* * *

Dwóch czarnoskórych lotników przydźwigało do Bobbie ja­kąś nieprzytomną osobę, przy akompaniamencie energicznych rozkazów wydawanych przez białego mężczyznę w połysku­jącym żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. Mężczyzna miał czapeczkę baseballową nowojorskiej drużyny Metsów i rude włosy. – Jest tu lekarz?! – krzyknął do podbiegającej Bobbie. – Ja jestem lekarzem. Doktor Carter – przedstawiła się. Ciężkie krople deszczu uderzały w jej głowę i ramiona. Rudy mężczyzna ściągnął brwi na widok kobiety w obciętych dżinsachi bluzce bez rękawów, z zardzewiałym od wiszącej w powietrzu soli i wilgoci stetoskopem na szyi. – Ed Regis. Przywieźliśmy ciężko rannego człowieka. – W takim razie zawieźcie go lepiej do San José – poradziła Bobbie. Stolica Kostaryki była odległa zaledwie o dwadzieścia minut lotu śmigłowcem. – Chcielibyśmy, ale nie przelecimy przez góry przy tej po­godzie. Pani musi się nim zająć, pani doktor. Bobbie ruszyła truchtem obok noszy. Chory był bardzo młody, nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Bobbie odchyliła jego zakrwawioną koszulę i zobaczyła wielkie, głębokie rozcięcie na ramieniu. Drugie, podobne, znajdowało się na nodze. – Co mu się stało? – spytała. – Wypadek na budowie – wyjaśnił Ed. – Spadł i zawadziła go łyżką koparka. Chłopak był blady i drżał. Manuel stanął przy jasnozielonych drzwiach szpitalika i pokazał przybyszom drogę. Mężczyźni położyli rannego na stole pośrodku sali. Manuel podłączył kroplówkę, a Bobbie skierowała na pacjenta światło lamp i zaczęła oglądać rany. Od razu stwierdziła, że rokowanie jest złe. Była prawie pewna, że chłopak umrze. Wielka rana szarpana sięgała od ramienia w dół tułowia, tkanki były porozdzierane, bieliły się odsłonięte kości prze­mieszczonego ramienia. Rozcięcie na udzie było tak głębokie, że widać było pulsującą tętnicę udową. Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał otworzyć udo chłopaka, rozdzierając je. – Opowiedzcie mi dokładniej, jak powstały te rany – po­leciła Bobbie. – Ja tego nie widziałem – zastrzegł się Ed. – Mówią, że pociągnęła go po ziemi koparka. – Pytam, bo wygląda to tak, jakby poszarpało go jakieś zwierzę. – Bobbie obmacała rany. Podobnie jak większość le­karzy z oddziałów ratunkowych szpitali doskonale pamiętała niektórych pacjentów, nawet tych sprzed lat. Widziała dwóch poranionych przez zwierzęta – jeden był dwuletnim dzieckiem pogryzionym przez rottweilera, drugim pijany pracownik cyrku, który dostał się w paszczę tygrysa bengalskiego. Obie rany były podobne do tych. Kły zwierzęcia dokonują zniszczeń w charakterystyczny sposób. – Zwierzę? Nie, nie, to była koparka, naprawdę. – Ed oblizał usta. Był zdenerwowany jak człowiek, który robi coś złego. Bob­bie zastanawiała się, o co chodzi. Jeżeli przy budowie ośrodka zatrudniają niewykwalifikowanych mieszkańców okolicznych wiosek, wypadki zdarzają się pewnie co chwila.  Przemyć rany? – spytał Manuel.  Tak, po unieruchomieniu pacjenta. Bobbie nachyliła się, naciskając ranę końcami palców. Gdy­by to była koparka, w ranie znajdowałyby się grudki ziemi. Tymczasem rana była czysta, jeśli nie liczyć połyskującej piany. Jej woń była dziwna, przypominała zgniliznę, zapach śmierci i rozkładu. Takiego zapachu Bobbie jeszcze nigdy nie czuła.  Kiedy doszło do wypadku?  Godzinę temu. Znowu zwróciła uwagę, że Regis jest bardzo spięty. Był jednym z tych wybuchowych typów. I nie wyglądał na majstra budow­lanego, raczej na dyrektora. Z pewnością wykonywał zadanie wykraczające poza jego kompetencje. Bobbie znów zajęła się ranami. Jakoś nie wierzyła, że za­dało je urządzenie mechaniczne. Wyglądały inaczej. Nie były brudne, nic nie zostało zmiażdżone, a przecież wypadkom samochodowym czy przemysłowym towarzyszą zazwyczaj zmiażdżenia. A tu nic takiego, tylko wyraźne głębokie rozcięcie i rozszarpana skóra – w poprzek ramienia oraz uda. Takie rany zadaje zwierzę. Choć z drugiej strony reszta ciała pacjenta była nietknięta, a w przypadku osób zaatakowanych przez zwierzęta jest inaczej. Bobbie obejrzała uważnie głowę chłopaka, potem jego ręce… Och! Przeszedł ją dreszcz, kiedy zobaczyła dłonie chłopaka. Na obu widoczne były krótkie, głębokie rozcięcia, a przedra­miona i nadgarstki były posiniaczone. Pracowała w Chicago dostatecznie długo, żeby wiedzieć, co to oznacza. – Dobrze, proszę poczekać na zewnątrz – poleciła. – Dlaczego? – Ed wydawał się zaniepokojony. Nie podoba­łomu się, że ma wyjść. – Chce pan, żebym mu pomogła, czy nie? – Bobbie wypchnęła mężczyznę za drzwi i zamknęła je, mimo że nie chciał wyjść. Nie wiedziała, o co chodzi, ale ta sytuacja jej się nie podobała. – Czy mam nadal przemywać rany? – upewnił się Manuel. – Tak. – Bobbie sięgnęła po małego kompaktowego olympusa i zrobiła kilka zdjęć ran, pomagając sobie zmiennym ustawieniem szpitalnych lamp. To naprawdę wygląda na ukąszenia, myślała. Wtedy chłopak jęknął. Odłożyła aparat i nachyliła się. Raptor – usłyszała. – Lo sa raptor… Manuel zamarł i cofnął się przerażony.  Co to znaczy? – Nie wiem, pani doktor – odpowiedział, kręcąc głową. – Lo sa raptor… no es español. – Nie? – Dla niej brzmiało to po hiszpańsku. – Proszę nadal przemywać rany. – Nie mogę, pani doktor. To niedobry zapach – odparł Manuel, marszcząc nos, po czym się przeżegnał. Bobbie jeszcze raz spojrzała na połyskującą pianę we wnę­trzu rany. Dotknęła jej i roztarta w palcach. Wyglądała jak ślina… Usta rannego poruszyły się. Raptor – jęknął znowu.  To coś go ugryzło! – wyszeptał przerażony Manuel.  Co go ugryzło? Raptor.  Co to jest raptor? Hupia. Bobbie ściągnęła brwi. Kostarykanie nie byli szczególnie przesądni, jednak słyszała już we wsi słowo hupia. Opowiadano, że to złe nocne duchy, pozbawione twarzy wampiry porywające małe dzieci. Według miejscowych wierzeń hupia żyły niegdyś w górach Kostaryki, a teraz zamieszkują pobliskie wyspy. Manuel wciąż się cofał, mrucząc coś pod nosem i żegnając się. – To nie jest normalny zapach – ocenił. – To hupia. Bobbie już zamierzała kazać mu wrócić do pracy, kiedy nagle ranny chłopak otworzył oczy i usiadł. Manuel krzyknął z przerażenia, a wtedy chłopak jęknął, rozejrzał się z szeroko otwartymi oczami, po czym obficie zwymiotował krwią i dostał drgawek. Bobbie przytrzymała go, ale jego ciałem wstrząsały tak silne konwulsje, że spadł ze stołu na betonową podłogę. I znów zwymiotował krwią. Teraz krew była po prostu wszędzie. Ed otworzył drzwi. – Co tu się dzieje?! – krzyknął. Zobaczywszy krew, odwrócił się, zasłaniając usta dłonią. Bobbie skoczyła po szpatułkę, żeby wepchnąć ją między za­ciśnięte szczęki pacjenta. Wiedziała jednak, że sytuacja jest beznadziejna. Ciało chłopaka szarpnęło się jeszcze raz, po czym rozluźniło i znieruchomiało. Bobbie nachyliła się, żeby przeprowadzić sztuczne oddy­chanie metodą usta-usta, jednak Manuel złapał ją mocno za ramię i odciągnął.  Nie! – krzyknął. – Hupia się przeniesie.  Manuelu, na litość boską… – Nie! – Sanitariusz wpatrywał się w nią intensywnie. – Nie rozumie pani tych rzeczy. Bobbie popatrzyła na ciało i stwierdziła, że może spokojnie dać za wygraną. Nie przywróci tego człowieka do życia. Manuel zawołał mężczyzn, a ci wynieśli martwego chłopaka. Dopiero wtedy znowu zajrzał Ed, wycierając usta wierzchem dłoni. – Nie wątpię, że zrobiliście wszystko, co w waszej mocy… – mruknął. Na oczach Bobbie mężczyźni przenieśli ciało do helikoptera i po chwili maszyna odleciała z łoskotem.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj