Akcja powieści Červený kapitán dzieje się tuż po upadku komunizmu, kiedy to młody detektyw Krauz prowadzi dochodzenie w sprawie mordu dokonanego przez służby bezpieczeństwa kilka lat wcześniej. Trop wiedzie go do zagadki, która sięga... średniowiecza. Autorem powieści jest urodzony w 1955 roku Dominik Dán, który od 25 lat jest czynnym detektywem wydziału kryminalnego słowackiej policji i konsultantem ds. kryminalnych ministra spraw wewnętrznych. Na podstawie powieści powstał Červený kapitán, w którym wystąpili Oldřich Kaiser, Marián Geišberg oraz Maciej Stuhr w roli detektywa Krauza. Z okazji polskiej premiery filmu wydawnictwo Media Rodzina przygotowało wydanie książki z obwolutą filmową. Prezentujemy ją poniżej, podobnie jak fragment powieści Czerwony Kapitan.
Źródło: Media Rodzina
Czerwiec 1992 Mężczyźni pocili się, choć byli rozebrani do połowy. Kopali już od świtu. Wstali wcześniej, by zdążyć przed nieznośnym upałem, zapowiedzianym przez meteorologów nie tylko na dziś, ale na cały tydzień. Niewiele im to dało. Już o siódmej byli spoceni, a teraz, przed obiadem, spływali potem niczym w saunie. Mordęga. — Podaj łopatę! Wyższy z mężczyzn, usadowiony na czubku pryzmy, leniwie sięgnął i dał koledze łopatę. Rozsiadł się z rozkoszą, bo świeżo wykopana ziemia przyjemnie chłodziła mu tyłek. Drugiemu wystawały z jamy tylko ramiona i głowa. Odrzucił kilof i wyciągnął rękę po łopatę. — O rany, ale głęboko. — Dobra robota, zgodnie z normą… metr osiemdziesiąt, bydlaki —mruknął i się napił. — Dawaj i mnie — mruknął mężczyzna z wykopu. Siedzący na pryzmie znów leniwie się schylił i podał koledze plastikową butelkę z wodą. — Brr! — prychnął tamten radośnie. Resztę wylał na twarz i włosy, ostrzyżone na jeża. — Ruszaj się! Za godzinę zacznie tu prażyć i fajrant z tym leżakiem… — Piękny leżak. Chodź, przekonaj się. Mężczyzna na pryzmie niespiesznie spojrzał na zegarek. — Jeszcze siedem minut, potem się zmienimy. No ruszaj się i ciesz, że mamy tu cień! Na żwirowanej ścieżce zaszurgotały koła półciężarówki. Szofer wyczyniał harce, wziął zakręt tak ostro, że z otwartego okna wyrzuciło mu ramię i głowę. Gdyby nie trzymał kierownicy, wyleciałby w pędzie. Dwaj młodzieńcy na pace pokrzykiwali z uciechy. — Gazu, baranie, sto dziesięć na prostej! — zagrzewali kierowcę, ale on tylko się uśmiechał i cieszył na koniec tej jazdy. Wdepnął hamulec tuż przy kopidołach. Chłopcy na pace nakryli się nogami. — Debil — mamrotali, zeskakując na ziemię. — Kazaliście mi dodać gazu, no nie? — rechotał kierowca. — Dodać! Nie hamować! — Mieli ochotę wywlec go z szoferki i przemodelować mu facjatę. Mężczyzna na pryzmie pokręcił głową. — Jak małe dzieci… I przestańcie się wydzierać! Ludzie patrzą, znowu ktoś się poskarży i majster da nam popalić. Ucichli, uspokoili się. Kierowca wyszedł dopiero teraz, ale i tak oberwał na wszelki wypadek profilaktycznego kuksańca pod żebro. — No już, przestańcie. Obstąpili wykop i gapili się z politowaniem na wyrobnika w dole. — Co z wami? My jesteśmy gotowi — oznajmił kierowca i wyjął papierosy. — Zaraz będzie, gdzieś tu już musi być — dobiegł z dołu ochrypły głos i kolejna porcja świeżej ziemi sięgnęła pryzmy. Kilka grudek stoczyło się z powrotem. — Rzucaj obok, wszystko ci spada z powrotem! — poradził kierowca i zapalił. — Mądrala. — I kolejna bryła wylądowała w tym samym miejscu. Grudki znów się potoczyły. — Jeszcze przedpołudnie, a gorąco do zdechu. Jak się nie pospieszycie, to za chwilę macie tu słońce, a potem… — mędrkował dalej kierowca i palił. Z wykopu dało się słyszeć chrobotanie metalu o drewno. — Wreszcie! — rozpromienił się kopacz. To mu dodało energii. Pracował krótkimi, szarpanymi ruchami. Ziemia fruwała, jakby borsuk kopał norę. — Kilof! — zakomenderował i wyrzucił z dołu łopatę. Kolega na pryzmie też ożył, wstał i żwawo podał narzędzie. Cieszył się, że zdążyli przed obiadem. Wczoraj nie mieli tyle szczęścia, słońce już wyszło zza wysokościowca, mało nie zdechli. Jedyne dobre, że już o drugiej siedzieli przy piwie, inaczej człowiek musiałby dzisiaj iść na chorobowe! — Łopatę! — dobiegło z jamy. Kopacz odsłonił wieko i okopywał boki. — Łom i uchwyty! I złaź, potrzebuję pomocy! Odsunęli ziemię z boków i przeciągnęli taśmę. Chłopcy pomogli im wygramolić się na górę. — Na trzy! Raz… dwa… trzy… Ciągnęli wszyscy czterej, kierowca palił. Nie płacili mu za brudną robotę, jego utrzymywało prawo jazdy kategorii C. Najwyraźniej był z tego dumny. — Heeej, siup! Jeszcze raz. Jano! Jesteś wyżej, nie tak szybko, zwolnij, heeej siup! Gdy tylko wyciągnęli trumnę, padli na trawę i głośno sapali. — Bydlę! Waży chyba z tonę. — Zamiast schudnąć, chyba tam jeszcze przytył. — Drugi raz go wnerwiamy, niech sobie sam wyłazi. Chichotali i przypalali jeden od drugiego wymiętoszone papierosy. Kierowca krążył dokoła drewnianego grzmota i odlepiał grudy gliny z wilgotnego lakieru. — Znowu mi zaświni całą pakę — złościł się. — Kto to ma wiecznie myć? Mężczyźni uśmiechali się półgębkiem. Skończyli palić, otrzepali tyłki. — No, ruszać się. Wrzucamy ją na wóz i na dzisiaj fajrant. Każdy z nich schylił się nad jednym rogiem. Nagle, jak na komendę, wyprostowali się. Młodzi byli w gorszej sytuacji, musieli iść tyłem. Jeden koniec oparli o pakę i żwawo wskoczyli. Chwycili trumnę, ale popełnili błąd. Dźwignęli za szybko. Nagle cały ciężar zwalił się na tych dwóch niżej, śliska trumna wysunęła się im z rąk. Ledwie odskoczyli. Ci wyżej nawet nie próbowali zapobiec nieszczęściu, tylko się gapili. Trumna wyrżnęła całym ciężarem w marmurowy krawężnik i wieko otwarło się z chrzęstem. Najpierw wypadła ręka. Trochę zaschniętych mięśni i kawałek skóry jeszcze zostały na nadgarstku. Palce, nagie do kości, rozsypały się po trawie. Potem wyleciały obie nogi, omotane resztkami spodni. Same kości. Klatka piersiowa w zetlałej marynarce zaklinowała się w szparze. — O rany! — jęknął kierowca, rozglądając się przerażony. Mieli szczęście. Babcia z sąsiedniego grobu poszła po wodę, wymachując w rytm kroków blaszaną konewką. Dwie inne były niedaleko, ale półciężarówka zasłaniała im widok. — Skurwiele, to wasza wina. — Nasza? To wyście na dole jej nie utrzymali! — My?! Jedynie kierowca zachował spokój. Nie na darmo miał prawo jazdy kategorii C. — Przestańcie! Odbiło wam? Róbcie jeszcze większy harmider! Cieszcie się, że nie ma tu majstra. Raz dwa wyzbierajcie go i załadujcie. Jano! W rogu na pace są dwie pary rękawic, dawaj je tu! Odłożyli wieko i wepchnęli korpus do środka. Jeden podał nogi, ledwo się trzymały, ale ręka całkiem się rozleciała. — Dawaj ten palec, tam leży koło twojego buta, a obok drugi. Wrzucili z powrotem, co pozbierali, i chcieli zamknąć trumnę. — Mam gwoździe, potem zabijemy. Szybko ładujmy i spływamy — rzucił kierowca i sam chwycił za jeden róg. Mężczyźni chętnie pomogli. Ale kierowca stropił się, gdy zasuwali wieko. — Moment! Coś mi tu nie pasuje… — I wbił wzrok w trumnę. — Rany boskie! A gdzie głowa?! Wszyscy rozglądali się bezradnie. — A nie mógł rzucić się bez głowy w objęcia śmierci? — spróbował któryś. — Ale dowcip! — zezłościł się kierowca, trąc policzek. — Jak wyleciała, to musiała się potoczyć… Tam, w te krzaki! Młokosy, szukać tam! Padli na kolana i przeczesywali gęste listowie. — Jest! — zawołał triumfalnie młody. — Nie drzyj się! O rany, co za baran! Dawaj ją tu, póki nikogo nie ma! Chłopak wstał i uniósł ręce. — Fuj! Niósł ją jak najdalej od siebie niczym tort urodzinowy. Położył ostrożnie obok zbutwiałego kołnierza, ale przekręciła się i odsłoniła gołe ciemię. — Ma jakiś pieprzyk czy co to jest? Tu, na górze. Widzicie? — dziwił się znalazca. — Pieprzyki są na skórze, a to jest goła czaszka. Na kości pieprzyków nie znajdziesz! — oponował drugi pomocnik. — Mądry! Pan doktor! Ile semestrów medycyny zaliczyłeś? Stali nad półotwartą trumną i medytowali. Przytyk do wyższego wykształcenia ożywił również kierowcę. Czuł się w obowiązku przyjść z pomocą. — Poczekajcie! Nie zamykajcie jeszcze, niech popatrzę. — Kucnął i fachowym okiem oglądał ciemię czaszki. — Jano, podaj rękawice. Ostrożnie wetknął palce w otwory po oczach i podniósł. Rozejrzał się wystraszony, ale kiedy stwierdził, że cmentarne babcie nadal nie zwracają na nich uwagi, przyjrzał się pieprzykowi. — To… nie pieprzyk, to jest… Ostrożnie obrócił czaszkę, zamknął jedno oko i przez otwór po pierwszym kręgu szyjnym badał wnętrze. — Rany boskie święte, ożeż kurwa, chłopy. — No? — niecierpliwił się młody. — To jest… gwóźdź! — Coś takiego! Pokaż! Czaszka przechodziła z rąk do rąk, szybko brali jeden od drugiego rękawice. Każdy chciał na własne oczy obejrzeć niezwykłe znalezisko. — Rany boskie, główka gwoździa, a… cały gwóźdź w głowie. Co robimy? — rzeczowo zapytał młody. — Noo… — Kierowca nie wiedział, ale czuł podświadomie, że coś powinni zdecydować. Spocony kopacz nie miał wątpliwości. Wytarł się brudnym podkoszulkiem, przez ramię przerzucił drelichową bluzę. Zmęczony pochylił się i zbierał narzędzia z ziemi. — Nic! Przynajmniej ja nic! Wrzućcie ją z powrotem i szybko wywieźcie. Jutro ich wszystkich przysypiemy i wreszcie będziemy mieć to z głowy! — Ale ten gwóźdź? — wahał się kierowca. — Może to trzeba zgłosić? — Komu?! I co?! Że gwóźdź znalazłeś? Kupię ci drugi, tylko się nie grzeb i wrzuć go z powrotem do trumny! — Ale to może być coś poważnego! Trzeba by kogoś zawiadomić. — Kogo? Majstra? Żeby nas obsobaczył, że trumna spadła? Jeszcze nam poleci po premii! — Nie, majstra nie, ale… to naprawdę może być coś poważnego! — Co takiego?! — A choćby… morderstwo! Jeden z młodych jęknął. — No! Stare morderstwo! Całkiem normalnie to może być stare morderstwo, mówię wam! — nie ustępował kierowca. — Aleś ty mądry! Wykapany Szanio Holmes. — Szerlok! Ale naprawdę powinniśmy kogoś wezwać, tak myślę. Chyba… policję… — Ty debilu! Psów, no pewnie! Do dziś tam leżał, nikomu nie przeszkadzał, a my od razu będziemy wołać psów! A zresztą oni automatycznie podejrzewają każdego, a najprędzej tych, którzy coś zgłaszają! Mnie w to nie wrabiajcie, swoje przeszedłem, zupełnie mi wystarczyło ostatnie osiemnaście miesięcy! Spadam! — Poczekaj! Ale co z tym? Nikt się nie ruszył. Nie mieli pojęcia. — A co jak powiedzą, że to myśmy go zabili? — nieśmiało spytał młody. — Psy nie tacy pieprznięci jak ty! — kierowca nie dawał za wygraną. Złościło go, że dokonał nadzwyczajnego odkrycia, a ci zawistnicy chcą mu wszystko zepsuć. — Gwóźdź jest zardzewiały, nawet debil pojmie, że od dawna tam siedzi. — Psy też? — nie ustępował kopacz. — No… — kierowca się zawahał. Nie miał aż takich doświadczeń jak tamten. — A widzisz! Ostatnio mi jeden wmawiał, że ukradłem rower za osiem koła i że go bezprawnie używałem. Kosztowało mnie to półtora roku! Mogłem zeznawać do protokołu, co chciałem, a ten cięgiem swoje! Nie zdążyłem pierdnąć, a już tam byłem! Za niewinność! — Znaczy się… nawet nie siedziałeś na tym rowerze, a oni cię zwinęli? — Pewnie, że nie siedziałem! — odpowiedział, widząc ich zaskoczone miny. — Podgrandziłem go… — wymamrotał pod nosem i zbierał się do odejścia. Ledwie zrobił trzy kroki, gdy zza półciężarówki wychynął majster. Byli tak pochłonięci rozmową, że nie zauważyli, kiedy nadszedł. — No i jak, jajcarze, długo na was będę czekać? Święty Piotr ich zagrzebie czy sami się zakopią?! O Jezu Chryste! — Osłupiał, widząc, co kierowca trzyma w rękach. — Wyście ją otworzyli? A po co? — Szczękał zębami. Jano chciał mu dać koc — mamrotał kopacz i już wiedział, że będzie źle. — To jest czyn karalny! To zabronione! A widział was kto? — Majster rozglądał się wystraszony. — Nie. — A czemuście ją… — Wypadła nam i sama się otworzyła. — Aha! Zręczność małpy, siła słonia, co?! No to fru ją na wóz i przewieźć! Mam tam jeszcze jakieś gwoździe, zabijemy ją i zakopiemy. — Panie majster! Ale… tu jest gwóźdź… — To dobrze! Ja tam mam ze cztery albo pięć, wystarczy. — Ale ten siedzi w głowie! — Czyjej? — W tej! — Kierowca wyciągnął do niego rękę z czaszką. — Dlaczego? Zamurował ich tak podstępnym pytaniem. Jedyny, który był zdolny jako tako sprostać majstrowi, był kierowca. — No aż tak daleko w śledztwie tośmy się nie posunęli — dukał, a reszta tylko wybałuszała oczy. Bali się o premie i robili w portki ze strachu, że jeśli jeszcze bardziej spieprzą sytuację, dostaną po uszach. — Pokaż. Majster nie włożył rękawic, tylko złapał kierowcę za nadgarstek i obracał nim na wszystkie strony. — O rany! Fakt! Gwóźdź! — Co robimy? Teraz dla odmiany kierowca przegadał majstra. Ten zbierał myśli, drapiąc się po głowie. — No, chłopaki, nie wiem, nie wiem. Ja na wszelki wypadek zadzwonię do kryminalnej. Kopacz odszedł szybkim krokiem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj