze strachu przed tym, co znalazło się u naszych stóp. Dźwięki, które słyszeliśmy, wydawał bogin, pijący z miski. Przypominały łakome mlaskanie potwornego języka połączone z drapieżnym parskaniem i cmokaniem wielkiego, drapieżnego zwierzęcia. Mieliśmy niecałą minutę. Za chwilę bogin skończy i wyczuje naszą krew. Raz już skosztował ludzkiej krwi i każdy z nas mógł stać się jego kolejnym posiłkiem. Pomocnik zaczął poluzowywać łańcuch, kamień opuszczał się powoli. Ja ustawiałem go z jednej strony, kopacz z drugiej. Jeśli dobrze wykopali dziurę, a kamień jest dokładnie takiej wielkości i kształtu jak ten na rysunku, nie powinno być problemów. Tak przynajmniej powtarzałem sobie w duchu. Wciąż jednak myślałem o ostatnim uczniu stracharza, biednym Billym Bradleyu, który zginął, próbując uwięzić podobnego bogina. Kamień zaklinował się wówczas, przyciskając mu palce. Nim zdołali go dźwignąć, bogin wgryzł się w nie i wyssał mu krew. Później Billy zmarł od wstrząsu. I choć bardzo się starałem, nie potrafiłem uwolnić się od myśli o nim. Najważniejsze to od razu nakryć dół kamieniem – i oczywiście nie przytrzasnąć sobie palców. Kopacz kierował wszystkim, wykonując robotę kamieniarza. Na jego sygnał łańcuch z kamieniem wiszącym ułamek cala nad dołem zatrzymał się. Mężczyzna spojrzał na mnie z surową miną i uniósł prawą brew. Zerknąłem w dół i odrobinę przesunąłem swój koniec kamienia, tak by znalazł się w idealnej pozycji. Raz jeszcze sprawdziłem, upewniając się, czy wszystko jest w porządku, po czym skinąłem głową. Kopacz dał znak swemu pomocnikowi. Kilka obrotów bloczka i kamień za pierwszym razem opadł na miejsce, więżąc bogina w dole. Stwór wrzasnął gniewnie i wszyscy usłyszeliśmy jego krzyk. Nie miało to jednak znaczenia; tkwił już w pułapce i nie musieliśmy się go obawiać. – Dobra robota! – krzyknął pomocnik. Zeskoczył z platformy, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Pasuje idealnie. – Ano – kopacz zażartował sobie cierpko. – Zupełnie jak zrobiony na zamówienie. Poczułem ogromną ulgę. Cieszyłem się, że już po wszystkim. I wtedy, gdy grzmot wstrząsnął ziemią, a nad naszymi głowami rozbłysła błyskawica i oświetliła kamień, po raz pierwszy zobaczyłem, co wyrył w nim kamieniarz. Nagle ogarnęła mnie duma. Duża grecka litera beta przecięta ukośną linią oznaczała, że pod kamieniem spoczywa bogin. Pod nią, po prawej, rzymska cyfra jeden informowała, że to niebezpieczny bogin pierwszego rzędu. W sumie istniało dziesięć rzędów, istoty od pierwszego do czwartego mogły zabić człowieka. Poniżej widniało moje nazwisko – Ward – Świadczące o tym, co zrobiłem. Właśnie uwięziłem mojego pierwszego bogina. I w dodatku rozpruwacza! Źródło newsa i ilustracji: Jaguar
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj