Powieść Dwóch panów z branży jest jej debiutem beletrystycznym Katarzyny Czajki (czyli autorki bloga Zwierz popkulturalny). To historia dwóch niedoszłych prawników, którzy po wyrzuceniu ze studiów uznali, że założenie kina w Warszawie będzie dobrym pomysłem. Jednym z atutów powieści jest barwne odmalowanie realiów burzliwego i awanturniczego 20-lecia międzywojennego. Powieść ukazała się nakładem wydawnictwa Czwarta Strona. Dwóch panów z branży liczy 376 stron i kosztuje 39,90 zł. Poniżej okładka książki oraz jej fragment:
Źródło: Czwarta Strona

Fragment

Kina już nie było. Budynku też właściwie już nie. Z okien wypadły szyby, brakowało dachu, drzwi i wszystkich drewnianych fragmentów elewacji. Wzdłuż odrapanej ściany biegła rwana linia śladów po kulach. Ilekroć w tym ciągu dziur po odłupanych kawałkach tynku pojawiała się dłuższa przerwa, stawał mi przed oczami jakiś młody człowiek, który znalazł się między kulą a ścianą. Cały budynek zdawał się jakby nieco przechylony. Pozbawiony sąsiadów, niegdyś wciśnięty w zabudowę ulicy, teraz stał otoczony pustą przestrzenią. Fasada kina, kiedyś jasnożółta, teraz poczerniała, poszarzała, odpychała. Nie chciałem wchodzić do środka. Gdy ostatnim razem widziałem ten budynek, wyglądał zupełnie inaczej. To było jedno z najpiękniejszych kin w mieście. Moja duma. Nad wejściem pysznił się jasnozielony neon, w szklanych gablotach wywieszone były plakaty i fotosy. Chodnik przed wejściem oświetlały specjalnie rozwieszone żarówki dające ciepłe światło. Płaciło się za bilet i można było zostawić szary świat za sobą. Przez przeszklone drzwi co chwilę przechodzili ludzie, w nadziei, że po drugiej stronie znajdą coś niezwykłego. Widzowie najpierw stawali w holu – nowoczesnym, modernistycznym, prostym, ale utrzymanym w dobrym guście. Wszystko wykonano w kamieniu, całości dopełniały nowoczesne lampy i prosta geometryczna mozaika. Mieliśmy nawet jeden bulaj, przez który latem do wnętrza wpadało ciepłe słoneczne światło. Dalej były szerokie, wyłożone zielonym dywanem schody, po których wspinało się na piętro, by wejść do sali od strony wyższych rzędów. Gdzieś między pierwszym a ostatnim stopniem ludzie pozostawiali za sobą zmartwienia dnia codziennego. W znajdującym się na parterze barze serwowano to, czego mogli potrzebować goście – od słodkich landrynek po nieco tylko chrzczonego szampana. Wszystko było skąpane w ciepłym świetle nowoczesnych lamp. Sala mogła pomieścić aż pięciuset widzów, ale nigdy nie było w niej tłoku ani ścisku. Tylko w dniu największych premier odnosiło się wrażenie, że cała Warszawa przybyła w jedno miejsce, by oglądać najnowszy przebój ekranu. Teraz posadzka nosiła ślady zniszczeń, pożarów i zaschniętych, niemal wrośniętych w kamień plam krwi. Kino, niegdyś największe dzieło mojego życia, było już tylko ruiną, po której chodziłem, robiąc w głowie katalog zniszczeń i strat. Jakbym to ja miał się zająć remontem i musiał do końca dnia określić jego koszty. Jakby jeden remont wystarczył, by powróciła przeszłość. Rozglądałem się, oceniając, co należy naprawić, kupić, wyczyścić. I ile to wszystko będzie kosztowało. Wiedziałem, że nie stać mnie na to. Ani mnie, ani żadnej ze znanych mi osób. Nie wiedziałem zresztą, czy to, na co patrzę, jest jeszcze moje. Nie, inaczej: nie wiedziałem, czy chcę, by to jeszcze było moje. Tyle lat pracy, wysiłku, poświęcenia i oto teraz stałem w holu kina, którego nie dość, że właściwie nie było, to wcale nie miałem pewności, czy komukolwiek będzie potrzebne. Kto pójdzie do kina w mieście, w którym ludzie nie mają gdzie mieszkać i za co żyć? Kto zechce płacić za bilety w mieście, którego prawie nie ma? Kino, któremu poświęciłem całe życie, wydało mi się nagle czymś tak strasznie zbędnym i błahym. Kiedyś wierzyłem, że potrafi oderwać ludzi od wszystkich zmartwień i problemów. Ale to, co widziałem wokół siebie… Żaden film już nie będzie w stanie sprawić, że ludzie zapomną o smutku i poczuciu beznadziei. Powoli wchodziłem po schodach, zastanawiając się, co jeszcze zobaczę. Na piętrze znajdowały się pomieszczenia techniczne i nasze biura. Nie oczekiwałem, że w kabinie kinooperatora znajdę cokolwiek działającego. I rzeczywiście, ci, którzy byli tu wcześniej, wynieśli cały sprzęt, jaki zdołali unieść. Zostało niewiele – połamane krzesło, kilka wzmocnionych półek, szufelka bez szczotki. Ale to, czego szukałem, nadal tu było. Niewielkie pokrętło. Zamontowano je dopiero podczas wielkiego remontu, kiedy instalowano urządzenia dźwiękowe – te same, które miały zwyczaj psuć się raz na miesiąc, co wymagało sprowadzania technika z Western Electric. Przychodził zwykle spóźniony, zawsze ten sam, wysoki, z sumiastym wąsem, milczący. Niektórzy twierdzili, że w ogóle nie zna polskiego. Przybywał z torbą pełną narzędzi, nakazywał zamknąć kino, a pod koniec dnia, gdy opuszczał budynek, wszystko działało. W ciągu miesiąca psuło się znowu. Jego wizyty wyznaczały powolny, łagodny rytm kolejnych dźwiękowych seansów. Niewielkie pokrętło w kabinie operatora. Gdyby ktoś nie wiedział, gdzie jest, nie byłby w stanie go znaleźć. Nawet teraz, po tylu latach, kiedy przymknę oczy, niemal czuję je w dłoni. Ilekroć miałem okazję, zachodziłem do kabiny, stawałem obok operatora i czekałem, aż zgasi papierosa i da mi znak. W odpowiednim momencie – korzystając z chwili przerwy między puszczeniem projektora w ruch a pojawieniem się pierwszego obrazu na płachcie ekranu – lekko przekręcając gałkę w lewo, przyciemniałem wszystkie wiszące nad głowami widowni żyrandole. Światło nie gasło od razu, powoli przeprowadzało widzów od jasności, przez szarość, aż w końcu zapadała całkowita ciemność, zaburzona jedynie snopem światła padającym z kabiny operatora. Zamykałem cały świat i otwierałem zupełnie nowy. Marian zwykł mawiać, że Bóg panuje nad dniem i nocą, ale to my ujarzmiliśmy cień. Ten kinowy był spokojny i bezpieczny, pozwalał nie myśleć o miejscach, w których nas nie ma, ludziach, z którymi nie chcemy rozmawiać, i zdarzeniach, o których nie chcemy pamiętać. Odgradzał publiczność od rodzin, pracy, rozczarowań i nieszczęść. W tym cieniu byliśmy tu i teraz, żeby jednocześnie móc znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Ilekroć robiłem się zbyt egzaltowany, Marian zwykł przypominać, że ta moja wielka magia to tylko gra świateł na srebrno-białym materiale. Gra świateł, na której zbudowaliśmy nasze życie. Nie mogłem się powstrzymać. Choć zdawałem sobie sprawę, że w tej części miasta nie ma prądu, powoli przekręciłem gałkę. Czekałem na cień.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj