Czas oczekiwania profesor spędzał na studiowaniu ksiąg i zasobów klasztornych dysków prawdopodobnie w jedynej bibliotece, jaka istniała na całym świecie. Oszołomiło go bogactwo zgromadzonych tam zbiorów i zaszokował fakt, że żadnego z tekstów źródłowych nie zafałszowała wszechobecna cenzura. Znalazł, między innymi, kopie gazety „New York Times” z czasów na krótko przed swoim urodzeniem, a więc sprzed ponad osiemdziesięciu lat. Profesorowi nic ten tytuł nie mówił. Zresztą, jak mógłby mówić? Prasę papierową, a także korzystanie z papieru w ogóle, całkowicie zdelegalizowano właśnie osiemdziesiąt lat temu, tuż po przejęciu władzy przez Rząd Światowy. Wszystkie wytwórnie papierów, także tych wartościowych, zostały z dnia na dzień zamknięte, a zgromadzone zasoby spłonęły wraz z budynkami. I zapewne razem z pracownikami. Tego ostatniego profesor mógł się jedynie domyślać. Opowiadała mu o tym szeptem babcia, gdy był małym chłopcem. Drastyczne szczegóły z pewnością pominęła. Staruszka była emerytowaną bibliotekarką w czasach, kiedy istniały emerytury i biblioteki. Obydwa słowa oraz ich znaczenie John Howard znał właśnie dzięki niej. Opowiadała mu treść książek, które kiedyś wypożyczała innym dzieciom. Dzięki niej profesor do dziś pielęgnował w pamięci obraz siwej bibliotekarki siedzącej za biurkiem w wielkim pomieszczeniu pełnym drewnianych półek i poustawianych rzędami książek z kolorowymi grzbietami. Z lewej strony sali, jak opowiadała babcia, było wejście do czytelni prasy. – Dlaczego zniszczyli wszystkie książki i gazety? – zapytał pewnego dnia John. – W czym to wszystko im przeszkadzało? Babcia była zbyt ostrożna, żeby nazywać rzeczy po imieniu. Nie wymieniała nazwy Rządu Światowego, tylko zawsze mówiła o tych złych „oni”. Miała świadomość, że nadal igra z ogniem, ale serce jej pękało na myśl, że wraz z nią odejdzie w niebyt pamięć o książkach. – Dlaczego zniszczyli, pytasz? – odparła więc z namysłem. – Wydaje mi się, że chodziło o kontrolę. Da się podejrzeć i ocenzurować, a potem zmienić każdą wiadomość i myśl w sieci. A papier, szczególnie ten podawany sobie ukradkiem, pozostaje poza ich zasięgiem – powiedziała starsza pani i uśmiechnęła się, widząc niezrozumienie malujące się na twarzy chłopca. – John, to przecież oczywiste! Zabierając wolność słowa, zabrali ludziom całą wolność. Profesor Howard pamiętał tę rozmowę, choć z każdym rokiem inaczej pojmował sens słów. Jedno było pewne. Gdy tylko osiągnął wiek trzydziestu lat oraz pewien status społeczny i sensowne zarobki, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było napicie się alkoholu w nielegalnym barze. Drugą oczywiście zakup książek na czarnym rynku. Konkretnie czterech książek. Z tym większą ekscytacją przeglądał numery gazety, której tytułu wcześniej nie znał, a która była kiedyś czymś bardzo ważnym w jego macierzystym Obszarze Ameryka 5. Dzięki mnichom od przeszło miesiąca wczytywał się w nie ocenzurowaną wersję wydarzeń poprzedzających przejęcie władzy przez Rząd Światowy. Howard musiał przyznać, że z początku łatwo nie było. Wprawdzie mnisi przyjęli ich dość serdecznie, choć z właściwą sobie powściągliwością, jednak nie mieli zamiaru dopuszczać gości do największych sekretów klasztoru. Przez pierwsze dni pobytu w Tybecie Howard i reszta poruszali się dość swobodnie w korytarzach łączących ich kwatery z kuchnią i wyjściem na dziedziniec, ale podczas próby eksploracji innych pięter byli delikatnie, acz stanowczo wypraszani. Pierwsze lody przełamała Allie. Mnisi mieli wyraźną słabość do tego dziecka, a gdy dowiedzieli się, że jest córką Thomasa, podwoje biblioteki klasztornej stanęły przed nią otworem. Profesor miał z tym nieco więcej problemów. A właściwie jeden problem w osobie mnicha bibliotekarza, który niepodzielnie panował w tym królestwie. Nazywał się Yeshi Gyatso, co profesorowi natychmiast skojarzyło się z Yoshim i na swoje nieszczęście powiedział to na głos. Tybetańczyk, traktujący bardzo poważnie swoje imię, podobnie jak wszyscy jego pobratymcy, wyraźnie się obraził za porównanie. Przez dobry tydzień zapraszał Allie do środka machnięciem dłoni, a równie wymownym uniesieniem ręki odsyłał profesora z kwitkiem. Ten poszperał nieco w zakamarkach zakurzonej pamięci i po raz kolejny powrócił pod bramę biblioteki. Zapukał dwa razy i drzwi nieomal natychmiast się uchyliły. – Wybacz mi, Oceanie Mądrości, moje poprzednie nieuprzejme słowa. Wynikały z mojej ignorancji – wygłosił uroczyście. Howard nie był pewien, czy mnich dosłuchał jego przemowy do końca, bo już po informacji, że profesor zna znaczenie jego imienia, twarz rozjaśnił mu pełen zadowolenia uśmiech. Opiekun biblioteki otworzył szerzej drzwi i zaprosił gościa do środka. Od tej pory pracowali we trójkę, próbując pozyskać informacje o Allie. Praca z wertowaniem materiałów i ich interpretacja zajmowała wiele żmudnych godzin, ale byli zadowoleni z postępów. W wolnych chwilach Yeshi Gyatso pokazywał mu kolejne zasoby biblioteczne. A te były imponujące. Profesor odnalazł w sobie żyłkę poszukiwacza. Studiował stare książki, pliki i gazety w poszukiwaniu prawdy historycznej. Z doświadczenia wiedział, że zasadniczo nie istnieje coś takiego, a historię piszą zwycięzcy, ale zdążył się zorientować, że jeszcze niespełna sto lat temu istniała wolność słowa i prasy. Tę swobodę wypowiedzi i publikacji całkowicie zdławił potem Rząd Światowy. Najlepszym sposobem było czytanie tekstów pisanych przez ludzi o różnych poglądach politycznych i wyciąganie z nich średniej arytmetycznej. Mnich pokazał mu zasób skatalogowanych kopii dziennika „New York Times”, a w nim serię artykułów autorstwa Jany Novakovič. Kobieta miała pióro cięte jak brzytwa i bezkompromisowo rozprawiała się z każdą niesprawiedliwością społeczną, jednocześnie świetnie nakreślając realia epoki. Nowy Jork, 5 lipca 2028 Wczoraj, podczas obchodów Święta Niepodległości, na Herald Square miał miejsce kolejny zamach terrorystyczny. Kilku zamaskowanych osobników otworzyło ogień do tłumu obserwującego doroczne fajerwerki, organizowane przez Macy’s. Terroryści dobrze wiedzieli, co robią. W rozbłyskach świateł i przy akompaniamencie wybuchów serie wystrzałów z broni automatycznej były praktycznie nie do wychwycenia. Ludzie rażeni pociskami padali na ziemię, a następni, stojący w tłumie za nimi, przez dłuższy czas nie mieli pojęcia, co się dzieje. Najbardziej bulwersujące jest to, że sprawcy spokojnie oddalili się z miejsca zamachu. Prawie wszyscy. Opieszałym stróżom prawa udało się obezwładnić jednego. Ubranego na czarno, jak większość terrorystów na tym świecie. Może poza dwoma detalami. Purpurową koloratką, którą tak dobrze znamy, i białą maską imitującą twarz wykrzywioną w pełnym wściekłości grymasie. Przytrzymany przez policjantów zamachowiec zdołał zerwać maskę z twarzy, a cały świat ujrzał prześladujące normalnych ludzi, i to od dość dawna, oblicze wielebnego Patricka L. z Kościoła Odnowy Świata. W tym miejscu muszę zaprotestować przeciwko bezsensownemu ukrywaniu nazwisk zbrodniarzy. Oczywiście zrozumiała jest zasada domniemania niewinności, ale jeśli pośród tysięcy świadków i centralnie przed kamerami telewizyjnymi człowiek sam z siebie pokazuje zbrodniczą twarz, to zasłanianie się inicjałem zamiast podawania nazwiska wydaje się kompletnym nieporozumieniem. Zwłaszcza że wielebny L. zdecydowanie planował ujawnienie swoich zamiarów. Ludzie, którzy od lat obserwują jego działania i mają choć odrobinę oleju w głowie, zdają sobie sprawę, że ten człowiek to siewca niezgody, populista i pozbawiony rozumu kaznodzieja. Zdumiewające, że w XXI wieku tak zaściankowo myślący samozwańczy ksiądz potrafi porwać za sobą tłumy. I to tłumy, które z entuzjazmem zareagowały na zdjęcie maski przez wielebnego tuż po dokonaniu zamachu. Jego liczni zwolennicy, którzy przed chwilą krzyczeli przerażeni na widok ofiar, chwilę później tratowali trupy, próbując dostać się jak najbliżej Patricka L. Wielu, brodząc we krwi, wrzeszczało w stronę stróżów prawa, że mają natychmiast puścić świętego człowieka. Jak to jest w ogóle możliwe? Jak w dobie rozwoju technologii, humanitaryzmu i świadomości ekologicznej ludzie mogą tak masowo popierać religijnego terrorystę i samozwańczego guru? Odpowiedź jest niestety jedna i niezmienna od tysięcy pokoleń. Wystarczy odpowiednio głośno krzyczeć populistyczne hasła, a ludzie natychmiast je podchwycą. Wystarczy mówić do nich prostymi słowami, poruszyć struny w ich duszach, nazywając po imieniu ich największe problemy i wyjaskrawić ich lęki. A potem wskazać winnych i podać gotową receptę pozbycia się problemu. Proste i pociągające. Nie musieć robić nic, tylko zawierzyć takiemu kaznodziei Patrickowi L., a wszystkie problemy tego świata rozwiążą się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wczorajsze zdarzenie jest najlepszym dowodem, jak bardzo skuteczny jest populizm. Ludzie, którzy cudem uniknęli masakry, rzucają się w obronie człowieka, który za tę masakrę odpowiada. Oburza również nieudolność naszych służb. Policjanci wyraźnie wahali się, jak postąpić, i byli o krok od wypuszczenia fałszywego kaznodziei. On zresztą wykorzystał ich niezdecydowanie i wygłosił krótką płomienną przemowę o konieczności zmian na świecie. O tym, że bez nich nikt nie dostąpi zbawienia. W swoim cynizmie, a może w samouwielbieniu, dramatycznym gestem wskazał na zakrwawione ciała i ogłosił zgromadzonym, że taka była wola pańska, by oczyścić świat z ludzi, którzy zagrażają dziełu odnowy. Wielebny, trzymany pod ramiona przez dwóch nieudolnych nowojorskich policjantów, stał prosto, z dumnie uniesioną głową. W jego lodowato błękitnych oczach płonął ogień fanatyzmu, a zebrani zaczęli histerycznie skandować jego imię. Jeden z policjantów otarł ukradkiem łzę wzruszenia. Wydarzenie pokazywano we wszystkich stacjach telewizyjnych, dodając do przekazu purpurowe logo Kościoła Odnowy Świata, czyli znany nam wszystkim równoramienny krzyż otoczony prawoskrętną strzałką. Wielebny uśmiechał się triumfalnie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie otrzymał medialne rozgrzeszenie w oczach opinii publicznej. Wkrótce zapewne rozpocznie się farsa zwana procesem wielebnego Patricka L. i po raz kolejny jej główny bohater wyjdzie wolny z gmachu sądu. Czy naprawdę musi się stać coś strasznego, aby ludzie w końcu zrozumieli, że właśnie narodził nam się kolejny Hitler? O nim mówiono, że na początku wystarczyłoby zaledwie siedmiu stróżów prawa, by rozpędzić nacechowaną nienawiścią demonstrację. Z tym że nikt nie reagował, a zbrodniarz rósł w siłę, uwodząc populistycznymi technikami kolejnych ludzi. Finalnie trzeba było milionów ofiar i milionów żołnierzy, by powstrzymać opętanego nienawiścią człowieka oraz jego wyznawców. Czy chcemy, by z powodu naszej bierności wobec Patricka L. historia zatoczyła koło? Jana Novakovič
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj