23 lutego ukaże się reedycja powieści Wojciecha Chmielarza zatytułowanej Królowa głodu. W książce tej autor łączy elementy fantasy, sci-fi, postapo czy nawet westernu, serwując czytelnikom wartką, pełną akcji historię. 

Królowa głodu - opis książki

Niepokojące, a zarazem brawurowe połączenie postapokalipsy, horroru, science fiction, westernu i fantasy. Prawdziwy kalejdoskop gatunków. Chmielarz, jakiego nie znacie! Księstwo Kuźni Zachodu upadło, jego dawne tereny pozostają ponurym pasem ziemi niczyjej. Ludzie, którzy jakimś cudem przetrwali rzeź, padają ofiarą grasujących w lasach ogromnych żlebodźwiedzi i zwyczajnego głodu. Przesiąknięte krwią poległych ruiny państwa stały się domem głównie dla przybywających z daleka poszukiwaczy, którzy patroszą okolicę kawałek po kawałku w pogoni za żywmetalem, rzadkim i cennym kruszcem o wyjątkowych właściwościach. Do takiej osady przybywa młody Holender Bram Huygens. Bez karawany, bagaży i sprzętu do wydobywania. Nie chce mówić o tym, kto i po co go przysłał, ale nikogo to nie dziwi – miejscowi nie są zbyt otwarci. Miniona wojna, która nie wzięła się znikąd, jest pokłosiem chaosu zrodzonego po apokalipsie. Bramowi powierzono misję, od której zależy przyszłość dawnego księstwa i jego mieszkańców. Wkrótce młodzieniec przekona się, że tutaj każdy ma swoje sekrety, a niektóre z nich są śmiertelnie groźne. Zwłaszcza jeśli za przeciwnika ma się lokalnego szeryfa… Tymczasem w głębi lasów budzi się nowa siła – potężna, obłąkana, żądna ludzkiego mięsa i zemsty. Wydawnictwo Marginesy udostępniło fragment Królowej głodu. Miłej lektury!

Królowa głodu - fragment

Nowa Holandia ze swoimi gęstymi, mrocznymi borami, gdzie rozłożyste korony drzew odcinały ziemię od promieni słońca i nawet w środku mroźnej zimy panował tu zaduch i czuć było stęchliznę, stanowiła nieprzyjazną człowiekowi krainę. Zamieszkiwały ją plemiona żlebodźwiedzi, stada dzikich psów i wilków czy żarłoczne, kryjące się wśród bagien płaskogrzbiety. Łatwo było się tam zgubić, stracić orientację wśród mokradeł, wilgotnych wąwozów czy potężnych – bo ich średnica sięgała nieraz podwójnej wysokości dorosłego człowieka – powalonych pni i potem tygodniami błądzić po groźnych ostępach, powoli pogrążając się w szaleństwie wywołanym głodem, zmęczeniem i samotnością. Bram właśnie tam się wychował. Od dziecka brał udział w polowaniach. Przyzwyczaił się do niebezpieczeństw, potrafił poruszać się po leśnych ścieżkach, nie bał się drapieżników i potworów, które mogą się czaić w głębi kniei, ale to miejsce... To miejsce było po prostu złe. Wyczuwał to przez skórę. Pachniało krwią i śmiercią. Dziwne swędzenie z tyłu głowy, jakby ktoś wbijał mu tysiące malutkich igiełek, nie pozwalało zapomnieć o niepokoju, który dręczył go, od kiedy cztery dni wcześniej przekroczył granice Federacji i ruszył w stronę Kaźni. Gdy był w ruchu, czuł się bezpieczniej, więc niechętnie stawał na odpoczynek. Zapadł jednak zmrok i dalsza podróż stała się zbyt ryzykowna. Obóz rozbił z dala od szlaku, w skalnym załomie, skąd mógł obserwować najbliższą okolicę, samemu będąc niewidocznym. Rozsiodłał i oporządził konia, przywiązał go do konara uschniętego drzewa i przygotował sobie lekką kolację. Potem usiadł pod skałą, z karabinem myśliwskim na kolanach i szablą pod ręką, i pomiędzy jednym a drugim sucharem modlił się szeptem o spokojną noc. Wierzchowiec prychnął przestraszony i zaczął bić kopytami o ziemię. Bram wstał po cichu. Podniósł karabin. Odbezpieczył broń. Nagle poczuł to, co koń musiał poczuć już wcześniej: ostry smród zgnilizny i potu. Żaden drapieżnik nie mógł tak pachnieć, bo ofiara odkryłaby jego obecność przy najmniejszym powiewie wiatru. Żaden – poza tymi, które polowały na ludzi. Stanął na lekko rozstawionych nogach. Zerknął na szablę i sprawdził, czy będzie mógł po nią szybko sięgnąć. Przybrał pozycję strzelecką. Zapach stawał się coraz bardziej intensywny. W ciemności trzasnęła łamana gałąź. Cokolwiek się zbliżało, było wielkie. Sapało jak miech kowalski, podniecone i głodne. Przełknął ślinę i zrobił dwa głębokie wdechy. Zza najbliższej skały wyłonił się żlebodźwiedź. Poruszał się niespiesznie, wręcz lekceważąco. Był wielki, umięśniony. Okolice grzbietu i pyska pokrywały grube kostne guzy. Holender nieznacznie obniżył lufę karabinu. – Wkroczyłem na twój teren, prawda? Nie chciałem. Pozwól mi tylko, a stąd odejdę i nie będę cię więcej niepokoił. Żlebodźwiedź w odpowiedzi wyszczerzył długie na palec i ostre jak brzytwa kły w grymasie, który można by wziąć za szyderczy uśmiech. Koń zarżał dziko. Szarpał się na wszystkie strony tak mocno, że uzda żłobiła krwawe pręgi na jego pysku. Holender nie miał szansy na ucieczkę. Żlebodźwiedź, ciężki i na pozór niezdarny, na krótkich dystansach biegał znacznie szybciej od człowieka. Potwór zrobił krok w jego stronę. Ugiął się na przednich łapach, wyprężył grzbiet i ryknął, aż zadrżały okoliczne drzewa. Odór z jego pyska sprawił, że suchary powędrowały Bramowi z żołądka z powrotem do ust. Mężczyzna wycelował i strzelił.
Źródło: Marginesy
Pierwsza kula uderzyła w kostny guz, odbiła się od niego i rykoszetem trafiła w pobliski pień. Druga – taką przynajmniej Holender miał nadzieję – wbiła się w ciało stwora, jednak ten nawet tego nie zauważył. Ruszył pędem, wystawiając do przodu potężne, pokryte zakrzepłą krwią łapy, uzbrojone w cztery lśniące czernią pazury. Bram odrzucił karabin i chwycił za szablę. Uskoczył i pchnął na oślep, desperacko, z całej siły, ale z przerażeniem poczuł, że uderzył w guz. Ostrze zjechało w bok, zadając potworowi nie- wielką płytką ranę, która nie zrobiła na nim wrażenia większego niż ukłucie komara. Holender cofnął się o kilka kroków. Szablę trzymał w obu dłoniach, bo nie potrafił powstrzymać drżenia ramion. Żlebodźwiedź odwrócił się pyskiem do niego. W jego oczach tańczyły iskry drwiny. – Nie zbliżaj się! – ostrzegł go Bram i machnął szablą ostrzegawczo. Żlebodźwiedź tylko prychnął, a wraz z prychnięciem z pyska wyleciała chmura śliny oraz pary. Nagle skoczył przed siebie tak szybko, jakby jego wielkie cielsko składało się z powietrza, a nie z twardych jak stal kości i masywnych mięśni. Bram uniknął ataku w ostatniej chwili. Pazury przeleciały mu tuż przed twarzą, ale w tej samej sekundzie powalił go cios drugiej łapy wymierzony w nogi. Holender ciął. Ostrze zmieniło nieco trajektorię i trafiło tuż pod pazurami, pomiędzy kostne płyty. Musiał tam być jakiś nerw, bo żlebodźwiedź ryknął przeraźliwie i stanął na tylnych łapach. Mężczyzna poderwał się z ziemi i pobiegł przed siebie, byle dalej od potwora. Ledwo zrobił dwa kroki, coś ciężkiego i wielkiego spadło mu na głowę. Świat zatańczył Bramowi przed oczami, nogi same się ugięły pod ciężarem tułowia i Holender poleciał wprost w objęcia twardej, zimnej ziemi. Nawet nie poczuł upadku. Ogarnęła go ciemność. Żlebodźwiedź ryczał tryumfalnie. Jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co istotne w popkulturze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj