FRAGMENT ROZDZIAŁU PIERWSZEGO
Po prostu wiesz (…) Ale Grace nie mogła się powstrzymać. Nadal bardzo ją dziwił widok wydrukowanej książki. Jej własnej książki, jeszcze nie ogólnodostępnej, ale już prawie – miała się ukazać z nowym rokiem, gdyż według jej agentki, Sarabeth, redaktorki Maud i rzeczniczki od wizerunku J. Colton był to najlepszy okres na wydanie takiej pozycji. Wciąż nie mogła w to uwierzyć mimo długich miesięcy nanoszenia poprawek, mimo że wydrukowano egzemplarz redaktorski (tak namacalny i dodający otuchy), podpisano umowę, wystawiono czek na zaliczkę (natychmiast złożony w banku, jakby mógł wyparować), a tytuł pojawił się w katalogu. A przecież wszystko to było takie realne, takie o-Boże-to-się-dzieje-naprawdę! Minionej wiosny wystąpiła na konferencji zorganizowanej przez jej wydawnictwo i przemawiała do sporej grupy skrupulatnie notujących, zmęczonych podróżą przedstawicieli handlowych, szeroko się do niej uśmiechających (kilku podeszło do niej po prezentacji, żeby zasięgnąć rady co do własnych małżeństw – cóż, wiedziała, że będzie się musiała do tego przyzwyczaić). Nie mogła uwierzyć mimo tego szalonego dnia rok temu, gdy Sarabeth dzwoniła co godzinę z kolejnymi wspaniałymi wieściami. Ktoś był nią zainteresowany. Ktoś inny był nią zainteresowany. Ktoś… Nie, dwie inne osoby, nie, trzy… Po czym następował monolog w dialekcie, którego nie rozumiała: oferta otwierająca, zamykająca, audio i cyfra, umilacze za trafienie na listę (czym jest lista, dowiedziała się, dopiero kiedy podpisywała umowę). Nic z tego nie mogła zrozumieć. Od lat czytała o rzekomym końcu czytelnictwa, a tymczasem patrzyła na tętniący życiem, niezłomny, szalony rynek zajmujący miejsce, w którym spodziewała się zobaczyć wystygłe zwłoki, kolejny przykład zapomnianej gałęzi amerykańskiego przemysłu, gnijącego gdzieś nieopodal hut i kopalń złota. Wspomniała o tym raz, kiedy rozmawiała z Sarabeth, akurat gdy trzeciego dnia aukcji pojawił się nowy gracz i znów wywindował wysokość ofert. Czy rynek wydawniczy nie był już aby martwy? W końcu tak pisali w czasopismach. Sarabeth tylko się zaśmiała. Zapewniła ją z radością, że czytelnictwo faktycznie umarło, chyba że komuś udaje się złapać ducha czasu. A jej książce, Nie chciałaś wiedzieć, duch czasu ponoć dyndał przed samym nosem. Napisanie jej zajęło jej dwa długie lata. Siedziała tutaj, przy biurku w rogu, przed otwartym laptopem, między sesjami, albo przy stole w sypialni w domu nad jeziorem, przy stole z ciężkiego dębu, z plamami po wodzie i widokiem na dok, albo przy kuchennym blacie w mieszkaniu przy Osiemdziesiątej Pierwszej, w nocy, kiedy Jonathan jeszcze był w szpitalu albo już spał, a Henry zasypiał przy włączonym świetle, z otwartą książką na piersi. Pisała ją z kubkiem herbaty imbirowej stojącym niebezpiecznie blisko klawiatury i z notatkami w postaci oklejonych żółtymi karteczkami opisów dawnych terapii, rozłożonymi na całym blacie, aż do zlewu na drugim krańcu. Pisała, a jej wieloletnie teorie stawały się ciałem, potem trochę bardziej dopracowanym ciałem, a wreszcie ciałem o zapędach autorytarnych, mądrością ludową, o którą siebie nie podejrzewała, dopóki nie zobaczyła jej na papierze, zestawem wniosków, do których – jak się okazało – doszła, zanim piętnaście lat wcześniej otworzyła praktykę. (Bo niczego się przez te lata nie nauczyła? Bo od samego początku miała rację?) Nawet nie pamiętała, kiedy i jak zdobyła wiedzę niezbędną do wykonywania zawodu terapeutki, nie licząc oczywiście obowiązkowych kursów i praktyk, czytania książek i pisania prac i koniecznego dyplomu. Od zawsze wiedziała, jak to się robi. Nie pamiętała, żeby kiedyś nie było to dla niej jasne. Spokojnie mogła wyjść z liceum, trafić prosto do tego ciasnego, uporządkowanego gabinetu i być równie skuteczna jak teraz, pomagać tak samo wielu parom i zapobiegać zawarciu tylu nieudanych małżeństw. Wiedziała, że nie czyni jej to wyjątkową ani nie świadczy o jej inteligencji. Nie uważała swojego talentu za dar od Boga (Bóg był w jej życiu wyłącznie obiektem historycznego, kulturowego i artystycznego zainteresowania), ale za syntezę genów i wpływu środowiska. Coś jak naturalnie uzdolniona baletnica, której przytrafiły się długie nogi, a do tego rodzice gotowi wozić ją na lekcje tańca. Z jakiegoś powodu – a raczej pewnie bez żadnego powodu – Grace Reinhart Sachs urodziła się ze zdolnością do obserwowania i wglądu, a dorastała wśród idei i rozmów. Nie umiała śpiewać ani tańczyć, ani obracać liczbami. Nie potrafiła grać, jak jej syn, ani uzdrawiać umierających dzieci, jak jej mąż – choć z radością i wdzięcznością przyjęłaby obie te umiejętności – za to umiała usiąść z człowiekiem i dostrzec, zazwyczaj bardzo szybko i niepokojąco wręcz wyraźnie, jakie zastawia na siebie pułapki i jak mu pomóc je obejść. Albo gdy już w nie wpadli – a na ogół jeśli już u niej byli, to wpadli – jak im pomóc się uwolnić. To, że spisanie tych oczywistości sprowadziło do jej zwyczajnego małego gabinetu samego „Vogue’a”, fascynowało ją i trochę podniecało, ale było też bardzo dziwne. Z jakiej racji umożliwiają jej dotarcie do mas tylko dlatego, że mówi, że po nocy przychodzi dzień, że gospodarka podlega cyklom, i wygłasza jeszcze inne banały? (Czasami, kiedy myślała o swojej książce i o tym, co wyczytają w niej kobiety, które ją kupią, niemal się wstydziła, jakby oferowała jakiś magiczny specyfik od dawna dostępny w aptekach). Z drugiej strony, myślała, pewne rzeczy warto powtarzać do znudzenia.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj