Bali to były istne bachanalia: dnie i noce opalania się, picia  i tańczenia do późna z ekipą gejowskich chłopców Nory i pięknych miejscowych, którzy chcieli nam pomóc pozbyć się pieniędzy. Bawiliśmy się również z młodymi Europejczykami i Australijczykami, których spotykaliśmy w klubach przy plaży Kuta. Poszłam na uliczny targ, by kupić strój kąpielowy i sarong, targowałam się o rzeźbione maski i srebrną biżuterię i wracałam bocznymi uliczkami NusaDua, rozmawiając z przyjaznymi tubylcami. Były też i inne rozrywki – wyprawy do świątyń, przejażdżki wodną paralotnią i nurkowanie. Instruktorzy nurkowania na Bali wręcz uwielbiali moje długopłetwe, ozdobione klejnotami i eleganckie niebieskie ryby, które wytatuowałam sobie na karku  w Nowej Anglii. Sami też chętnie pokazywali mi swoje tatuaże. Cały ten wspaniały nastrój przerywały jednak napięte telefoniczne rozmowy między Norą i Alajim lub między Norą i Jackiem. Zasada całego interesu była całkiem prosta. Z Zachodniej Afryki Alaji dawał znać ludziom w Stanach, że miał gotowe „kontrakty” na „jednostki” narkotyków (zazwyczaj były to specjalnie przygotowywane walizki z heroiną wszytą pod podszewkę) – mogły one pojawić się w każdym miejscu na świecie. Ludzie tacy jak Nora czy Jack (najprościej mówiąc: podwykonawcy) zajmowali się transportem walizek do Stanów, gdzie były one oddawane anonimowemu odbiorcy. Sami musieli znaleźć sposób na organizację transportu – rekrutować kurierów, trenować ich w sztuce przechodzenia, tak by nie zostać zdemaskowanym przez kontrolę celną, płacić za ich „wakacje” i wypłacać wynagrodzenia. Nora i Jack nie byli jedynymi osobami, z którymi współpracował Alaji. Nora ścigała się teraz o przejęcie biznesu Alajego  z Jonathanem Bibby, „handlarzem sztuką”, który ją trenował. Napięcie, które obserwowałam w Norze, brało się z niepewności, ile „kontraktów” będzie dostępnych, czy ona i Jack będą w stanie im sprostać, czy narkotyki rzeczywiście dojdą na czas – wszystkie te elementy zmieniały się z dnia na dzień. Robota wymagała dużej elastyczności i dużej gotówki. Kiedy kończyły się pieniądze, byłam wysyłana po przelewy od Alajego w różnych bankach – co samo w sobie też było przestępstwem, chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy. Pewnego razu, gdy zostałam wysłana na jedną z takich wypraw do Dżakarty, jeden z przyszłych kurierów poprosił mnie o podwiezienie. Był młodym gejem z Chicago, stylizującym się mocno na gota, ale na podróż jakoś się doprowadził do normy i wyglądał jak wzorowy uczeń prywatnego liceum. Znudził go już wygodny hotel. W czasie długiej i dusznej jazdy przez ciągnące się w nieskończoność miasto fascynowały nas korki, klatki z warczącymi szczeniakami na sprzedaż, ustawione wzdłuż drogi i niezwykły przekrój społeczny, który oferuje południowoazjatycka metropolia. Na światłach napotkaliśmy żebraka, leżącego na ulicy i proszącego o jałmużnę. Jego skóra była czarna od słońca i nie miał nóg. Zaczęłam opuszczać szybę, by dać mu trochę z tych setek rupii, które miałam ze sobą. Mój towarzysz jęknął i skulił się na swoim siedzeniu. – Nie! – krzyknął. Spojrzałam na niego z obrzydzeniem i zdziwieniem jednocześnie. Nasz taksówkarz wziął ode mnie pieniądze i podał przez okno żebrakowi. Dalej jechaliśmy w milczeniu. Mieliśmy mnóstwo wolnego czasu. Relaksowaliśmy się w klubach na plażach Bali, w wojskowych salach bilardowych w Dżakarcie i klubach nocnych takich jak Tanamur, które właściwie były po prostu burdelami. Nora i ja robiłyśmy zakupy i maseczki lub podróżowałyśmy do innych części Indonezji – tylko we dwie. Nie zawsze jednak nam się układało. W czasie wyprawy na Krakatoa wynajęłyśmy przewodnika, który miał nas poprowadzić przez góry pokryte gęstą, wilgotną dżunglą. To była gorąca i pełna potu eskapada. Zatrzymaliśmy się na lunch przy pięknym rzecznym stawie u szczytu wysokiego wodospadu. Po tym jak trochę popływałyśmy nago, Nora postawiła przede mną wyzwanie – to mało powiedziane – chciała, bym skoczyła z wierzchołka wodospadu, który miał dobre trzydzieści pięć stóp wysokości. – Czy widziałeś, żeby ludzie stąd skakali? – spytałam naszego przewodnika. – O tak, panienko – odparł z uśmiechem. – Czy ty kiedykolwiek skakałeś? – O nie, panienko! – odpowiedział, nadal z uśmiechem na twarzy. No, ale wyzwanie to wzywanie. Naga zaczęłam powoli sunąć ku krawędzi skały, która wydawała się najlepszym miejscem do skoku. Wodospad huczał. Zobaczyłam pieniącą się, nieprzejrzystą wodę w dole. Byłam przerażona i wszystko to nagle wydało się bardzo złym pomysłem. Skała była jednak śliska i gdy bezskutecznie próbowałam doczołgać się z powrotem niczym krab, zdałam sobie sprawę, że będę musiała skoczyć; nie było innego wyjścia. Zebrałam całą swoją siłę i odbiłam się od skały  w powietrze, wrzeszcząc, gdyż spadałam w głęboką, zieloną przepaść pod spodem. Wynurzyłam się przeszczęśliwa, śmiejąc się. Kilka chwil później Nora z wyciem skoczyła za mną. Kiedy się wynurzyła, wydusiła tylko: – Jesteś szalona! – To znaczy, że nie skoczyłabyś pierwsza? Gdybym nie odważyła się skoczyć? – spytałam zaskoczona. – Nie ma mowy! – odpowiedziała. Powinnam była wtedy zrozumieć, że Norze nie należy ufać. Indonezja oferowała niekończące się doświadczenia, ale wszystkiemu towarzyszyło nieokreślone, mroczne poczucie zagrożenia. Nigdy nie widziałam takiej biedy jak w Dżakarcie ani takiego dzikiego kapitalizmu jak w wielkich fabrykach czy podczas rozmów prowadzonych z silnym teksańskim akcentem  w hotelowym lobby, gdzie swoje drinki sączyli dyrektorzy koncernów naftowych. Mogłaś spędzić całą godzinę, gawędząc sobie w barze z uroczym podtatusiałym Brytyjczykiem o urokach  San Francisco i jego medalowych chartach w Anglii, a gdy  wychodząc, brałaś jego wizytówkę, nonszalancko dodawał, że sprzedaje broń. Kiedy o zmroku wjeżdżałam windą na szczyt dżakarckiego Grand Hyattu i wychodziłam pobiegać do cichego ogrodu umiejscowionego na dachu, z torem do biegania, mogłam usłyszeć muzułmańskie wezwanie do modlitwy, niosące się przez całe miasto od meczetu do meczetu. Po wielu tygodniach byłam jednocześnie smutna i odczuwałam ulgę, że przyszedł czas pożegnać się z Indonezją i udać się z powrotem na Zachód. Tęskniłam za domem. Przez cztery miesiące mojego życia ciągle podróżowałam  z Norą, czasami wpadając do Stanów na kilka dni. Żyłyśmy  w ciągłym napięciu, a jednocześnie wszystko to było strasznie nudne. Poza dotrzymywaniem towarzystwa Norze, gdy ona doglądała swoich „mułów”, miałam niewiele do roboty. Włóczyłam się po ulicach tych dziwnych miast całkiem sama. Czułam się odcięta od świata, mimo tego, że go doświadczałam; byłam kimś bez celu i bez swojego miejsca. To nie była przygoda, której pragnęłam. Rodzinę okłamywałam nawet o najdrobniejszym aspekcie mojego życia, i miałam już serdecznie dość mojej „narkotykowej” ferajny. Podczas krótkiego pobytu w Stanach, gdy odwiedzałam bardzo już podejrzliwą rodzinę, zadzwoniła do mnie Nora. Powiedziała, że muszę się z nią spotkać na lotnisku w Chicago. Lotnisko O’Hare było uważane za „bezpieczne”, cokolwiek to miało oznaczać, i tam lądowały narkotyki. Spotkałam ją w Congress Hotel na Michigan Avenue. Co za dziura, pomyślałam, przyzwyczajona już do Mandarin Oriental. Nora wytłumaczyła w krótkich, żołnierskich słowach, że mam następnego dnia polecieć do Brukseli z walizką pieniędzy. Musiała to zrobić dla Alajiego, a ja musiałam to zrobić dla niej. Nigdy mnie o nic nie poprosiła, ale teraz potrzebowała mojej pomocy. Gdzieś w środku zdawałam sobie sprawę, że sama sobie zgotowałam ten los i nie mogłam powiedzieć „nie”. Byłam przerażona. Zgodziłam się.
Strony:
  • 1
  • 2
  • 3 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj