W ubiegły poniedziałek nakładem wydawnictwa Vesper ukazała się Rozgwiazda. Jest to nowe, poprawione wydanie pierwszego tomu Trylogii Ryfterów Petera Wattsa. Kolejne dwie części tej serii - również znajdujące się w planach wydawcy - to Wir i Behemot.  Rozgwiazda to debiutancka powieść Petera Wattsa - autora, który zyskał w Polsce popularność dzięki powieści hard science fiction pt. Ślepowidzenie, a potem jej luźnej kontynuacji pt. Echopraksja. W Rozgwieździe autor wykorzystuje m.in. swoją zawodową wiedzę biologa morskiego. 

Rozgwiazda - opis i okładka książki

Akcja powieści dzieje się na Grzbiecie Juan de Fuca, fragmencie systemu grzbietów śródoceanicznych położonym w północno-wschodniej części Oceanu Spokojnego. Potężna korporacja wybudowała tam sieć podwodnych baz w celu pozyskiwania energii geotermalnej. Obiekty obsługiwane są przez specjalnie zmodyfikowane załogi – ludzi poddanych zabiegom przystosowującym ich do przebywania pod wodą, w niezwykle trudnych warunkach olbrzymiego ciśnienia i wahań temperatury. Ryfterzy – bo tak zwykło się ich określać – mają niespotykaną umiejętność oddychania pod wodą. Szkopuł w tym, że jedynymi osobami, które mogą pracować w takich warunkach, są cierpiący na poważne zaburzenia psychiczne, a także wykolejeńcy, przestępcy seksualni czy narkomani… A na dnie oceanu czai się niebezpieczeństwo, które może zagrozić całej ludzkości. Czy balansująca na granicy człowieczeństwa grupa ryfterów z jednej z podwodnych baz, Beebe, zdoła stawić mu czoło?
Źródło: Vesper

Rozgwiazda - fragment książki

Początek Rozgwiazdy w przekładzie Dominiki Rycerz-Jakubiec.

PRELUDIUM: Ceratius

Otchłań najpewniej odbierze ci mowę. Światło słoneczne nie dotarło tu od miliona lat. Atmosfery gromadzą się na tej głębokości setkami, a rowy oceaniczne mogłyby pochłonąć tuzin Everestów, nie wydając z siebie nawet jednego beknięcia. Mówi się, że życie powstało w morskich głębinach. Może. Nie mógł to być jednak łatwy poród, sądząc po istotach, które pozostały tu do dziś – potwornych, powykręcanych w koszmarne kształty przez brak światła, ciśnienie i pierwotne, chroniczne wygłodzenie. Nawet tutaj, wewnątrz kadłuba, otchłań wisi nad tobą swym ciężarem niczym sklepienie katedry. To nie jest miejsce, w którym wykrzykuje się nieistotne bzdury. Jeśli już w ogóle musisz się odezwać, mówisz ściszonym głosem. Ale wygląda na to, że ci turyści kompletnie mają to w dupie. Joel Kita przywykł do nasłuchiwania rozbrzmiewającego wokół oddechu skafu, jego mowy złożonej ze szczęków i syków. Polegał na tych dźwiękach; odczyty tylko potwierdzały to, co powiedział mu już pomruk żołądka bestii. Lecz Ceratius był łodzią turystyczną – w pełni wyizolowaną, o znacznie wyższym suficie, pełną leżanek wypoczynkowych i wyposażoną w małe automaty z napojami i używkami umiejscowione na tyle każdego siedzenia. Jedynym, co dane jest dziś Joelowi usłyszeć, jest paplanina ładunku. Zerka przez ramię. Przewodniczka, dwudziestokilkuletnia Hinduska z fryzurą na zebrę – Pretila Jakaśtam – posyła mu przelotny, smutny uśmiech. Jest reliktem i dobrze o tym wie. Nie może konkurować z biblioteką pokładową i nie występuje w zestawie z animacjami w 3D ani wielokanałową ścieżką dźwiękową. Tak naprawdę jest tylko rekwizytem. Ci ludzie zrzucają się na jej pensję nie dlatego, że robi coś pożytecznego, ale właśnie dlatego, że niczego takiego nie robi. Jaki jest sens bycia bogatym, jeśli kupuje się tylko to, co niezbędne? Jest ich ośmioro. Starszy, dobiegający pierwszej setki gość odziany jedynie w mieszek zakrywający genitalia majstruje przy guzikach swojej kamery. Pozostali podłączyli się już do swych zestawów, odtwarzających program starannie zaprojektowany tak, żeby zająć turystów na czas schodzenia w głąb, a jednocześnie nie wywrzeć zbyt silnego wrażenia, by cel podróży nie okazał się dla nich zawodem. Ostatnio ta granica stała się bardzo cienka. Joel wolałby, żeby program trochę skuteczniej przykuwał uwagę ładunku; może zamknęliby się, gdyby bardziej ich zainteresował. Zapewne i tak nie obchodzi ich, czy potwory morskie z Channer warte są robionego wokół nich szumu. Ci ludzie znaleźli się tutaj nie dlatego, że otchłań jest taka imponująca; znaleźli się tutaj, bo jej zobaczenie tak wiele kosztuje. Przebiega wzrokiem po tablicy rozdzielczej. Nawet ona sprawia wrażenie przesadnie rozbudowanej: niemal połowę panelu zajmują kontrolki odpowiadające za klimat i podmorskie rozrywki. Znudzony, podłącza się do sygnału z przypadkowego zestawu, otwierając okno z danymi na głównym wyświetlaczu. Osiemnastowieczny drzeworyt krakena ożywa dzięki cudowi nowoczesnej animacji. Prymitywnie wykonane macki oplatają maszty galeonu i wciągają go w potężne fale. Rozbrzmiewa kobiecy głos, dobrany tak, by jak najskuteczniej przykuć uwagę obu płci: – Od zawsze wyobrażaliśmy sobie, że morza zamieszkują potwory… Joel się wyłącza. Pan Mieszek podchodzi do niego od tyłu i poufale kładzie dłoń na jego ramieniu. Joel opiera się pragnieniu, by ją strząsnąć. Z turystycznymi łodziami podwodnymi jest jeszcze jeden problem – nie ma prawdziwego kokpitu, tylko zestaw przełączników na przedzie kabiny pasażerskiej. Nie możesz odgrodzić się od ładunku. – Niezła makieta – odzywa się pan Mieszek. Joel przypomina sobie o zawodowych obowiązkach i uśmiecha się. – Od dawna kursujesz na tej trasie? – Skórę wapniaka pokrywa lśniąca, złotawa opalenizna, efekt stosowania hodowlanego ksantofilu. Uśmiech Joela lekko blednie. Słyszał oczywiście o jego wszelkich korzyściach: że chroni przed promieniowaniem UV, zwiększa zawartość tlenu we krwi i dodaje energii. Mówi się nawet, że zmniejsza zapotrzebowanie na żywność – nie, żeby którykolwiek z tych ludzi musiał się martwić o ceny artykułów spożywczych. Mimo to, jak na gust Joela, jest to zbytnia ingerencja naturze. Implanty powinny być wykonane z mięsa, a przynajmniej z plastiku. Gdyby ludzie mieli przeprowadzać fotosyntezę, posiadaliby liście. – Pytałem… Joel kiwa głową. – Od kilku lat. Chrząknięcie. – Nie wiedziałem, że Podmorskie Safari istnieje od tak dawna. – Nie pracuję dla Podmorskiego Safari – odpowiada Joel tak uprzejmie, jak to tylko możliwe. – Jestem wolnym strzelcem. – Wapniak pewnie i tak wie swoje; wywodzi się z pokolenia, w którym każdy rokrocznie składał przysięgę wierności temu samemu panu. Nikt nie uważał wtedy, że to coś złego. – To świetnie. – Pan Mieszek poklepuje go ojcowsko po ramieniu. Joel delikatnie ustawia stery na bakburtę. Płynęli tuż przy południowo-wschodniej grani Grzbietu, ze zgaszonymi reflektorami; sonar pokazuje krajobraz pozbawiony wyrazu, pełen błota i głazów. Sam ryft znajduje się w odległości kolejnych pięciu czy dziesięciu minut drogi. Na ekranie program turystyczny opowiada o ogromnych kałamarnicach atakujących łodzie ratunkowe w czasie II wojny światowej, pokazując na dowód szereg archiwalnych fotografii przedstawiających ludzkie nogi z wielkimi jak pięści, stożkowatymi ranami w miejscach, gdzie ostro zakończone przyssawki wydarły z nich kawały ciała. – Paskudne. Zobaczymy jakieś ogromne kałamarnice? Joel potrząsa głową. – To inna wycieczka.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj