(Pisane sześć godzin później). Czuję się nieco lepiej. Za trzy godziny skończą się moje urodziny. Mieliśmy dziś skromne przyjęcie. Właśnie nakarmiłam Simone,­ która leży teraz obok mnie. Przed kwadransem Michael zostawił nas samych. Richard zasnął pięć minut po tym, jak złożył głowę na poduszce. Cały dzień ślęczał nad komputerem, usiłując wytłumaczyć Ramom, z czego robi się porządne pieluchy. Richard zapisuje metody, jakimi komunikujemy się z Ramami albo tym kimś, kto nadzoruje komputery, które aktywujemy, używając klawiatury w naszym pokoju. W mrocznym tunelu za czarnym ekranem nie dostrzegliśmy nigdy nikogo, więc nie mamy pewności, czy naprawdę są tam jakieś istoty odpowiadające na nasze prośby i wytwarzające nasze dziwne przedmioty, ale wygodnie jest nazywać naszych gospodarzy i dobroczyńców Ramami. Porozumiewanie się z nimi jest zarazem proste i skomplikowane. Skomplikowane, bo „mówimy” do nich, rysując na czarnym ekranie obrazki oraz wzory matematyczne, fizyczne i chemiczne, proste zaś, gdyż składnia poleceń wprowadzanych przez klawiaturę zawiera tylko kilka słów. Najczęściej używanym wyrazem jest „chcielibyśmy” albo „chcemy” (oczywiście nie wiemy, jak nasze żądania tłumaczone są na język Ramów, ale mamy nadzieję, że jesteśmy uprzejmi; możliwe jednak, iż w rzeczywistości mówimy: „dajcie nam”), po którym następuje dokładny opis tego, czego potrzebujemy. Najgorzej jest ze składem chemicznym. Proste przedmioty codziennego użytku, takie jak mydło, papier i szkło, mają bardzo złożony skład i strasznie trudno je opisać, posługując się wyłącznie symbolami. Nieraz rzeczy, które otrzymujemy, w najmniejszym stopniu nie przypominają tego, o co prosiliśmy. Richard odkrył wprawdzie, że możemy Ramom przedstawiać również procesy produkcyjne, w tym zakresy temperatur, ale uzyskanie nowego przedmiotu i tak zawsze odbywa się metodą prób i błędów. Początkowo te nieporozumienia były dla nas trojga powodem frustracji; ubolewaliśmy nad tym, że tak mało pamiętamy z chemii. Prawdę mówiąc, brak postępów w zaopatrywaniu się w artykuły pierwszej potrzeby był jednym z katalizatorów Wielkiej Wyprawy — jak Richard lubi ją nazywać — sprzed czterech miesięcy. W tamtym momencie temperatura w Nowym Jorku i w reszcie Ramy spadła do minus pięciu stopni Celsjusza i Richard potwierdził, że Morze Cylindryczne znów zamarzło. Coraz bardziej martwiłam się, że nie będziemy odpowiednio przygotowani na przyjście na świat dziecka. Zdobycie czegokolwiek trwało stanowczo zbyt długo. Na przykład pozyskanie i zainstalowanie toalety zajęło nam miesiąc, a rezultat nie jest, niestety, imponujący. Najczęściej problem polegał na tym, że dane, które przekazywaliśmy naszym gospodarzom, były niekompletne. Zdarzało się też jednak, że sami Ramowie sprawiali nam trudności. Kilka razy — używając wspólnego języka symboli matematycznych i chemicznych — przekazali nam informację, że w wyznaczonym przez nas czasie nie są w stanie stworzyć tego, o co prosimy. Tak czy owak, pewnego ranka Richard oznajmił, że opuszcza naszą grotę i zamierza dotrzeć do wojskowego statku, który wciąż zakotwiczony jest do Ramy. Powiedział, że dostęp do bazy danych Newtona ułatwiłby nam bardzo komunikowanie się z Ramami, przyznał też jednak, że stęsknił się strasznie za prawdziwym jedzeniem. Wprawdzie posiłki przyrządzane przez Ramów utrzymują nas przy życiu, ale większość jest albo całkowicie pozbawiona smaku, albo okropna. Aby zwrócić honor naszym gospodarzom, należy dodać, że nasze życzenia spełniane są w stu procentach. Choć wiemy, jak za pomocą symboli określić skład chemiczny tego, co jest nam niezbędne do życia, żadne z nas nie uczyło się nigdy skomplikowanych procesów biochemicznych zachodzących w kubkach smakowych. W tych pierwszych dniach jedzenie było koniecznością, ale nie dawało przyjemności. Papkę, którą dostawaliśmy, czasami trudno było przełknąć. Po niejednym posiłku dostaliśmy nudności. Większość dnia debatowaliśmy w trójkę o dobrych i złych stronach Wielkiej Wyprawy. Byłam wtedy w ciąży, miałam zgagę i czułam się nieswojo. Nie zachwycało mnie to, że zostanę sama w grocie, podczas gdy mężczyźni przeprawią się po lodzie na drugą stronę morza, odszukają rovera, pokonają Równinę Środkową i po wielokilometrowej jeździe lub wspinaczce dotrą do stacji komunikacyjnej Alfa. Wiedziałam jednak, że razem będzie im o wiele łatwiej. Zgodziłam się też z nimi, że samotna wyprawa byłaby zbyt ryzykowna. Richard był niemal pewien, że rover będzie nadawał się do jazdy, przypuszczał natomiast, że problemy mogą wystąpić przy próbie uruchomienia wyciągu krzesełkowego. Wiele czasu spędziliśmy, dyskutując o uszkodzeniach, jakim mógł ulec wojskowy Newton na skutek wybuchów ładunków nuklearnych za ochronną siatką. Richard przypuszczał, że skoro nie ma widocznych zniszczeń — w ciągu tych miesięcy dzięki zewnętrznym kamerom Ramy oglądaliśmy kilka razy statek wojskowy — otoczywszy się kokonem, Rama także jego ochronił i promieniowanie nie wyrządziło żadnych szkód na pokładzie. Nie byłam taką optymistką. Współpracowałam z inżynierami projektującymi ochronę radiacyjną i zdawałam sobie sprawę z podatności podzespołów Newtona na promieniowanie. Wprawdzie istniało wysokie prawdopodobieństwo, że ­naukowa baza danych pozostała nienaruszona (zarówno jej procesor, jak i bloki pamięci miały dodatkowe osłony), ale byłam pewna, że żywność uległa skażeniu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przechowywano ją w niechronionym miejscu, i kiedyś nawet, jeszcze przed startem, zastanawialiśmy się, czy silny wybuch na Słońcu nie spowoduje skażenia prowiantu. Nie bałam się zostać sama przez kilka dni czy tydzień. Bardziej trapiła mnie myśl, że jeden z nich lub obaj mogą nie wrócić. To nie była tylko kwestia oktopająków czy innych obcych stworzeń, które mogły zamieszkiwać ten ogromny statek. Istniały inne niewiadome, które należało wziąć pod uwagę. Co, jeśli Rama znów zmieni kurs lub stanie się coś, co uniemożliwi Richardowi i Michaelowi powrót do Nowego Jorku? Richard i Michael zapewnili mnie, że nie będą podejmować zbędnego ryzyka: wejdą jedynie na pokład Newtona, zrobią swoje i od razu wyruszą w drogę powrotną. Opuścili grotę tuż po świcie dwudziestoośmiogodzinnego ramańskiego dnia. Po raz pierwszy, odkąd wpadłam do studni w Nowym Jorku i spędziłam tam samotnie wiele godzin, zostałam sama. Ale przecież nie byłam całkiem sama — czułam kopiącą w moim brzuchu Simone­. To cudowne uczucie nosić w sobie dziecko. Jest coś niewiarygodnie wspaniałego w świadomości, że masz w sobie inne życie, zwłaszcza że dziecko powstało w znacznej części z twoich genów. To niesprawiedliwe, że mężczyźni nie mogą być w ciąży. Gdyby mogli, może zrozumieliby, dlaczego my, kobiety, tak dużo myślimy o przyszłości… Trzeciego dnia nie mogłam już wytrzymać w grocie i postanowiłam przespacerować się po Nowym Jorku. W Ramie panowała noc, ale byłam tak niespokojna, że mimo to wyruszyłam. Było zimno i musiałam zapiąć ciężki skafander na rosnącym brzuchu. Po kilku minutach z oddali dobiegł jakiś odgłos. Zamarłam, a po plecach zaczęły mi spływać kropelki zimnego potu. Przypływ adrenaliny musiał udzielić się także Simone,­ bo poczułam parę silnych kopnięć. Niecałą minutę później znów usłyszałam ten dźwięk: metalicznemu chrzęstowi towarzyszył teraz wysoki, przenikliwy świst. Nie miałam żadnych wątpliwości — po Nowym Jorku chodził oktopająk. Uciekłam szybko do naszej groty i czekałam, aż w Ramie nastanie świt. Gdy na zewnątrz zrobiło się jasno, wróciłam do Nowego Jorku. Zbliżając się do stodoły, w której wpadłam do studni, zaczęłam się zastanawiać, czy oktopająki rzeczywiście wychodzą tylko nocą. Richard od początku twierdził, że to nocne stworzenia. Dwa miesiące po tym, jak minęliśmy Ziemię, nim jeszcze zrobiliśmy kraty zabezpieczające nasze gniazdo przed niechcianymi gośćmi, Richard umieścił wokół groty oktopająków proste czujniki — nie opanował jeszcze wtedy zamawiania u Ramów elektronicznych części — i potwierdził, ku swej satysfakcji przynajmniej, że stworzenia te wychodzą na powierzchnię wyłącznie nocą. Oktopająki odkryły wkrótce i zniszczyły jego urządzenia, ale Richard zebrał dość danych, by potwierdzić swą hipotezę. Tak czy owak, jego zapewnienia wcale mnie nie uspokoiły, gdy głośny i zupełnie obcy dźwięk doszedł mnie od strony naszej groty. Stałam wówczas w stodole i patrzyłam w głąb studni, w której dziewięć miesięcy wcześniej omal nie zginęłam. Puls natychmiast mi przyspieszył i dostałam gęsiej skórki. Najbardziej zaniepokoiło mnie to, że dźwięk dochodził z okolic naszego ramańskiego domu. Ruszyłam ostrożnie z powrotem, rozglądając się na boki. W końcu odkryłam źródło hałasu — za pomocą miniaturowej piły z Newtona Richard ciął na kawałki ramańską sieć. Richard i Michael kłócili się, gdy się na nich natknęłam. Niewielka kwadratowa siatka — wszystkiego pięćset węzłów i boki długości trzech metrów — zwisała z jednego z tych niewysokich, trudnych do opisania przedmiotów znajdujących się jakieś sto metrów na wschód od wejścia do naszej groty. Michael był niezadowolony z tego, że Richard psuł sieć, tnąc ją piłą łańcuchową. Gdy mnie zobaczyli, Richard właśnie przekonywał go do swojego pomysłu, demonstrując korzyści z posiadania takiej elastycznej sieci. Ściskaliśmy się przez kilka minut, a potem mężczyźni opowiedzieli mi o Wielkiej Wyprawie. Wszystko poszło gładko — zarówno rover, jak i wyciąg krzesełkowy działały, więc bez trudu dostali się na pokład Newtona. Statek był wciąż napromieniowany, więc nie zostali na nim długo i nie zabrali ze sobą żadnej żywności. Naukowa baza danych jednak ocalała, a Richard użył kompresji danych, by przenieść jej zawartość na nośniki kompatybilne z naszymi podręcznymi komputerami. Zabrali także skrzynkę z narzędziami, takimi jak piła łańcuchowa, ponieważ mogły być pomocne przy wykańczaniu naszych kwater. Do narodzin Simone­ pracowali obydwaj bez wytchnienia. Dzięki informacjom z bazy danych, które okazały się znakomitym uzupełnieniem naszej znajomości chemii, łatwiej było uzyskiwać od Ramów to, czego potrzebowaliśmy. Poeksperymentowałam nawet z niegroźnymi estrami i innymi substancjami organicznymi w żywności, dzięki czemu jej smak nieco się poprawił. Michael ukończył w tym czasie swój pokój na końcu korytarza, zrobiliśmy kołyskę dla Simone,­ a funkcjonalność naszej łazienki znacznie wzrosła. Biorąc pod uwagę wszystkie ograniczenia, żyje nam się teraz całkiem dobrze. Może wkrótce… Przerywam pisanie, bo obok mnie rozległ się cichutki płacz. Czas nakarmić moją córeczkę. * * *
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj