Rozdział II

Ruszajmy, przyjaciele, Wcale nie jest za późno, By szukać światów ze snów! Horyzontów nas czeka tak wiele, Tak wiele obcych mórz. Nie ma już w nas tej mocy, która za dawnych lat umiała wstrząsnąć niebem, poruszyć cały świat. Jesteśmy tym, czym jesteśmy – zły los, a może czas osłabił w sercu ogień, co łączył niegdyś nas, lecz nastał wiek wieloświata i teraz dobrze wiemy, że można szukać i szukać, aż wszystko znów odnajdziemy. Alfred Tennyson Nowy Ulisses, 1842 Śmierć stała na szczycie trawiastej wydmy. Na tle szarego nieba jej pałąkowata, okryta łopoczącym płaszczem sylwetka przypominała czarny wykrzyknik. Śmierć nie spieszyła się do Elizy. Obserwowała. Eliza tymczasem miała dość zimna, bólu i dreszczy. Postanowiła sprowokować śmierć. Zwymyślała ją od kościstych dziwek, syfilitycznych domokrążców, ale z jej gardła za każdym razem dobywał się tylko słaby skrzek. Śmierć nic sobie z niego nie robiła. Żmijewska zebrała wszystkie siły i zaczęła pełznąć w jej stronę niezdarnie jak pradawny płaz, który pierwszy raz wyszedł na ląd. Gdy była w połowie plaży, mięśnie rozgrzały się na tyle, że zdołała podnieść się na czworaka. I tak dotarła do samego podnóża wydmy. – Kim jesteś? – spytała, zadzierając głowę. Śmierć patrzyła bez słowa. Tylko czy to naprawdę była śmierć? Żadna z opowieści, które słyszała o niej Eliza, nie wspominała o wielkich, mozaikowych, owadzich oczach, a właśnie one obserwowały Żmijewską spod dziurawego żagla, którym owinięta była istota. Śmierć pochyliła w stronę Elizy swoją dziwną gębę z dwoma parami żuwaczek; mniejsze wewnątrz większych. Między nimi lśniła od śluzu guzowata, kościana tarka. Elizie poczuła mdłości. Ale teraz nie było odwrotu, nie miała nic do stracenia. Wspięła się na szczyt wydmy. Piasek osypywał się spod jej stóp. Stanęła naprzeciw istoty. – Kim jesteś? – powtórzyła. Pokraka poruszyła nieznacznie żuwaczkami. – Dzień dobry, droga pani – rzekła z leniwym szkockim akcentem. – Proszę wybaczyć, że nie pokwapiliśmy się na dół, by pomóc w trudnej sytuacji, ale z niejakim wstydem musimy przyznać, że bardzo boimy się morza… Eliza potrząsnęła głową. – Ty… nie istniejesz, prawda? Jesteś złudzeniem? Nie spodziewała się, że pytanie tak zdenerwuje rozmówcę. Jego żuwaczki zaklikały gwałtownie. Odrzucił teatralnym gestem płaszcz zrobiony ze starego żagla. Wyprostował się, górując nad Elizą o dobre pół metra. – Jesteśmy tu całkowicie – odparł. – Pod względem fizycznym, jak i mentalnym. Proszę wybaczyć, ale w naszej kulturze posądzanie kogoś o nieistnienie to szczyt złych manier! Eliza nie odpowiedziała. Z otwartymi ze zdziwienia ustami oglądała ogromne owadzie ciało o zgiętych jak u pasikonika nogach, których uda były dwa razy grubsze od jej ud. Potem spojrzała na ramiona z trzema stawami, zakończone trzema ostrymi szponami. Wreszcie na szerokie barki, pokryte segmentowanym pancerzem. Mimo imponującej postury istoty widziała w niej coś chorego, niedołężnego. Lewe ramię było słabsze, podkurczone, upstrzone plamami. Lewa połowa głowy jakby opadała. Pokrywał ją sinozielony, gęsty mech. Pleśń – zrozumiała z obrzydzeniem Żmijewska. – Mam nadzieję, że nasza niecodzienna aparycja nie przeraziła szanownej pani? – rzekł tymczasem owad. – Skądże – wymamrotała Eliza. Może inny rozbitek zemdlałby u stóp insekta. Eliza Żmijewska w swoim trzydziestoletnim życiu rozmawiała jednak z leszymi, pertraktowała z płanetnikami, ścigała żarptaka, przepędzała latawice i licha, walczyła z carskimi bestiami z równoległych światów, a nawet wytropiła w Paryżu zdziczałą rusałkę, która topiła bezdomne dzieci w misce z wodą. Trudno było ją przerazić. Prędko zdała sobie sprawę, że głos nie dochodzi z głowy jej rozmówcy, tylko skądś niżej. Wskazała duże zawiniątko, które zwisało z dziwnego, metalowego pasa owada. – Co to? – Pani jest niezwykle wprost spostrzegawcza! Jesteśmy pod wrażeniem – rzekł głos z zawiniątka. – A skoro najwyraźniej nie zna też pani strachu… Ręce owada sięgnęły do zawiniątka, odczepiły je od pasa i wyjęły coś, co na pierwszy rzut oka przypominało włochatą piłkę. Szpony zręcznie obróciły ją w stronę Elizy. Eliza się cofnęła. Miała przed sobą odciętą głowę dystyngowanego, siwiejącego mężczyzny z monoklem, krótkimi, kręconymi włosami oraz imponującymi bokobrodami. Kikut jego szyi był oblepiony grubą skorupą fosforyzującej substancji. Nawet dla Elizy było tego za wiele. Zachwiała się. Żołądek podszedł jej do gardła. – Wszystko w porządku, droga pani? – spytała zatroskana głowa. – Co to? – Eliza wskazała masę. – Co się panu stało? – Muszę przyznać, że nie wiem. Xa’ru, mój opiekun, nigdy nie zechciał tego wyjaśnić. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że metoda jest nadzwyczaj skuteczna. Już trzy miesiące minęły, odkąd pożegnałem się z ciałem, a mimo to czuję się świeżo jak nigdy przedtem. Odcięta głowa się zaśmiała. – Pana… godność? – spytała Eliza. – Sir Thomas Mitchell, do usług. Naczelny Geodeta królowej i dystyngowany członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Choć teraz już pewnie: były członek. Widzi pani, statut jasno określa, że członkostwo jest dożywotnie, a mnie, technicznie rzecz biorąc, należy chyba uznać za zmarłego. Jestem jednak pewien, że gdybym tylko dotarł do Londynu i zdołał przedstawić swoje argumenty… – Panie Mitchell – weszła mu w słowo Eliza. – Prawie utonęłam i prawie zamarzłam. Stoję niemal goła przed owadem z piekła rodem. Możemy podarować sobie dygresje i skupić bardziej na tym, żebym nie zdechła na tej plaży? Żuwaczki Xa’ru zaklikały cicho. – Ależ oczywiście. Proszę z nami – rzekł Mitchell – Znajdziemy osłonięte od wiatru miejsce i rozpalimy ogień. Proszę nam tylko zdradzić: co planuje pani dalej? To wielki, pusty, nieprzyjazny kraj. Mniej więcej w tym momencie do Elizy dotarło, że dzisiaj jednak nie umrze. Podjęła decyzję. Nie mogły jej przeszkodzić katastrofy morskie ani pokraczne stwory. Ani nawet to, że straciła list z wyrokiem, wszystkie dokumenty, pieniądze, ubrania i narzędzia. Wciąż miała przed sobą zadanie. Wyrok musiał zostać wykonany. To była najważniejsza z jej dotychczasowych misji – długo pracowała na to, by Słowacki i Rada Emigracyjna obdarzyli ją tak wielkim zaufaniem. – Muszę dotrzeć do Londynu – wypaliła. Mitchell się uśmiechnął. – Tak myślałem. Mamy zatem wspólny cel, droga pani… – Eliza. Eliza Żmijewska. – Nie zostało mi zatem nic innego, pani Elizo, jak prosić, byśmy mogli dotrzymać pani towarzystwa. Żmijewska skinęła głową, a śmierć stanęła za nią i dżentelmeńskim gestem otuliła jej ramiona poszarpanym żaglem.   Cytowany fragment pochodzi z książki Krzysztofa Piskorskiego „Czterdzieści i cztery”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego 29 września.  
Strony:
  • 1
  • 2
  • 3 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj