Instynkt wielkich artystów
W chwili gdy to zmaterializowało się z czarnej nicości, Bart Chester szedł Broadwayem i wciskał Eloise typowy kit: „Nie, przysięgam, mówię prawdę, zapraszam cię do siebie, wypijemy po drinku, po jednym drinku, a potem wyskoczymy na przedstawienie”. Był w pełni świadom, że akurat dziś przedstawienia nie będzie, głównie dlatego, że nie miał grosza przy duszy, ale o tym Eloise nie musiała wiedzieć. Była słodką dziewczyną, Bart nie zamierzał psuć jej luksusami. Zastanawiał się właśnie, ile wysiłku będzie go kosztowało odwrócenie jej uwagi od przedstawienia i zwrócenie jej na bardziej przyziemne kwestie, kiedy usłyszał wycie. Dźwięk jakby tysiąca generatorów pracujących na pełnych obrotach wspiął się po otaczających Times Square ścianach z kamienia i odbijał się od nich grzmotem, zagłuszającym zwykłe hałasy ulicy. Głowy odwracały się, ludzie unosili wzrok do nieba.
Bart Chester też spojrzał na niebo i był jednym z pierwszych, którzy widzieli, jak znikąd pojawia się to migoczące coś. Powietrze jakby poróżowiało i zaczęło drgać niczym od dalekiej błyskawicy. A potem popłynęło jak woda. Być może tylko tak mu się wydawało, a być może coś rzeczywiście znalazło się w powietrzu, ale ono naprawdę popłynęło jak woda.
Z oczu Barta Chestera znikł chytry błysk. Nie dane mu było przeżyć numerku z Eloise. Odwrócił się od jej imponujących wdzięków i uświadomił sobie, zrozumiał, wyczuł, że ma do odegrania swoją rolę w tym, co się wydarzy. Inni też poczuli podobnie, bo szli chodnikami coraz wolniej, odwracali się i wpatrywali w wieczorną ciemność.
Wszystko potoczyło się szybko. Powietrze zadrgało jeszcze wyraźniej, po czym coś zmaterializowało się w nim niczym duch z mgły. Był to długi cylindryczny kształt, masywny i lśniący. Zmaterializował się nad Times Square.
Bart zrobił trzy duże kroki, zatrzymał się na krawędzi chodnika, wytężył wzrok, by przez blask neonów dostrzec coś więcej z tej dziwnej konstrukcji. Ludzie popychali go i potrącali, ale powoli gromadzili się wokół niego, jakby Bart był katalizatorem jakiejś reakcji chemicznej.
To coś (Bart Chester za długo pracował w show-biznesie, żeby spieszyło mu się do przyklejania etykietek) wisiało w powietrzu, zaczepione na niczym, jakby na coś czekało. Rozciągało się między ścianami budynków jak w okopie. Górowało nad najwyższym z nich o dobre dziesięć stóp. Czymkolwiek była ta struktura, zdawała się mieć przeszło dziewięćset stóp wysokości. Miliony błyskających kolorowych światełek odbijały się w jej lśniącym cylindrycznym kształcie. I dosłownie na oczach Barta w pozornie całkowicie gładkiej powierzchni pojawił się okrągły otwór, z którego wyłoniło się coś płaskiego, bardzo przypominającego tacę. Było w niej mnóstwo małych dziurek. W następnej chwili przez dziurki wyjrzały metalowe sztywne włókna. Poruszały się w powietrzu.
Wszystkie gazetowe historyjki z ostatnich lat nagle – jakby z dziecięcą wręcz łatwowiernością – połączyły się w jedno. „O mój Boże – pomyślał Chester, absolutnie pewny, że ma rację. – O mój Boże, oni analizują atmosferę. Sprawdzają, czy mogą tu żyć”. A kiedy to pomyślał, zrozumiał rzecz o wiele większą i ważniejszą: „To statek kosmiczny. To... to coś przyleciało do nas z innej planety. Z innej planety?”.
Wiele miesięcy minęło od bankructwa Cyrku Braci Emery, w który Bart włożył wszystkie swoje pieniądze. Wiele miesięcy minęło też od czasu, gdy zapłacił czynsz, i niewiele mniej od czasu, gdy regularnie jadał trzy posiłki na dobę. Rozpaczliwie szukał okazji. Jakiejkolwiek okazji. I teraz, kiedy krew urodzonego przedsiębiorcy mocno tętniła mu w żyłach, Bart pomyślał, ledwie opanowując radość: „Dobry Boże, cóż to będzie za atrakcja!”.
Koncesje. Baloniki z napisem: „Pamiątka z kosmicznej rakiety”. Popcorn, solone orzeszki, krakersy, lornetki, proporczyki. Przekąski! Hot dogi, jabłka w cukrze! Możliwości były wręcz nieograniczone. Nieograniczone! „Pod warunkiem że będę pierwszy” – pomyślał jeszcze, mentalnie trzymając kciuki za samego siebie.
Nie zwracał uwagi na gadającego przez radio rozgorączkowanego policjanta. Nie zwracał uwagi na hałas tłumów, nawet na rozlegające się tu i tam okrzyki ludzi obserwujących falujące włókna. Zaczął przebijać się z powrotem przez tłum, nie szczędząc łokci, i usłyszał jeszcze słaby głos Eloise, wypowiadający błagalnie jego imię.
– Przepraszam, kotku... – krzyknął przez ramię. Trafił łokciem w dołek tęgiej kobiety. – ...ale za długo byłem głodny, żeby odpuścić taką okazję!
– Przepraszam panią... przepraszam, kolego... uch... przepraszam, ale muszę... uch... przejść tam. Ach, dziękuję...
I już stał przy drzwiach drogerii. Znieruchomiał na chwilę, poprawił krawat, wyszeptał do siebie:
– Och nie, nie, nie, nie! Popatrzcie tylko, jak mały Bartie Chester zarabia pierwszy milion. Nie mówicie mi, że nie!
Wyjął z kieszeni garść drobnych, wślizgnął się do budki telefonicznej. Kilka minut zajęło mu zamówienie międzymiastowej na koszt odbiorcy, pani Charles Chester w Wilmington w stanie Delaware. Usłyszał, jak w Delaware dzwoni telefon, po czym rozległ się głos matki:
– Tak? Halo?
Zdążył powiedzieć tylko: „Cześć, ma...”, kiedy wtrąciła się telefonistka:
– Czy przyjmuje pani rozmowę na koszt odbiorcy, pani Chester?
Matka wyraziła zgodę. Bart wziął się do roboty.
– Halo? Halo? Mama? Jak się masz, mamo?
– Bart? To ty? Jak miło, że zadzwoniłeś! Długo się nie odzywałeś. Tylko kilka pocztówek...
– Tak, wiem, przepraszam – przerwał matce Bart – ale rozumiesz, tu, w Nowym Jorku, ciągle się coś dzieje. Posłuchaj, mamo, potrzebuję pieniędzy.
– Ach... ale ile potrzebujesz? Mogę ci dać...
– Kilka setek, mamo. To największa, Bóg mi świadkiem, największa pieprzona okazja...
– Bart! Jak ty się wyrażasz? Do matki?
– Przepraszam, mamo, strasznie cię przepraszam, ale to jest taka gorąca rzecz, że aż parzy palce. Przysięgam na Bo... – Bart zachłysnął się i zaczął od nowa: – Przysięgam na wszystko! Potrzebuję trochę forsy jak jeszcze nigdy w życiu. Zwrócę ci wszystko w kilka miesięcy, przysięgam. Proszę, mamo, no strasznie proszę. Nigdy cię o nic nie prosiłem!
Przez następne dwie minuty pokonywał kolejne wątpliwości matki. Skończyło się na obietnicy wysłania rano z banku ostatnich wolnych dwustu dolarów. Podziękował za nie jak najpiękniej, ignorując zjadliwe uwagi telefonistki przypominającej pani Charles Chester, że to ona płaci za połączenie. Zakończył rozmowę i natychmiast rozpoczął kolejną:
– Erbie? Cześć. Słuchaj, mam oko na taki jeden interes, z pewnością największy... na litość boską, nie odkładaj słuchawki... to coś tak wielkiego, że nawet sobie nie wyobrażasz...
Pięć minut i pięćset dolarów później:
– Sandy, kochanie? Jak to „kto mówi”? Bart mówi! Bart Chest... Tylko się nie rozłączaj! Masz okazję zarobić milion, słodki melonik, pewne jak w banku. Jak to czego chcę? Chcę pożyczyć od ciebie...
Piętnaście minut, sześć rozmów i cztery tysiące pięćset dwadzieścia dolarów później Bart Chester wyskoczył z apteki jak z procy w sam raz, by zobaczyć, jak taca chowa się, a okrągły otwór zasklepia. Rakieta kosmiczna znów była lśniąca i gładka.
Eloise oczywiście znikła bez śladu. Bart już o niej nie pamiętał.
Tłumy rozlewały się po ulicy, choć wszyscy nadal byli bardzo ostrożni i nie włazili pod konstrukcję. Korek zablokował aleję od końca do końca. Kierowcy i pasażerowie siedzieli na dachach samochodów, wpatrzeni w machinę. Jakimś cudem udało się podjechać wozom straży pożarnej. Strażacy w gumowych płaszczach stali obok nich, przygryzając wargi i bezradnie kręcąc głowami.
„Muszę się tam dostać, muszę wyprzedzić innych organizatorów”. W głowie Barta Chestera tańczyły wypełnione po brzegi blaty kuchenne. Przepychał się przez tłum, by znów znaleźć się na krawędzi chodnika, kiedy zobaczył, że policja formuje kordon. Tęgi gliniarz w okularach chwycił za rękę chudego chłopaka, wyglądającego, jakby wszyscy się nad nim znęcali. Chester dopadł ich w jednej chwili.
– Przepraszam, przyjacielu, ale tam nie wejdziesz. Mamy wszystkich trzymać z daleka – rzucił grubas przez ramię.
– Panie władzo, ale ja muszę dostać się do środka.
Gliniarz pokręcił głową i Chester nie wytrzymał:
– Posłuchaj, człowieku, ja jestem Bart Chester! No wiesz, Korowód Gwiazd 1954, Cyrk Braci Emery... Ja to produkowałem! A teraz muszę dostać się tam, do środka.
Widać było, że nie zrobił na gliniarzu żadnego wrażenia.
– Posłuchaj, przecież mówię... Pan inspektor! Panie inspektorze, tu jestem. – Machał ręką gorączkowo.
- 1 (current)
- 2