Od kilku dni w na półkach księgarń znajduje się książka Badacz potworów autorstwa Ricka Yanceya. To osadzona w XIX wieku w fikcyjnym amerykańskim mieście opowieść o mistrzu (badaczu) i jego uczniu (sierocie), przywołująca na myśl powieści wiktoriańskie historia Willa, osieroconego w dzieciństwie ucznia ekscentrycznego doktora, którego ulubioną dziedziną jest monstrumologia. Dwunastoletni chłopiec, którego życie przyzwyczaiło do rozmaitych okropieństw, których nie brak na zamglonych uliczkach XIX-wiecznego miasta, odkrywa rzecz przerażającą - potwory istnieją naprawdę.
Poniżej prezentujemy fragment książki:
"– Drzwi zamknięte? – upewnił się doktor. Znów moją uwagę zwróciły rumieńce ożywienia na jego policzkach, nieco przyspieszony oddech, zniecierpliwienie w głosie. Odpowiedziałem twierdząco, a doktor skinął głową. – Jeżeli to, co ten człowiek powiada, jest prawdą, Willu Henry, jeżeli stary nie zrobił ze mnie głupca – a takie rzeczy już się zdarzały, nie raz i nie dwa – mamy do czynienia z doprawdy niezwykłym znaleziskiem. Chodź!
Zajęliśmy swoje miejsca przy stole, na którym spoczywało "znalezisko" owinięte ubłoconym wojłokiem – ja z tyłu za nim, nieco po jego prawej stronie, przy stoliku na kółkach z rozłożonymi narzędziami, a także z przygotowanym ołówkiem i notesem. Ręka drżała mi lekko, gdy zapisałem datę na górze strony: piętnasty kwietnia 1888 roku. Z głośnym "pop!" naciągnął rękawice na nadgarstki, stuknął raz i drugi obcasami buciorów w zimną kamienną podłogę. Nałożył maskę, zza której wyglądały tylko jego ciemne, świdrujące oczy.
– Jesteśmy gotowi, Willu Henry? – wysapał głosem stłumionym przez maskę. Poruszył palcami w powietrzu.
– Wszystko gotowe, proszę pana – odpowiedziałem, chociaż wcale nie czułem się do niczego gotowy.
– Nożyce!
Podałem mu narzędzie uchwytami w jego stronę.
– Nie, te duże, Willu Henry. Nożyce, nie nożyczki.
Zaczął od węższego krańca pakunku, tam gdzie musiały znajdować się stopy, potem przez środek, rozdzierał na dwie części gruby materiał – ze skulonymi ramionami, z zaciśniętymi od wysiłku mięśniami szczęki. Przerwał na chwilę, żeby rozprostować i rozluźnić palce dłoni, ale zaraz wrócił do swojego zajęcia. Wojłok był przemiękły i pokryty grubą warstwą błota.
– Stary spakował to ciasno niczym indyka na gwiazdkę – mruknął w pewnej chwili doktor.
Zdawało się, że minęły całe godziny, nim dotarł do przeciwległego końca. Zgrzebny materiał rozsunął się na jakiś cal czy dwa, lecz nie więcej. Zawartość pakunku pozostawała
tajemnicą i miała nią pozostać jeszcze przez kilka sekund. Doktor oddał mi nożyce i oparł się o stół, odpoczywając przed ostatecznym, potwornym rozwiązaniem. Wreszcie wyprostował się, oparł dłońmi z tyłu o lędźwie i głęboko zaczerpnął tchu.
– Doskonale – rzekł półgłosem. – Do dzieła, Willu Henry.
Rozkładał tkaninę, zaczynając od tej samej strony, z której ją rozcinał. Wojłok opadał na obie strony, układał się na stole w draperie, jak płatki kwiatu otwierające się, by powitać
wiosenne słońce.
Zza jego zgarbionych pleców – widziałem ich. Nie jedno potężne ciało, jak się spodziewałem, lecz dwa – jedno oplatające członkami drugie w obscenicznym uścisku. Przełknąłem z trudem kwas napływający z mojego pustego żołądka i zmusiłem kolana do bezruchu. Pamiętajcie, że miałem wtedy dwanaście lat. Byłem jeszcze chłopcem – co prawda takim chłopcem, który widział już w życiu niejedną okropność. Wzdłuż ścian laboratorium ciągnęły się półki, a na nich stały wielkie słoje z zakonserwowanymi w formalinie kończynami i organami stworów, które nie sposób było rozpoznać, ale każdy zrazu by przysiągł, że należą do świata koszmarów, nie do zwykłej i znanej nam poczciwej codzienności. Oraz, jak wspominałem wyżej, nie pierwszy już raz asystowałem doktorowi przy sekcyjnym stole.
Mimo tego nie byłem gotów, nie mogłem być gotów na widok "znaleziska" dostarczonego tamtej nocy przez starca. Śmiem twierdzić, że na ów widok większość dorosłych w skrajnym przerażeniu uciekłaby z pracowni, z krzykiem przemierzyła schody i opuściła tamten dom na zawsze. To, co spoczywało w zwojach wojłokowego kokonu, zadawało kłam wszystkim frazesom i zapewnieniom wygłaszanym z tysięcy ambon o Bogu sprawiedliwym i miłosiernym, o świecie, w którym panuje dobroć i równowaga, o człowieczej godności. Jak powiedział tamten starzec? Zbrodnia. Istotnie, trudno określić to lepiej niż tym słowem wypowiedzianym przez cmentarną hienę, tylko że do zbrodni potrzeba zbrodniarza… Tymczasem kto – lub co – zasługiwało w tym przypadku na owo miano?
Na stole sekcyjnym leżała młoda dziewczyna, a jej postać częściowo zasłaniał nagi kształt owinięty wokół niej. Potężną nogę przerzucił przez jej tors, ramieniem owinął się wokół klatki piersiowej. Na jej białej pogrzebowej sukni widniały plamy o charakterystycznej ochrowej barwie – zaschnięta krew, a źródło tej krwi nietrudno było określić: brakowało połowy jej twarzy, a poniżej widniały odsłonięte kręgi szyjne i obojczyk. Na tym, co pozostało z jej skóry, dostrzegłem nacięcia czy rozdarcia, które wyglądały, jakby ktoś rąbał jej ciało siekierą.
To drugie ciało przejawiało męskie cechy i było co najmniej dwukrotnie większe od niej. Tak jak opisałem, owinęło się wokół jej kruchej figury, jak matka bierze w objęcia swoje dziecię, z piersią o kilka cali od okaleczonej szyi dziewczyny z resztą korpusu mocno przyciśniętą do niej. Najbardziej jednak zdumiewała nie potężna postura i nawet nie sama jego nieoczekiwana obecność. Nie, tak naprawdę niezwykłym zjawiskiem było to, że towarzyszący dziewczynie w tej bez wątpienia godnej uwagi scenie osobnik nie miał głowy.
– Anthropophagus – mruknął pod nosem doktor. Błysnął szeroko rozwartymi oczami znad maski. – Nie ma wątpliwości. Ale jak to możliwe? Oto rzecz doprawdy szczególna, Willu Henry. Szczególnym jest to, że on nie żyje, ale jeszcze bardziej dziwi mnie to, że w ogóle się tu znalazł!… Okaz rodzaju męskiego, w wieku około dwudziestu pięciu do trzydziestu lat, brak oznak zewnętrznych uszkodzeń czy obrażeń… Willu Henry, zapisujesz?
Popatrzył na mnie. A ja gapiłem się na niego. Trupi odór już rozszedł się i zgęstniał w pomieszczeniu, aż piekły mnie od niego oczy i wypełniły się łzami. Doktor wyciągnął oskarżycielski palec w stronę trzymanego przeze mnie w ręce notesu.
– Skup się na swojej pracy, Willu Henry.
Skinąłem głową i otarłem łzy wierzchem dłoni. Przycisnąłem grafit ołówka do papieru, zacząłem notować.
– Okaz, jak sądzić należy, należy do gatunku Anthropophagus – powtórzył doktor. – Rodzaju męskiego, w wieku około dwudziestu pięciu do trzydziestu lat, brak oznak zewnętrznych uszkodzeń czy obrażeń…
Skupiłem się na moim zadaniu, jak polecił doktor, i to mnie uspokoiło, chociaż czułem zarazem i złowrogą ciekawość, coś ciągnęło mnie, żeby znowu spojrzeć, tak jak odpływ porywa ze sobą pływaka. Przygryzłem koniec ołówka, bo nie byłem pewien, jak się pisze nazwę Anthropophagus.
– Ofiara płci żeńskiej, około siedemnastu lat, nosi ślady obrażeń zadanych zębami, mieszczące się po prawej stronie twarzy i szyi. Kość gnykowa oraz dolna żuchwa całkowicie
odsłonięte, widoczne na nich wyżłobienia od zębów okazu…
Zębów? Jakich zębów, przecież ten stwór był bez głowy! Spojrzałem znad notesu. Doktor Warthrop pochylał się nad ciałami w taki akurat sposób, że zasłaniał mi widok. Jakiego rodzaju stworzenie może gryźć, jeżeli nie ma paszczy, którą mogłoby to uczynić? Dopiero wtedy dotarło do mnie coś o wiele okropniejszego: to coś po prostu ją pożerało.
Doktor przeszedł tymczasem szybko na drugą stronę stołu, więc mogłem napatrzeć się do syta na "okaz" oraz jego nieszczęsną ofiarę. To była szczupła dziewczyna o ciemnych włosach opadających na stół bujnymi lokami. Doktor pochylił się i mrużąc oczy, popatrzył uważnie na pierś potwora przyciśniętą do jej ciała. Spoglądał znad zwłok młodej kobiety, której wieczny odpoczynek został zakłócony tym nieczystym uściskiem, śmiertelnym chwytem intruza ze świata cieni i koszmarów.
– Tak! – zawołał cicho. – Niewątpliwie Anthropophagus. Kleszcze, Willu Henry, i tackę poproszę… Nie, te mniejsze, te które leżą obok dłuta sekcyjnego do czaszek. O, właśnie to.
Jakimś sposobem znalazłem w sobie dość woli, aby ruszyć się z miejsca, chociaż kolana pode mną trzęsły się jak oszalałe i dosłownie nie czułem stóp. Wlepiałem wzrok w doktora i ze wszystkich sił próbowałem powstrzymać przemożną potrzebę zwymiotowania. Drżącymi rękami podałem mu kleszcze. Chwilę potem już trzymałem przed nim tacę. Starałem się oddychać jak najpłycej, bo smród rozkładu przepełniał mi usta i palił w tył gardła niczym rozżarzone węgle.
Gdy doktor Warthrop sięgnął kleszczami do wnętrza piersi stworzenia, usłyszałem chrobotanie metalu o coś twardego – czyżby odsłonięte żebro? Czy tego stwora również coś częściowo pożarło? A jeżeli tak, gdzie znajduje się drugi potwór, ten, który to zrobił?
– Ciekawe. Przeciekawe – stwierdził doktor zza maski. – Brak jakichkolwiek zewnętrznych obrażeń, najwyraźniej w pełni sił, a jednak zimny trup… Co cię zabiło, Anthropophagusie, hmmm? Jaki dopadł cię los?
Mówiąc to, doktor strzepywał z kleszczy na metalową tackę cienkie pasma tkanki, żylaste jak na wpół ususzona wołowina; do jednego z nich przylegał strzępek białego materiału. Wówczas zdałem sobie sprawę, że nie są to fragmenty ciała potwora, tylko resztki pożartej przezeń twarzy dziewczyny.
Spojrzałem w dół między moimi wyciągniętymi ramionami, dzięki czemu przekonałem się, że nie pocierał kleszczami o odsłonięte żebro czy obojczyk.
Po prostu czyścił zęby stwora."
[image-browser playlist="584660" suggest=""]