Niski mężczyzna w burym płaszczu, idący w stronę zaparkowanych radiowozów, zatrzymał się, obrócił i stąpając ostrożnie, by nie nadepnąć na wykładane wzdłuż krawężników kable, ruszył w jego kierunku.
– Panowie – zwrócił się Chester władczo do gliniarzy – jestem przyjacielem inspektora Kesselmana. Inspektorze – powiedział błagalnie – muszę dostać się do środka. To naprawdę ważne. Z tego może wyjść promocja!
Kesselman już zaczął kręcić głową, ale przerwał. Przez chwilę przyglądał się Chesterowi, mrużąc oczy, wspomniał bilety na walki bokserskie i do cyrku i w końcu niechętnie potwierdził krótkim skinieniem.
– Dobra, wchodź – powiedział, nie kryjąc niesmaku. – Ale trzymaj się blisko mnie.
Chester przeszedł pod połączonymi dłońmi gliniarzy. Razem z inspektorem stanęli na krawędzi cienia rzucanego przez wiszącą w powietrzu maszynę.
– Jak ci leci w branży, Chester? – spytał mały inspektor.
Bartowi wydawało się, że głowę ma tak lekką, jakby lada chwila miała ulecieć w niebo. I na tym polegał cały problem.
– Kiepsko – przyznał.
– Wpadnij do mnie kiedyś na kolację – zaproponował policjant tonem wyraźnie sugerującym, że odpowiedź powinna brzmieć „nie, dziękuję”.
– Dziękuję, chętnie. – Bart uważał, by nie wejść w cień dziwnej maszyny. – Czy to jest statek kosmiczny? – spytał, a brzmiał przy tym niemal jak dziecko.
Kesselman popatrzył na niego dziwnie.
– Skąd, do diabła, strzelił ci do głowy ten pomysł? – spytał.
Chester wzruszył ramionami. Uśmiechnął się przepraszająco.
– Chyba czytam za dużo komiksów – stwierdził.
– Chyba oszalałeś – orzekł Kesselman, kręcąc głową.
Dwie godziny później, gdy z drabiny zszedł ostatni ze strażaków z miną, która dobitnie świadczyła o klęsce, i oświadczył: „Bardzo mi przykro, ale palniki acetylenowe nawet nie odymiły tego metalu” – a potem poszedł swoją drogą, Kesselman znów spojrzał z irytacją na Chestera i powtórzył:
– Chyba oszalałeś.
A godzinę później, kiedy okazało się dobitnie, że po kulach z karabinu maszynowego na powierzchni kształtu też nie zostają nawet wgłębienia, Kesselman nie był już taki pewny swego, ale i tak odmówił wezwania naukowców, choć Chester właśnie to mu sugerował.
– Niech cię, człowieku! To moja sprawa, nie twoja. Albo trzymasz gębę na kłódkę, albo dam ci takiego kopa, że od razu wylecisz za kordon – oświadczył, a potem groźnym gestem wskazał tłum napierający na trzymających się za ręce policjantów.
Chester poddał się i posłusznie zamknął. Nie wątpił, że policja postąpi w końcu według jego wskazówek. Była to tylko kwestia czasu.
Jakąś godzinę i pięćdziesiąt minut później Kesselman w końcu wyrzucił z rozpaczą dłonie ku niebu.
– W porządku, sprowadź tych swoich cholernych ekspertów, byle szybko. To coś może osiąść na ziemi lada chwila. Albo – widząc uśmiech na twarzy Barta Chestera, pozwolił sobie na sarkazm – jeśli siedzą tam jakieś potwory, to mogą zacząć nas pożerać.
To był statek kosmiczny. A w każdym razie statek przybyły skądinąd.
Bladzi naukowcy przez jakiś czas krygowali się i wypychali jeden drugiego, a potem najodważniejszy z nich wspiął się po drabinie, zrobił przy statku coś, czego nikt nie potrafił zrozumieć, i wtedy nagle wszyscy się ze sobą zgodzili.
– W naszej opinii – powiedział naukowiec z trzema kępkami włosów na niemal łysej czaszce – ten pojazd... czy nie używam słów niezrozumiałych dla panów dziennikarzy?... więc ten pojazd pochodzi spoza Ziemi. Ale czy – wyciągnął rękę z wyprostowanym palcem wskazującym, a jego koledzy pokiwali głową zgodnie jak jeden mąż – jest to statek kosmiczny, czy może, co bardziej prawdopodobne ze względu na sposób, w jaki się pojawił, urządzenie poruszające się poza wymiarami, tego nie jestem pewien. Niemniej – naukowiec zatarł ręce, jakby robił przepierkę – urządzenie to jest niewątpliwie pochodzenia pozaziemskiego. – Przeliterował ostatnie słowo na potrzeby prasy.
Dziennikarze rozbiegli się do telefonów, pokrzykując radośnie, a Chester złapał Kesselmana za ramię.
– Panie inspektorze, a właściwie to w czyjej, rozumie pan, jurysdykcji leży to... coś? To znaczy kto może decydować o prawach do wykorzystania w celach rozrywkowych i tak dalej?
Kesselman spojrzał na niego jak na szaleńca. Chester chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przeszkodził mu krzyk tłumu. Natychmiast spojrzał do góry...
Powłoka statku kosmicznego otwierała się ponownie.
Tłum rozbiegł się na przecinające miasto ulice. Twarze ludzi wyrażały strach, owszem, lecz także większą nawet od strachu ciekawość. Tak manifestowała się odwieczna cecha nowojorczyków – rozdarcie pomiędzy szaleńczą potrzebą gapienia się na dziwo i strachem przed nieznanym.
Chester i mały inspektor cofali się powoli ze wzrokiem utkwionym w statek. „Tylko niech to nie będą potwory – powtarzał Chester jak modlitwę. – Albo na cudownej drodze do miliona załatwią mnie kochani nowojorczycy”.
Statek kosmiczny trwał w bezruchu – od chwili gdy się pojawił, nie zmienił pozycji ani o cal. Ale teraz wysuwała się z niego platforma, tak przezroczysta i tak cienka, że niemal niewidoczna. Górowała nad Times Square na wysokości sześciuset stóp, zawieszona pomiędzy dwiema pokaźnymi żebrowanymi podporami, wyglądającymi jak twory organiczne.
– Trzymajcie to coś pod bronią! – krzyknął Kesselman do swych ludzi. – Obsadźcie tamte budynki. – Wskazał dwa wieżowce, między którymi wisiał statek kosmiczny.
Zafascynowany Chester nie spuszczał wzroku ze statku i z platformy, która wysunęła się i zatrzymała. W tej samej chwili usłyszał dźwięk. Słyszał go w głowie, a dźwięk rósł i potężniał, choć jednocześnie pozostawał niesłyszalny. Chester przechylił głowę i słuchał. Widział, że policjanci, a także gapie też przechylają głowy i słuchają.
– O co chodzi? – spytał zdezorientowany.
A dźwięk rósł i potężniał, rósł od jego stóp aż po końcówkę każdego żywego, odczuwającego włosa. Oszołomił go i na chwilę zaćmił mu wzrok, tak że Chester widział tylko rozbłyskujące światełka i pulsujące cienie. W następnej chwili widzenie powróciło, ale wiedział, że to był tylko początek. Wiedział też – w zasadzie bez racjonalnego uzasadnienia – że dźwięk pochodził ze statku. Spojrzał na platformę akurat w chwili, by zobaczyć, jak formują się linie. Nie potrafiłby powiedzieć, czym są, oprócz tego, że były piękne. Wisiały w powietrzu, mieniąc się barwami, o których nie wiedział, że mogą istnieć. Równoległe i poprzeczne pasma światła żyły gdzieś pomiędzy ziemskimi czerwieniami i błękitami. Wydawały mu się jednocześnie całkowicie obce i wręcz porywające. Nie potrafił oderwać wzroku od tworzonych przez nie drżących, zmiennych form. A potem kolory popłynęły. Zmieszały się niczym farby i kształtowały się, kształtowały, kształtowały w powietrzu ponad platformą. Barwy mieszały się i mieszały, a już wkrótce powierzchnię statku okrywały plamy cienia.
– Co... co to jest? – spytał Kesselman bardzo słabym głosem.
Nim Chester zdążył odpowiedzieć, pojawili się oni.
Istoty pojawiły się w jednej chwili. Stały nieruchome, milczące. Bardzo różniły się od siebie w swej cielesnej formie, ale Chester skądś wiedział, że pod nią wszystkie są jednakowe, jakby ciało było ich przebraniem. W momencie gdy stanęły na platformie, poznał także ich imiona. Istota po lewej, pokryta szkarłatnym futrem, nazywała się Vessilio, a łodyżki wyrastające zamiast oczu miał Davalier. Inni też nosili indywidualne miana i przedziwne, ale Chester znał ich wszystkich blisko, bardzo blisko, i mimo że tak obcy, nie budzili w nim obrzydzenia. Wiedział, że Vessilio jest lojalny, wykona swe obowiązki zawsze, w każdej chwili, a Davalier bywa słaby i w samotności zdarza mu się płakać. Wiedział to i wiedział więcej. Znał ich wszystkich osobiście.
Ale przybysze byli potworami, każdy, bez wyjątku. Żaden nie miał mniej niż czterdzieści stóp wzrostu. Ich ramiona – przynajmniej u tych, którzy je mieli – były dobrze uformowane, proporcjonalnie do ciała. Tak samo nogi, głowy i torsy. Tylko że niewielu miało nogi, głowy i torsy. Jeden z nich wyglądał jak ślimak, drugi przypominał skrzącą się kulę świetlną, a trzeci zmieniał formę na oczach obserwujących go ludzi, za każdym razem ukazując się przez chwilę w postaci kompletnie nierozpoznawalnej.
A potem zaczęli się poruszać. Przemieszczali swe ciała, przechylali się, kołysali. Krążyli wokół siebie według jakiegoś wzoru. Chester był nim dosłownie oczarowany. Byli tacy cudowni! Ich ruchy, ich działania, ich wzajemne relacje... Jakież to wspaniałe, po prostu wspaniałe! Co więcej, w ten sposób opowiadali też historię. Bardzo, bardzo interesującą historię.
Linie zmieniły się, zmieniły się też nieustannie przenikające się kolory. Obcy przedstawiali wciągającą sekwencję ruchów opisowych. Chesterowi nawet nie przyszło do głowy, że mógłby przestać ich obserwować. Byli tak strasznie obcy, tak inni, ale jednocześnie tak zniewalająco interesujący! Nie wolno mu było spuścić ich z oczu, by nie stracić na zawsze wiedzy, którą przekazywali swymi poruszeniami.
Kiedy znów zabrzmiał potężny bezdźwięczny dźwięk, kolory zbladły, obcy zniknęli, a platforma cofnęła się na miejsce. Statek kosmiczny znów był gładki i cichy. Chester ze zdumieniem stwierdził, że ma kłopoty z oddychaniem. To, co widział... to, co widział, dosłownie zapierało dech w piersiach.
Spojrzał na wielki zegar na Times Building. Trzy godziny minęły w ciągu kilku sekund. Pomruk tłumu, dziwny dowód uznania dla tego przedstawienia, które nie sposób było zrozumieć w całości, i dotyk dłoni Kesselmana na ramieniu – wszystko znikło. Usłyszał tylko słowa inspektora wyszeptane mu do ucha:
– Boże, jakie to cudowne...
Chester wiedział, jak wiedział wszystko inne, czym jest ten statek, kim są obcy i co robią na Ziemi.
– To teatr! A oni są aktorami! – powiedział cicho ze zdumionym podziwem.
Byli wspaniali. Nowy Jork dowiedział się tego pierwszy, ale wieść bardzo szybko rozlała się na cały świat. Hotele i sklepy zalała niewidziana tu od lat fala turystów z całej Ziemi, bo wszyscy chcieli być świadkami cudu Przedstawienia.
Przedstawienie było zawsze takie samo. Punktualnie o ósmej obcy wychodzili na platformę, a właściwie na scenę, i schodzili z niej punktualnie o jedenastej. A przez te trzy godziny poruszali się i pozowali, wypełniając zachwyconą publiczność mieszanką podziwu, miłości i oczekiwania. Żadnej innej trupie nigdy nie udało się osiągnąć podobnych rezultatów. Teatry na Times Square zmuszone były odwołać wieczorne przedstawienia. Wiele zamknęło podwoje, a właściciele części, aby przetrwać, mogli tylko wskrzesić popołudniówki i się modlić. A Przedstawienie toczyło się dalej.
Było doprawdy niezwykłe. Każdy, kto je widział, niezmiennie oczarowany, zawsze znajdował w nim coś, z czym mógł się identyfikować, jakieś znaczenie, choć ze sceny nie padało ani jedno słowo, a żaden z ruchów nie był podobny do czegokolwiek znanego. Doprawdy niezwykłe było to Przedstawienie, w którym aktorzy każdego dnia robili dokładnie to samo, mimo to nikt nie miał ich dość, nikt się nie nudził, odchodził tylko, by wrócić następnego dnia, i tak zjawiał się na Times Square codziennie, dzień po dniu. Doprawdy niezwykłe Przedstawienie, które Nowy Jork przygarnął do swego zbiorowego serca.
Po trzech tygodniach odwołano spod statku wojsko, bo w końcu przybysze nie robili nic złego, tylko co wieczór dawali Przedstawienie, a tymczasem w Minnesocie doszło do buntu w więzieniu. Przez pięć tygodni Bart Chester poczynił wszystkie konieczne zabiegi, ponosząc przy tym bardzo niewielkie koszty, i pozostało mu tylko modlić się, żeby nic nie poszło tak źle jak z Cyrkiem Braci Emery. Nadal nie dojadał, a wszyscy ci, którzy chcieli go słuchać, ciągle słyszeli jęczenie: „Kiepska sprawa... ale mam teraz umowę i...”.
Po siedmiu tygodniach Bart Chester zaczął zarabiać swój pierwszy milion.
Nikt oczywiście nie zapłaciłby grosza za Przedstawienie. Za co tu płacić, skoro można po prostu stanąć na ulicy i patrzeć. Istnieje jednak coś tak niepojętego jak ludzka natura, która stanowi wyzwanie.
Człowiek nadal woli siedzieć w pozłacanej loży, zamontowanej na zewnętrznej ścianie wieżowca (i ubezpieczonej przez Lloyd’s, oczywiście), niż stać w rynsztoku. Człowiek nadal uważa, że łatwiej jest znieść oczekiwanie, jeśli przyprawi się je popcornem i migdałami w czekoladzie. Człowiek skłonny jest także uznać, że przedstawienie jest... prostackie... jeśli nie towarzyszy mu dokładny program. Bart Chester, którego brzuch zaczynał właśnie napinać marynarkę nowego grafitowego garnituru, podjął to wyzwanie.
„Bart Chester ma zaszczyt zaprosić na...” – widniało napisane u góry, na pierwszej stronie programu, a poniżej znajdowało się tylko jedno słowo: „...Przedstawienie”. Tu i tam, wszędzie gdzie trzeba, powtarzano, że Bart jest nowym Solem Hurokiem. Kimś, komu warto przyglądać się uważnie. W ciągu pierwszych ośmiu miesięcy Przedstawienia oddał wszystkie pożyczone pieniądze, za które wynajął powierzchnię pod zabudowę i którymi zapłacił za prace budowlane. Dalej wszystko było już w miarę czystym zyskiem. Stoiska z przekąskami oraz pamiątkami wynajął specjalistom od futbolu i wrestlingu za pięćdziesiąt procent od wpływów brutto.
Przedstawienie odbywało się regularnie jak w zegarku, niekwestionowany hit. „Variety” pisało: „Zabójcze ET, luksusowa rewia”. „The Times” też nie szczędził pochwał: „...w naszej opinii Przedstawienie po roku jest równie świeże i urzekające jak w dniu premiery. Nawet wulgarna komercjalizacja, w którą obrosło, nie przytłumia jego doskonałości i...”. Bart Chester przeglądał rachunki, uśmiechał się i po raz pierwszy w życiu został grubaskiem.
Dwa tysiące dwieście osiemdziesiąte dziewiąte Przedstawienie było równie błyskotliwe i satysfakcjonujące jak pierwsze, setne i tysięczne. Bart Chester siedział w mięciutkim luksusowym fotelu loży, niemal nie zwracając uwagi na towarzyszącą mu piękną dziewczynę. Wróci jutro, bo rozpaczliwie szuka okazji zaczepienia się gdzieś poza Broadwayem, a jutro Przedstawienie znów się odbędzie, sypiąc mu forsę wprost do kieszeni. Większą uwagę poświęcał zachwycającym, przepięknym, skomplikowanym ruchom aktorów, ale także, jak to z nim zwykle bywało, intensywnie myślał.
„Cudowne! Wspaniałe! Prawdziwe Przedstawienie” – „The New Yorker” miał świętą rację. Wokół niego, jak okiem sięgnąć, loże Chestera wykwitały na ścianach budynków niczym krople potu na cielsku wielkich bestii. Miejsca między Czterdziestą Piątą a Czterdziestą Szóstą Ulicą nie były przesadnie drogie, a ceny wzrastały wraz ze zbliżaniem się do Times Building. „Pewnego dnia tępaki złamią się i pozwolą mi budować także na Timesie! – pomyślał. – Przeszło sześć lat, to dopiero sukces! Niech się schowa Południowy Pacyfik. Do diabła, szkoda, że nie mogę wpuszczać za biletami!”
W myśli zmarszczył brwi. Tylu ludzi z ulicy może bawić się za darmo. Tłumy gromadziły się ciągle, takie jak na premierze. Przedstawienie nikogo nie nudziło. Choćby widzieli je nie wiadomo ile razy, ludzie przychodzili, gdy tylko mogli. Patrzyli, dawali się porwać, zanurzali w odbiorze tak głęboko, że nie zauważali nawet upływu czasu. Przedstawienie zawsze zachwycało. Zawsze czarowało. „Cóż za wspaniali aktorzy – pomyślał Chester. – Tylko...” Nie potrafił sprecyzować tej myśli. Pozostała nieokreślona. Irytująca. Przeszkadzała mu, niepokoiła. W końcu jedynie wzruszył ramionami. Nie miał przecież powodów do niepokoju. Co tam...
Skupił się. Przedstawienie wymagało jednak pewnego wysiłku. Aktorzy przemawiali w głowach widzów. Potrafili sięgnąć głęboko, a nie tylko budzić powierzchowne uznanie. Nie uchwycił momentu, w którym ton sztuki się zmienił. W jednej chwili aktorzy przedstawiali egzotyczną, podobną do menueta sekwencję ruchów, a w następnej wszyscy stali na krawędzi platformy.
– Tego nie ma w scenariuszu – powiedział zdumiony.
Czar prysł. Siedząca obok niego piękna dziewczyna chwyciła go za rękaw marynarki.
– O czym ty mówisz, Bart? – spytała.
Wyrwał się jej, zdenerwowany.
– Widziałem Przedstawienie kilkaset razy. W tym momencie powinni zgromadzić się wokół tego jakby garbatego niby-ptaka i głaskać go. Na co się tak gapią?
Miał rację. Aktorzy przyglądali się z góry swym widzom. Widzowie zaś klaskali niepewnie, wyczuwając, że dzieje się coś dziwnego. Aktorzy przyglądali się im czułkami, rzęskami i oczami. Przyglądali się swej publiczności na ulicach i na balkonach, jakby zobaczyli ją po raz pierwszy od chwili przylotu. Coś było bardzo, bardzo nie tak.
Chester wyczuł to pierwszy, być może dlatego, że był tu od samego początku. Ale tłum też już coś wyczuwał. Widać było w nim gorączkowy ruch, ludzie nie wiedzieli, co robić.
– Coś... coś się stało – przemówił Chester piskliwym głosem, w którym słychać było napięcie. – Co oni robią?
Dopiero kiedy platforma zjechała powoli wzdłuż kadłuba statku kosmicznego, kiedy wreszcie zszedł z niej jeden z aktorów i stanął na asfalcie, mógł sam udzielić sobie odpowiedzi na te pytania.
Dopiero po kilku chwilach, gdy ustąpił szok spowodowany tym, że zdał sobie sprawę z mającej nastąpić rzezi, że przyglądał się, zafascynowany, małemu, czterdziestostopowemu garbatemu niby-ptakowi, maszerującemu Times Square, dopiero wtedy się zorientował.
Przedstawienie było czymś wspaniałym, a aktorów cieszyło uznanie widzów, ich podziw i tłumna obecność. Żywili się brawami przez przeszło sześć lat. Byli artystami, niewątpliwie wielkimi.
I aż do dziś głodowali dla sztuki.
- 1
- 2 (current)