Farma. Przez pewien czas, jeszcze przed zaginięciem Portera, we wszystkich raportach Agencji pisano tę nazwę dużymi literami. Depeaux dojechał do zakrętu kilka mil przed doliną i tuż przed świtem zostawił tam Tymienę. Teraz był obserwatorem ptaków, ale nie było widać ani jednego. Wrócił do luki w trawie i jeszcze raz spojrzał na dolinę. Pod koniec lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku doszło tu do masakry Indian — farmerzy wybili resztki „dzikiego” plemienia, by usunąć zagrożenie dla swojego bydła. Jedynym śladem po tym niemal zapomnianym dniu była nazwa doliny — „Strzeżona”. Według historycznej wzmianki, którą znalazł Depeaux, pierwotnie nazywała się ona Płynąca Woda, co było tłumaczeniem z języka Indian. Jednak pokolenia farmerów doprowadziły do obniżenia się poziomu wód gruntowych i teraz woda nie płynęła już tu przez okrągły rok. Przyglądając się badawczo dolinie, Depeaux myślał o tym, co takie nazwy mówią o ludzkiej naturze. Przejeżdżający tędy przypadkowy obserwator, który nie odrobił pracy domowej, mógłby pomyśleć, że dolina zawdzięcza swą nazwę położeniu. Strzeżona Dolina wyglądała na odciętą od świata; wydawało się, że łatwy dostęp do niej jest tylko z jednej strony. Jej zbocza były strome, klif znaczył wyżej położony koniec i otwierała się jedynie na północy. „Jednak pozory mogą mylić” — rzekł w duchu Depeaux. Udało mu się bez wielkiego trudu dostać w miejsce, z którego widział ją jak na dłoni; miał lornetkę, ale równie dobrze mógł mieć broń. I w pewnym sensie lornetka była bronią, wymierzoną w dolinę, by ją zniszczyć. Dla Depeaux ten plan zniszczenia zaczął się, gdy Joseph Merrivale, dyrektor operacyjny Agencji, wezwał go, by przydzielić mu zadanie. Merrivale, rodowity mieszkaniec Chicago, który naśladował ciężki angielski akcent, uśmiechnął się szeroko do Carlosa i powiedział: —  Może będziesz musiał przy tym zniszczyć paru swoich bliźnich. Oczywiście wszyscy wiedzieli, jak bardzo Depeaux nie ­znosi przemocy.   Z Podręcznika Ula Hellstroma: „Wielkim osiągnięciem ewolucyjnym owadów było wykształcenie się ponad sto milionów lat temu osobników wyłącznie reprodukcyjnych. Sprawiło to, że kolonia stała się jednostką doboru naturalnego, i usunęło wszystkie poprzednie ograniczenia liczby specjalizacji (wyrażającej się w różnicach kastowych), które mogła tolerować. Jest jasne, że jeśli nam, kręgowcom, uda się podążyć tą samą drogą, poszczególne jednostki, z ich dużo większymi mózgami, staną się znakomitymi specjalistami. Nigdy nie zdoła się nam przeciwstawić żaden inny rodzaj, nawet s t a r y rodzaj ludzki, z którego wywiedziemy nowych ludzi”.   Kiedy Merrivale przedstawiał zwięźle Depeaux wyznaczone mu zadanie, przysłuchiwał się mu uważnie niski mężczyzna o zwodniczo młodej twarzy. Był wczesny poniedziałkowy ranek, jeszcze nawet nie dziewiąta, i ów niski mężczyzna, Edward Janvert, dziwił się, że odprawę zwołano tak wcześnie, w dodatku w ostatniej chwili. Podejrzewał, że gdzieś w Agencji pojawiły się kłopoty. Janvert, którego większość współpracowników nazywała Małym i któremu udawało się skrywać nienawiść, jaką żywił do tego przezwiska, miał zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu i podczas wykonywania niejednego zadania udawał nastolatka. Jednak meble w gabinecie Merrivale’a nigdy nie były dla niego dostatecznie małe i teraz też już od pół godziny wiercił się w wielkim skórzanym fotelu. Była to sprawa szczególna, z rodzaju tych, do których Janvert nauczył się podchodzić nieufnie. Ich celem był entomolog, niejaki doktor Nils Hellstrom, i ze starannego doboru słów Mer­rivale’a jasno wynikało, że facet ma znajomych na wysokichstanowiskach. W tym interesie zawsze trzeba było uważać, by nie nadepnąć komuś na odcisk. Polityki nigdy nie dało się oddzielić od przyjętej w Agencji wersji tradycyjnych śledztw dotyczących bezpieczeństwa, więc nieuchronnie miały one podtekst ekonomiczny. Dzwoniąc do Janverta, Merrivale powiedział tylko tyle, że w tej sprawie muszą mieć w pogotowiu drugi zespół, na wypadek gdyby okazało się, że pierwszy potrzebuje wsparcia. Ktoś musiał być gotowy, by w każdej chwili wkroczyć. „Spodziewają się ofiar” — pomyślał Janvert. Zerknął ukradkiem na Clovis Carr, której niemal chłopięca postać prawie niknęła w innym ogromnym fotelu z uszakami. Podejrzewał, że Merrivale urządził swój gabinet tak, by stworzyć atmosferę drogiego angielskiego klubu, która pasowała do jego udawanego akcentu. „Czy wiedzą o mnie i Clovis?” — zastanawiał się Janvert, a jego uwaga błądziła pod naporem chaotycznego stylu Merri­ vale’a. Dla Agencji m i ł o ś ć była bronią, której zawsze można było użyć w razie potrzeby. Starał się nie patrzeć na Clovis, ale wbrew sobie co rusz na nią zerkał. Była tylko o półtora centymetra wyższą od niego szczupłą, ale umięśnioną brunetką o owalnej, łobuzerskiej twarzy i bladej północnej cerze, która płonęła pod dotykiem choćby jednego promienia słońca. Zdarzało się, że Janvert odczuwał miłość do niej jak prawdziwy ból. Merrivale opisywał coś, co nazwał „przykrywką Hellstroma”, a co okazało się kręceniem filmów dokumentalnych o owadach. —  Zupełnie kuriozalne, nie uważacie? — zapytał dyrektor operacyjny. Nie po raz pierwszy w ciągu czterech lat spędzonych w Agencji Janvert zapragnął z niej odejść. Przyszedł tam, gdy będąc studentem trzeciego roku prawa, pracował latem jako urzędnik w Departamencie Sprawiedliwości. Podczas wykonywania obowiązków znalazł na stole w bibliotece prawniczej swojego wydziału zostawioną przypadkowo teczkę. Z ciekawości zajrzał do niej i znalazł bardzo drażliwy raport o tłumaczu w ambasadzie obcego państwa. Jego pierwszą reakcją na zawartość teczki była wściekłość, że rządy wciąż uciekają się do takich form szpiegostwa. Coś w teczce mówiło mu, że ma ona związek z jakąś niezwykle skomplikowaną operacją jego rządu. Początek studiów Janverta przypadł na „okres zamieszek na kampusach”. Poszedł na prawo, ponieważ widział w nim możliwe rozwiązanie wielu dylematów, przed którymi stał świat, ale okazało się to mrzonką. Prawo doprowadziło go tylko do biblioteki z tą przeklętą, zostawioną przez kogoś teczką. Jak zawsze, jedno prowadziło nieuchronnie do drugiego bez dokładnie zdefiniowanego związku przyczynowoskutkowego. Jednak bezpośrednim skutkiem było to, że został przyłapany przez właściciela teczki na czytaniu znajdujących się w niej materiałów. To, co potem nastąpiło, było trochę dziwne. Przez pewien czas wywierano na niego presję, niekiedy dość subtelnie, innym razem nie tak bardzo, aby zwerbować go do Agencji, która stworzyła tę teczkę. Tłumaczono mu, że przecież pochodzi z dobrej rodziny. Że jego ojciec jest ważnym biznesmenem (właścicielem sklepu z artykułami żelaznymi w małym miasteczku). Początkowo było to nawet zabawne. Potem propozycje wynagrodzenia (i zwrotu wydatków) stały się tak żenująco wysokie, że zaczął się zastanawiać. Towarzyszyły temu zdumiewające pochwały jego zdolności i predyspozycji, które — jak podejrzewał — wymyślono w Agencji pod wpływem chwili, bo z trudem odnajdywał się w tych opisach. W końcu zdjęto białe rękawiczki. Powiedziano mu niedwuznacznie, że może mieć problem ze znalezieniem zatrudnienia w innej instytucji państwowej. Zirytowało go to, bo nie ukrywał, że postawił sobie za cel pracę w Departamencie Sprawiedliwości. Ostatecznie oznajmił, że spróbuje popracować w Agencji parę lat, jeśli będzie mógł jednocześnie kontynuować studia. W owym czasie pertraktował z prawą ręką szefa, Dzulem Peruge’em, który przyjął to z głębokim zadowoleniem. —  Agencja potrzebuje ludzi z wykształceniem prawniczym — powiedział. — Czasami nawet rozpaczliwie. Następne słowa Peruge’a zaskoczyły Janverta. —  Czy ktoś już ci mówił, że możesz uchodzić za nastolatka? To może być bardzo przydatne, zwłaszcza u osoby z wykształceniem prawniczym. Ostatnie zdanie zabrzmiało jak refleksja z przeróżnymi podtekstami. Fakty były takie, że Janvertowi zlecano zbyt wiele zadań, by mógł znaleźć czas na dokończenie cennej edukacji prawniczej. —  Może w przyszłym roku, Mały. Sam widzisz, jak ważna jest sprawa, nad którą teraz pracujesz. No więc chcę, żebyś ty i Clovis… I tak poznał Clovis, która też miała ten p r z y d a t n y młodzieńczy wygląd. Czasami była jego siostrą, kiedy indziej występowali jako zakochani, którzy uciekli z domu, bo rodzice „ich nie rozumieli”. Powoli dotarło do niego, że teczka, którą znalazł i przeczytał, dotyczyła sprawy bardziej drażliwej, niż sobie wyobrażał, i że prawdopodobnie alternatywą dla jego pracy w Agencji był bezimienny grób w jakimś bagnie na Południu. Nigdy nie brał udziału w „bagnięciu”, jak to określali starzy wyjadacze z Agencji, ale wiedział, że takie rzeczy się zdarzają. Dowiedział się, że tak to wygląda w Agencji.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj