Ruiz-Sanchez poniechał komentarzy i przywołał na twarz wyraz chłodnej obojętności. Jeśli fizyk pragnął minimalizować dolegliwości, to Ruiz-Sanchez nie miał nic przeciwko temu. Obca planeta to nie jest dobre miejsce, żeby pozbawiać kogokolwiek jego wewnętrznych mechanizmów obronnych. —  Chodź do laboratorium — powiedział. — Wywiązał się stan zapalny. Cleaver wstał niepewnie i podążył za jezuitą. Ruiz-Sanchez pobrał kilka rozmazów ze śluzówek, umieścił je na szkiełkach mikroskopowych i poddał testowi Grama. Czekając na ewentualne zabarwienie się próbek, nastawił lusterko mikroskopu na przepływającą za oknem wspaniałą białą chmurę. Gdy odezwał się brzęczyk timera, przepłukał i osuszył nad palnikiem pierwszą próbkę. Wsunął ją pod okular. Tak jak się poniekąd obawiał, ujrzał gromadkę pałeczek i krętków, które mogły wskazywać na zwykłą ziemską anginę Vincenta, czyli zapalenie gardła, nadające się spokojnie do wyleczenia w ciągu jednej nocy za pomocą pastylki spektrosigminy. Flora bakteryjna ust Cleavera była normalna, tylko trochę bardziej liczna, ale to wiązało się z wyeksponowaniem tkanki. —  Dam ci zastrzyk — powiedział spokojnie Ruiz-Sanchez. — Będzie dobrze, jeśli zaraz potem zapakujesz się do łóżka. —  A do diabła z tym — powiedział Cleaver. — Jeśli dobrze pójdzie, to uda mi się wykonać jedną dziewiątą tego, co bezwzględnie powinno zostać wykonane. —  Choroba zawsze przychodzi nie w porę — zgodził się Ruiz-Sanchez. — Po co jednak się martwić, że stracisz dzień czy dwa, skoro już i tak siedzisz w tym po uszy? —  Co złapałem? — spytał podejrzliwie Cleaver. —  W zasadzie nic — stwierdził niemal z żalem Ruiz-Sanchez. — To znaczy, nie jest to infekcja. Twój „ananas” był wobec ciebie nad wyraz niełaskawy. Większość roślin z tej rodziny na Lithii wyposażona jest w kolce pokryte wielocukrami, które dla nas są trujące. Ten konkretny glukozyt, na który się dzisiaj nadziałeś, wygląda mi na coś mocno spokrewnionego z oszlochem. W każdym razie symptomy się zgadzają: zupełnie jak zapalenie gardła, tyle że o wiele trudniejsze do wyleczenia. —  To znaczy jak długo? — zapytał Cleaver. Wciąż stawiał opór, ale gwałtownie tracił argumenty. —  Przynajmniej parę dni, dopóki nie wytworzysz sobie na to odporności. Zastrzyk, który ci dam, powinien złagodzić objawy i pomóc ci, aż pojawią się twoje własne antyciała. Uprzedzam cię jednak, że będzie temu towarzyszyć gorączka, w związku z czym będę musiał nafaszerować cię lekami przeciwgorączkowymi. W tym klimacie nawet niewielka gorączka może mieć fatalne skutki. —  Wiem — przyznał pokonany już Cleaver. — Im lepiej poznaję to miejsce, tym mniejszą mam chęć, gdy znów nadejdzie pora, głosować na „tak”. Dobra, dawaj ten zastrzyk i aspirynę. Powinienem się chyba cieszyć, że nie doszło do infekcji bakteryjnej, bo wtedy węże zrobiłyby ze mnie misia wypchanego antybiotykami. —  Małe szanse — stwierdził Ruiz-Sanchez. — Nie wątpię, że Lithyjczycy mają przynajmniej ze sto różnych związków, które moglibyśmy ostatecznie wykorzystać jako leki, ale — proszę, gotowe, możesz się już odprężyć — ale najpierw musimy poznać całą ich farmakologię od podstaw. Dobra, Paul, teraz walnij się w hamak. Mogę ci spokojnie obiecać, że za dziesięć minut będziesz żałował, że w ogóle się urodziłeś. Cleaver się skrzywił. Jego spocona twarz pod strzechą brudnoblond­ włosów nawet w chorobie zachowywała dostojność i mimo wszystko wyrazistość rysów. Wstał i powoli opuścił rękaw. —  Trudno wątpić w to, jak ty będziesz głosował — powiedział. — Lubisz tę planetę, prawda, Ramon? Z tego, co widzę, to raj dla biologów. —  Tak, lubię ją — rzekł kapłan z uśmiechem. Odprowadził Cleavera do małego pokoiku, który służył im obu za sypialnię. Pomieszczenie przypominało wnętrze dzbana. Gdyby nie okno, złudzenie byłoby absolutne; ściany zakrzywiały się i płynnie przechodziły w podłogę, a wszystko wykonano z jakiegoś spieku ceramicznego, który nigdy nie przemakał ani nie okrywał się rosą, chociaż z drugiej strony nie wydawał się nigdy zupełnie suchy. Hamaki zwisały na hakach wystających ze ściany i stanowiących z nią jedność, jakby wypieczono je wraz z całą budowlą. —  Jaka szkoda, że moja szanowna koleżanka, doktor Meid, nie może tego zobaczyć. Byłaby jeszcze bardziej zachwycona niż ja. —  Nie uznaję kobiet na gruncie nauki — stwierdził z irytacją Cleaver. — Te ich emocje przeplatane wszelkimi możliwymi hipotezami. A swoją drogą co to za nazwisko, Meid? —  Japońskie. Na imię ma Liu. Jej rodzina przyjęła zachodni zwyczaj podawania nazwiska na końcu. —  Aha — rzucił Cleaver, tracąc zainteresowanie tym tematem. — Rozmawialiśmy o Lithii. —  Cóż, nie zapominaj, że Lithia jest moją pierwszą planetą poza Układem Słonecznym — rzekł Ruiz-Sanchez. — Sądzę, że w takiej sytuacji każdy nowy zamieszkany świat potraktowałbym podobnie. Ta nieskończona różnorodność form życia i to, jak każda z nich pasuje do otoczenia i do innych… To naprawdę zadziwiające i wspaniałe zarazem. —  I samo w sobie to ci nie starcza? Czemu musisz do tego mieszać dodatkowo Boga? To nie ma sensu. —  Wręcz przeciwnie, to nadaje wszystkiemu inne znaczenie. Wiara i nauka nie wykluczają się nawzajem. Jeśli umieści się naukę na pierwszym miejscu i wyłączając wiarę, odrzuci wszystko, co nie może zostać udowodnione, wówczas ma się do czynienia ze zbiorem pustych gestów. Dla mnie biologia jest aktem religijnym, bo wiem, że wszystkie stworzenia są istotami bożymi i każda nowa planeta wraz z wszelkimi przejawami życia jest manifestacją potęgi Boga. —  Pełen jesteś oddania i poświęcenia — powiedział Cleaver. — W porządku, ja też. Tyle że ja zwykłem mówić, że czynię wszystko dla większej chwały człowieka. Rozparł się wygodnie w hamaku. Odczekawszy chwilę, Ruiz-Sanchez pozwolił sobie wsunąć do hamaka również jego stopę. Cleaver nie zareagował. Zastrzyk zaczynał działać. —  Dokładnie tak — powiedział Ruiz-Sanchez. — Ale to tylko połowa prawdy. Druga część brzmi „…i dla większej chwały Boga”. —  Oszczędź mi traktatów, ojcze — poprosił Cleaver. — Nie to chciałem powiedzieć. Przepraszam… Dla fizyka to miejsce jest piekłem… Może lepiej połknę już tę aspirynę. Zimno mi. —  Oczywiście, Paul. Ruiz-Sanchez wrócił szybko do laboratorium i w jednym ze wspaniałych lithyjskich moździerzy sporządził pastę salicylowobarbiturową i uformował z niej kilkanaście tabletek. (W wilgotnej atmosferze Lithii nie dało się długo składować takich tabletek, bo były zbyt higroskopijne). Na każdej chętnie wytłoczyłby napis „Bayer” — jeśli dla Cleavera aspiryna była lekarstwem na wszystko, to niech sobie myśli, że bierze właśnie aspirynę — ale oczywiście nie miał sztancy. Zaniósł choremu dwie tabletki razem z kubkiem i karafką wody przepuszczonej przez filtr Berkefelda. Wielki mężczyzna już spał; Ruiz-Sanchez obudził go, nie miał wyboru. Lepiej było zrobić to teraz i przyspieszyć tym samym jego wyzdrowienie, niż pozwolić spać dłużej, wyświadczając niedźwiedzią przysługę. Zresztą Cleaver ledwie zauważył, że cokolwiek zażył, i niebawem znów zasnął głęboko. Uczyniwszy to wszystko, Ruiz-Sanchez powrócił do salonu, usiadł i zabrał się do przeglądu kombinezonu fizyka. Spowodowane przez kolec rozdarcie było łatwe do znalezienia i nie powinno nastręczyć kłopotów przy naprawie. O wiele trudniej byłoby zmienić nastawienie Cleavera, a szczególnie jego wyobrażenie o bezpieczeństwie Ziemianina na Lithii. Cleaver zwykł zachowywać się tak, jakby nic nie mogło mu tu nigdy zagrozić i gotów był niemal nadziać się na wszelkie kolce, wierząc, iż ujdzie mu to bezkarnie. Ruiz-Sanchez zastanawiał się, czy i pozostali członkowie Lithyjskiej Komisji Inspekcyjnej podzielają to stanowisko. Roślinę, od której tak ucierpiał, Cleaver nazwał „ananasem”. Każdy biolog mógłby mu powiedzieć, że nawet rodzimy ziemski ananas jest płodną i niebezpieczną rośliną, która niezwykłym zgoła i nadzwyczaj szczęśliwym zbiegiem okoliczności nadaje się do jedzenia. Ruiz-Sanchez sam przekonał się o tym na Hawajach. Tropikalnej puszczy nie dało się przebyć, jeśli nie włożyło się ciężkich butów i grubych spodni. Podobnie było na plantacji Dole, gdzie nieustępliwe, gęsto rosnące ananasy mogły rozorać niechronioną niczym skórę. Jezuita odwrócił kombinezon. Uszkodzony przez Cleavera zamek błyskawiczny zrobiony był z plastiku, w który wtopiono molekuły rodników różnych ziemskich związków przeciwgrzybicznych, przede wszystkim protoplazmatycznej i trującej tiolutyny. Tutejsze grzyby, owszem, nie były w stanie przekroczyć tej bariery, ale samo tworzywo pod wpływem lithyjskiej wilgoci i wysokiej temperatury ulegało polimeryzacji i zwykle trudno było przewidzieć, kiedy to nastąpi. I to właśnie zdarzyło się w kombinezonie Cleavera. Jeden z ząbków zamka zmienił się w coś przypominającego ziarno prażonej kukurydzy. Gdy Ruiz-Sanchez pracował, w pomieszczeniu robiło się coraz ciemniej. W końcu rozległo się głuche syknięcie i w niszach w ścianach łagodnie zapłonęły żółte płomyki. Był to gaz, którego Lithia miała praktycznie niewyczerpane, bo nieustannie odnawiane zapasy. Lampy działały na zasadzie wymuszonej adsorpcji i zapalały się same, gdy tylko gaz pojawiał się w instalacji. Jaśniejszy blask można było uzyskać dzięki nałożeniu wapieniowej koszulki umocowanej na zębatce z żaroodpornego szkła; kapłan wolał jednak światło żółte, które preferowali też sami Lithyjczycy, i używał koszulki tylko w laboratorium. Oczywiście do pewnych celów Ziemianie potrzebowali również elektryczności i musieli ją wytwarzać za pomocą własnych generatorów. Na Lithii elektrostatyka była o wiele bardziej zaawansowana niż na Ziemi, ale elektrodynamika była tutaj w powijakach. Zjawisko magnetyzmu odkryto dopiero na kilka lat przed przybyciem Komisji, bo na planecie nie występowały naturalne magnesy. Po raz pierwszy Lithyjczycy zaobserwowali to zjawisko nie na żelazie, którego mieli niewiele, ale na płynnym tlenie — substancji wybitnie nienadającej się na rdzeń magnesu!
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj