FRAGMENT
Riverdale – nasze miasteczko. W luźnym tłumaczeniu jego nazwa oznacza „dolinę rzeki” i faktycznie miejscowość przylega do wijącego się koryta burzliwej Sweetwater, której nurt niesie ostre, lepkie popłuczyny po sezonie zbiorów syropu klonowego. Co jeszcze niesie ze sobą rzeka? Tajemnice. Jeśli śmierć Jasona Blossoma czegoś nas nauczyła, to tego, że rzeka Sweetwater zna sekrety całego pokolenia. A nawet kilku pokoleń. Nasze miasto zostało oficjalnie założone siedemdziesiąt pięć lat temu, ale – o czym dobrze wiedzą rody założycielskie – okolicę zasiedlono o wiele wcześniej. Tutejsza ziemia kryje w swoim wnętrzu, w glebie, całe wieki spuścizny, z której znaczna część – jak powoli zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę – cuchnie i obciąża nas wszystkich. Złowieszcze sekrety i pokrwawione stronice naszej historii sięgają wstecz aż do pierwszych osadników: do waśni rodowych Cooperów i Blossomów, kojarzących się z wojną klanów Hatfieldów i McCoyów – gdy kuzyn strzelał do kuzyna, a brat plamił dłonie krwią brata – i do zdziesiątkowania tubylczej ludności. Nasze miasto wie, co to mrok, przemoc i zaraza. Większość tych nieszczęść sprowadzili tu sami jego mieszkańcy. Lu d z i e. O ile jeszcze można ich tak nazywać, wiedząc to, co w końcu zaczęło wychodzić na światło dzienne. My, dzieci Riverdale, dowiadywałyśmy się, że nadal rozbrzmiewają wśród nas echa przeszłości. Począwszy od zamordowania Jasona Blossoma (które stanowiło zaledwie jeden z ostatnich przejawów tego, co można z czystym sumieniem nazwać „klątwą jego rodu”) aż po Black Hooda, seryjnego zabójcę prześladującego grzeszników. A wśród najświeższych ech: w miejscowej instytucji o niejasnej przeszłości więziono i zmuszano do uczestnictwa w traumatycznych formach tak zwanej „terapii” niejedną uczennicę i niejednego ucznia naszego liceum. Gryfy i gargulce okazały się uzależniającą grą RPG, żerującą na graczach i skłaniającą wielu z nich do kompulsywnego samounicestwienia. I wreszcie: w mieście zjawił się – wraz z rzeszą zwolenników, których cele są co prawda wyjątkowo niejasne, za to całkowicie podejrzane – przybysz składający obietnice gościnności i akceptacji na Farmie, przedstawianej wszystkim jako azyl. Cała ta zagadkowa i wielowątkowa dynamika miała źródło w pierwszych dniach istnienia naszego miasteczka – kamieniach węgielnych, na których zostało ono postawione i z których wyrosły nasze tradycje i nasza historia, wijąc się i skręcając jak gęste pnącza. Przegniłe fundamenty i pełne szczelin uskoki – takie właśnie było Riverdale, jakie poznawaliśmy. Mętne meandry nurtu historii objawiają nam powoli coraz to nowe tajemnice: to, że nowożytna rywalizacja między rodzinami Blossomów i Cooperów wzięła się z gwałtownej, morderczej wendetty, w której brat stawał przeciwko bratu. A walczące ze sobą strony po dziś dzień łakną – wręcz żądają – krwi. To, że Barnabas B. Blossom dla zabezpieczenia interesów swojego imperium dokonał masakry czterystu Indian z plemienia Uktena. Że rdzennych mieszkańców tych ziem zmuszono do znoszenia przemocy i związanych z ich pokonaniem i wysiedleniem upokorzeń, nie wspominając nawet o trwającym po dziś dzień bólu niemal totalnej utraty tożsamości kulturowej i wyzuciu z praw przysługujących im jako zbiorowości z racji urodzenia. Oto prawdy, odkrywane warstwa po warstwie. A jeśli trudno w nie uwierzyć, jeśli brzmią one w uszach przypadkowego historyka bardziej jak legendy? Cóż, legendy wsiąkają nawet głębiej w ziemię, na której zbudowano nasze miasteczko, przenikają nas do szpiku kości. Na przykład Sugarman: Cheryl Blossom sądziła, że to jakieś straszydło, demon wymyślony przez kogóż by innego, jak nie jej własną matkę, by utrzymać w strachu – i w ryzach – Cheryl i jej brata. „Bądźcie grzeczni albo przyjdzie Sugarman, żeby was porwać”. Dziewczyna nie przypuszczała wówczas, że nawet w najmroczniejszych bajkach tkwi jakieś ziarno prawdy. I że Sugarman nie jest konkretną osobą, lecz jedną z wielu w niekończącym się kontinuum. I że nie jest on – nie są oni – potworem z bajki, tylko przestępcami. Przestępcami pracującymi dla ojca Cheryl. Kolejny rarytas z opowieści przy ognisku: Maple Man, czyli Kloniarz. Bohater umoralniających przypowieści o bestii kryjącej się w przysłowiowej dżungli. Sugarman miał nas porwać w jakimś niecnym celu. Ale Maple Man? Ten miał pożreć nas żywcem. Niektórzy lekceważyli tę historię, biorąc ją za legendę. Inni traktowali ją jako wariant bajeczki o Sugarmanie – bo czymże jest syrop klonowy, jeśli nie inną formą cukru? Ale wielu z nas – de facto zaryzykuję twierdzenie, że większość – nigdy nawet nie słyszała o Maple Manie. W każdym razie nie przed festiwalem. Jakimś cudem akurat ten fragment przekazywanej ustnie historii naszego miasteczka pozostał okryty mgłą niepamięci, nie docierając do całego młodego pokolenia Riverdale. Wszyscy jednak uczyliśmy się, że choćby same bajki były fikcją, to i tak za drzwiami wiecznie czyha wilk. I to nawet nie była przenośnia. Nie w Riverdale. Zwłas z c z a nie w Riverdale. W naszym mieście za plecami każdego kłamstwa zawszeczai się jakaś paskudna prawda. Teraz, kiedy ostatnie z niedawnych starć Archiego Andrewsa z niebezpieczeństwem w końcu oddalało się i blakło (choć jakże powoli) w lusterku wstecznym naszej wspólnej pamięci, całą czwórką – Archie, Betty, Veronica i ja – pragnęliśmy, żeby życie po prostu wróciło do „normy” albo przynajmniej jakiegoś jej pozoru. Pragnęliśmy życia, które obiecywały nam książki o historii Riverdale i słynna tradycja ustna przekazywana z pokolenia na pokolenie: syropu klonowego w niedzielne poranki, a po lekcjach – koktajli mlecznych u Popa. I bynajmniej nie było to pragnienie właściwe tylko naszej czwórce. Normalność stanowiła przedmiot pożądania każdego ucznia Liceum Riverdale. Normalność i chwila wytchnienia od otaczającej nas rzeczywistości, w której nasi właśni rodzice mogli obrócić się przeciwko nam, czy to by nas wydziedziczyć, czy to ubezwłasnowolnić, czy to zdradzić, czy to porzucić… czy to, wreszcie, by ponownie nas rozczarować. Rzeczywistości, w której nasi nauczyciele i inni dorośli obarczeni odpowiedzialnością za nasze bezpieczeństwo okazywali się czasem najnikczemniejszymi z drapieżców. W której zło było wielogłową hydrą, a sam pomysł jej pokonania wydawał się jeszcze fantastyczniejszy niż pochodzenie tej mitycznej bestii. Triumf dobra i poczucie bezpieczeństwa? Wiedzieliśmy, że to mrzonki, coś niemożliwego do spełnienia. Przeszłość i teraźniejszość były beznadziejnie zaplątane w skomplikowaną pajęczą sieć, która nie pozwoli nam na osiągnięcie spokoju za życia. Mimo wszystko jednak – pielęgnowaliśmy w sobie iskierkę optymizmu. Żywiliśmy nadzieję. Że jakimś cudem, kiedyś, uda się nam odnaleźć powrotną drogę do tego, czym Riverdale miało być od początku. Historia naszego miasteczka nie była wyłącznie brudna i zbrukana. Owszem, ono wiedziało, co to ból; uczyliśmy się tego wciąż na nowo, zostawiając daleko za sobą naszą niewinność. Ale Riverdale wiedziało także, co to zabawa i radość. I niektórzy z nas – być może ci sami, którzy żyli z mrokiem za pan brat, do tego stopnia, że się zadomowili we wnętrzu tego koszmaru na jawie – postanowili odnaleźć drogę powrotną do tej radości i zabawy. Bez względu na cenę.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj