Przypuszczalnie teraz kręcisz głową i myślisz sobie, że w dzieciństwie pewnie miałam przekichane u rówieśników, co? Nie dość, że zostałam pokrzywdzona imieniem, to jeszcze mieszkałam w jakimś cudacznym drewnianym baraku. No więc tu cię zaskoczę, bo nie. Nikogo nie dziwiło, gdzie mieszkam. Kiedyś w tej dzielnicy Starego Deszczna stało aż kilkadziesiąt takich domków, zbudowanych w skupiskach po pięć, czasem sześć, każde z czymś w rodzaju wewnętrznego podwórka. Do dziś zachowały się tylko te nasze i są uważane za coś w rodzaju lokalnej ciekawostki. Odkąd pamiętam, mówiło się o tych domach „fińskie”, co według mnie nie ma za bardzo sensu, bo nigdy nie mieszkali tu żadni Finowie, tylko rodziny robotników z pobliskiej kopalni. Ale kim jestem, żeby dyskutować z tradycją? No właśnie. Tak czy siak, jedną z tych rodzin byli moi pradziadkowie ze strony taty. Kopalnię już dawno zlikwidowano, a miejscowi wciąż nazywają naszą ulicę Finlandią – od tych fińskich domków właśnie. Więc tak. O ile w najbliższym sąsiedztwie znali mnie konkretnie jako tę małą Sławę od pani Gieni, o tyle dla całej reszty zawsze byłam po prostu jednym z dzieciaków z fińskiej dzielnicy. Zero sensacji, można się rozejść. Moja babcia, która nie miała na imię Danusia, tylko Gienia właśnie, urodziła się w tym domu. I to dosłownie. Tu dorastała, tu założyła rodzinę, a potem patrzyła, jak jej jedyny syn najpierw zakłada własną, po czym… zresztą, nieważne, jeszcze do tego wrócimy, zapewniam. Dom zawsze należał do babci – nawet gdy wycofała się z całym życiem do pokoju za kuchnią, żeby zrobić miejsce dla mojej mamy i dla mnie. Tak, wiem, jak to brzmi: biedna babcia wygnana za piec na poniewierkę, więc szybko podkreślę, że pokój za kuchnią był największy ze wszystkich, a zimą w dodatku najcieplejszy. I jako jedyny miał wyjście bezpośrednio na ogród. Właśnie tam zastałam teraz babcię. Siedziała na swoim ukochanym krześle i korzystając z porannego słońca, które wlewało się do środka przez wysokie tarasowe drzwi, zasuwała z robótką, aż szydełko migało w jej dłoni. Z ulgą stwierdziłam, że nic a nic się nie zmieniła. Niewielkiej postury, schludna, skupiona, wzrok sokoli i plecy proste jak struna – żadnych okularów, żadnych wdowich garbów, wdowie garby są dla steranych życiem staruszek! A ona się staruszką nigdy nie czuła, bo staruszka, jak zawsze mi powtarzała, to stan umysłu, a nie skutek uboczny numeru PESEL. Nawet doskonale białe włosy były w jej przypadku nieco zwodnicze. To u nas rodzinne, że siwiejemy młodo, więc w ogóle nie łączymy tego faktu z wiekiem. Sama kończyłam liceum biała niczym gołąbek pokoju i zawsze wkręcałam ludzi, że to nie geny, tylko matura z matmy. Ale zdałam? Zdałam. Nie wnikajmy w szczegóły. Teraz przynajmniej mogłam farbować włosy na dowolny kolor. Obecnie był to nieco spłowiały już róż z ciemnym fioletem – trochę cyberpunk, a trochę borsuk. Na podłodze za krzesłem, na którym siedziała babcia, zauważyłam wiklinowy kosz wypełniony motkami w najróżniejszych kolorach. Niedawno zaczęła, przerabiała może piąty rządek, więc robótka na tym etapie przypominała długi biały pasek. Naprawdę długi. Dwieście, może trzysta oczek łańcuszka, nie umiałam określić dokładnie, bo część wiła się na podłodze, a część na kolanach babci, w każdym razie zanosiło się na coś dużego. Może koc? Albo kapę? Mam nadzieję, że kapę, marzyłam o takiej od lat… – A ty już jesteś? – zdziwiła się na mój widok babcia. Odłożyła szydełko na kolana i wyciągnęła do mnie rękę, żebym podeszła. – Kiedy przyjechałaś? – Jakoś tak przed północą. Dopiero gdy mocno się do niej przytuliłam, uświadomiłam sobie, jak bardzo za tym tęskniłam. Poczułam jej dłoń na głowie. – A to wcześnie. – Nie na tyle, żeby załapać się na resztkę ciepłej wody w bojlerze. Przysięgam, że zamierzałam ugryźć się w język, ale przytyk okazał się szybszy i sam się wyrwał na wolność. Godziny grzania wody były dla babci świętsze niż apostołowie w komplecie i nawet najbardziej mile widziany gość nie mógł liczyć na litość w tym względzie. W sumie nic dziwnego, stawki za media rozmijały się z jej emeryturą bardziej niż ja ze zdolnością kredytową. – Och, od zimnej wody jeszcze nikt nie umarł – skwitowała lekko. – Poza tym zimny prysznic pobudza krążenie. I ujędrnia tkanki! Zobaczysz, Mieciu, kiedyś wspomnisz moje słowa. – Babciu, po raz… prawdopodobnie milionowy proszę, nie mów do mnie Mieciu. Strasznie tego nie lubię. Spojrzała na mnie zdziwiona tymi swoimi wielkimi, sarnimi oczami. – Czego nie lubisz? – Kiedy mówisz do mnie Mieciu. – A co w tym złego, że tak mówię? – dziwiła się coraz bardziej. – Przecież tak masz na imię. No. Mam. Ciekawe dlaczego. – A zresztą. – Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, babcia machnęła lekceważąco ręką. – Mogłaś trafić gorzej. Jak ta twoja… twoja… jak jej tam? Spokojnie, to stary numer. Babcia zawsze udawała, że nie pamięta, jak miała na imię moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa. Wiesz, ta, którą znała równie długo co mnie, jeszcze od bezzębnego berbecia w beciku, i którą przez jakieś skromne ćwierć wieku regularnie dokarmiała najlepszą pomidorową w okolicy. Nie był to jednak z jej strony ośli upór ani pierwszy sygnał czegoś niepokojącego, demencji czy innej choroby, a skąd. W tych kategoriach prędzej obstawiałabym trudną miłość babci do Mambo Number Five – kojarzysz tę piosenkę? Staroć, jeden z tych, które wwiercają się prosto do mózgu i odmawiają wyprowadzki. – Ilekroć leciała w radiu, babcia Gienia dawała głośniej, aż się niosło po całym domu, jednocześnie idąc w zaparte, że absolutnie, ona tego nie znosi, nie trawi, nienawidzi. Na szczęście był to najpoważniejszy odchył od normy, jaki u niej zaobserwowaliśmy, więc spokojnie. O ile jednak moja babcia zawsze uważała, że Mieczysława to normalne, porządne imię dla normalnej, porządnej dziewczynki, o tyle inwencję sąsiadów w tej kwestii kwitowała krótko i dobitnie: „Kogoś tam chyba poniosło”. I nawet ja musiałam się z nią zgodzić. Jak do tego doszło? Nie wiem. Serio, nie mam bladego pojęcia. Choć osobiście podejrzewam, że dwadzieścia sześć lat temu przy naszej ulicy zaszło coś niewyjaśnionego, tylko jeszcze nie rozgryzłam, co takiego dokładnie. Siłą rzeczy nie mogę niczego pamiętać, ale kiedyś to sobie sprawdziłam w internecie i stąd wiem, że rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Proszę bardzo, garść przykładów. Wyemitowano pierwszy odcinek Klanu, Widzew wygrał z Legią tytuł mistrzowski, przyjechało U2, południe kraju spustoszyła powódź tysiąclecia… A nas doświadczyła jakaś anomalia na skalę lokalną. Może tąpnięcie w kopalni uwolniło toksyczne gazy? Albo wojsko testowało supertajną broń przeciw kosmitom i nacisnęło nie ten guziczek, co trzeba? W każdym razie coś sprawiło, że w naszej małej Finlandii jedna rodzicielka wespół z teściową pokarały noworodka kozą po tatusiu, a inna matka postanowiła dać córce imię bohaterki z ukochanego serialu, którego powtórkę akurat puszczali w telewizji. I żeby to było, nie wiem, Z archiwum X – wtedy pewnie nazywałaby się Dana albo Samanta, no, Skinner też by jakoś uszło. Ale nie. Tym serialem była Dynastia. Czy już czujesz to pierwsze ukłucie niepokoju? Słusznie, słusznie. Tamta matka miała w dodatku siłę przebicia, ojciec zaś trochę za dużo w czubie, żeby uznać to za dowcip roku i ogólnie kiepski pomysł, kiedy szedł do urzędu stanu cywilnego zarejestrować pierworodną. Los chciał, że trafił tam na urzędniczkę, która również należała do serialowego fanklubu i radośnie wpisała podane imię do dokumentów, na dodatek w spolszczonej formie, żeby było ładniej. I tym oto sposobem pewnego dnia malutka Mieczysława Żmijan z fińskiego domku numer trzynaście poznała na podwórku swoją równolatkę z fińskiego domku numer piętnaście, Kristal Lebiodę. Mogłam trafić gorzej? Mogłam. Czy ktoś się jeszcze dziwi, że moja babcia wybrała wyparcie? No las rąk. – Biedna, biedna dziewczyna. – Babcia Gienia pokręciła głową, a ja odruchowo pokręciłam razem z nią. – Dobrze, że i tak nikt przy zdrowych zmysłach nie mówi do niej po imieniu. Dopiero by było nieszczęście! Dobrze, powiadasz? Dobrze, kochana babciu, to że ja nie cierpię na zespół suchego oka, bo jak nic obie gałki zazgrzytałyby mi teraz w oczodołach – tak mocno nimi przewróciłam. Miałam jednak dość rozumu, żeby nie kłócić się z babcią. W każdym razie nie przed śniadaniem. – Nastawię wodę na herbatę – zaproponowałam zamiast tego. – Nadal pijesz ten swój miód z imbirem? – Imbir z miodem – poprawiła babcia Gienia. Chwyciła szydełko, zręcznie narzuciła włóczkę i już miała ją przeciągnąć przez pętelki, gdy o czymś sobie przypomniała. Podniosła głowę znad robótki. – A wiesz, że chyba mi się skończył? Sprawdź no w puszce.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj