Już 4 lutego na półkach księgarń znajdziecie powieść "Misja 100" autorstwa Kass Morgan. Jest to fantastyczno-naukowa historia, rozgrywająca się na Ziemi 300 lat po tym, jak nasza planeta została wyniszczona przez potężny kataklizm. Brzmi znajomo? Możliwe, że znacie już tę opowieść - stała się ona podstawią dla scenariusza serialu "The 100".
Źródło: Bukowy Las
Oto nota wydawnicza: Trzysta lat po spustoszeniu Ziemi przez kataklizm, który uczynił ją niezdatną do życia, ludzie wciąż przebywają w oddalonej od macierzystej planety stacji kosmicznej. Ściśle egzekwowana kontrola narodzin pozwala im oszczędzać kurczące się zasoby, a dorośli skazani za przestępstwa zostają natychmiast straceni. W obawie, że kolonii pozostało niewiele czasu, Kanclerz decyduje o wysłaniu setki młodocianych przestępców na Ziemię, żeby przekonać się, czy powierzchnia planety nadaje się do ponownego zamieszkania. Czy będzie to dla nich szansa na nowe życie, czy wręcz przeciwnie – pewna śmierć? WELLS popełnia zbrodnię, by towarzyszyć na Ziemi swojej dziewczynie. BELLAMY przedostaje się do lądownika, by opiekować się siostrą. GLASS, mając nadzieję na ponowne spotkanie z partnerem, ucieka z powrotem na statek kosmiczny. CLARKE, dla której poświęcił się Wells, walczy z demonami w swojej głowie. W zetknięciu z dziką przyrodą setka zesłańców, prześladowana przez tajemnice z przeszłości, musi walczyć o życie. Nikt nie uważał ich za bohaterów, jednak dla całej ludzkości są ostatnią nadzieją na przetrwanie. Jako patron powieści Morgan możemy zaprezentować Wam ekskluzywny, niedostępny nigdzie indziej fragment książki. Znajdziecie go poniżej:

ROZDZIAŁ 3

Bellamy

Ten bezczelny łajdak oczywiście się spóźniał. Bellamy niecierpliwie tupał nogą, nie dbając o echo odbijające się od ścian magazynu. I tak nikt tu nie przychodził, wszystkie cenne przedmioty zostały rozkradzione wiele lat temu. Całą podłogę pokrywały śmieci – części zamienne do mechanizmów, których nikt już nie używał, banknoty, niekończące się zwoje lin i drutów, potrzaskane ekrany monitorów. Bellamy poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Obrócił się na pięcie, wznosząc pięści ku twarzy i jednocześnie robiąc unik. - Facet, spokojnie – powiedział Colton, świecąc mu latarką prosto w oczy. Patrzył na niego badawczo, z widocznym rozbawieniem na długiej, wąskiej twarzy. – Dlaczego chciałeś się spotkać akurat tutaj? - Uśmiechnął się ironicznie. – Szukałeś jaskiniowego porno na popsutych komputerach? Niee, nie osądzam cię. Gdybym był zmuszony wybierać spośród dziewczyn z „Waldena”, pewnie sam bym nabrał jakichś chorych nawyków. Bellamy zignorował przytyk. Mimo strażniczego munduru Colton nie miał szans u żadnej dziewczyny, niezależnie od statku. – Powiedz mi wreszcie, co jest grane, dobra? – odparł, starając się bardzo, żeby jego głos zabrzmiał możliwie beztrosko. Colton oparł się o ścianę i uśmiechnął. - Niech mój mundur cię nie zwiedzie, ziom. Nie zapomniałem pierwszej reguły interesów. – Wyciągnął rękę. – Dawaj! - To tobie się coś pomyliło, Colt. Wiesz, że zawsze dotrzymuję umowy. – Poklepał się po kieszeni, w której tkwił czip z ukradzionymi punktami przydziału. – A teraz mów, gdzie ona jest? Strażnik uśmiechnął się ironicznie, a Bellamy poczuł, że coś tężeje mu w piersi. Przekupywał Coltona, by wiedzieć wszystko o Octavii od czasu jej zatrzymania, a ten idiota największą przyjemność miał wtedy, gdy przekazywał złe wieści. - Wysyłają ich dzisiaj. – Bellamy poczuł, jak te słowa uderzają go niczym twarda pięść. – Uruchomili jeden z tych starych lądowników na pokładzie G. – Colton znów wyciągnął rękę. – A teraz dawaj. To ściśle tajna misja i ryzykuję własny tyłek, przychodząc tutaj. Starczy tego dobrego. Żołądek Bellamy’ego skurczył się gwałtownie, kiedy przed oczami przemknęła mu seria obrazów: jego ukochana siostrzyczka, przypięta do starej metalowej klatki, gna przez kosmiczną przestrzeń z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę. Siniejąca twarz Octavii, kiedy dziewczyna próbuje oddychać toksycznym powietrzem. Jej zmiażdżone ciało leżące nieruchomo na… Bellamy zrobił krok naprzód. - Przepraszam, facet. Colton zmrużył oczy. - Za co? - Za to. – Bellamy zamachnął się i walnął strażnika w szczękę. Coś głośno chrupnęło, ale nie poczuł nic poza przyśpieszonym pulsem, kiedy nieruchome ciało Coltona padało na podłogę. Pół godziny później Bellamy usiłował ogarnąć wzrokiem całość osobliwej sceny rozgrywającej się przed jego oczami. Oparł się plecami o ścianę szerokiego korytarza prowadzącego ku stromej rampie. Przepływał przed nim strumień skazańców w szarych strojach, kierowanych przez kilku strażników w dół. Cel ich drogi stanowił okrągły lądownik, w którego wnętrzu widać było rzędy foteli wyposażonych w pasy. To w nim miały polecieć na Ziemię wszystkie te biedne, nieświadome niczego dzieciaki. Pomysł był chory, choć i tak lepszy niż alternatywa. Owszem, w osiemnaste urodziny każdy skazany miał prawo do ponownego procesu, ale w ciągu ostatniego roku wszyscy, którzy próbowali się obronić, zostali uznani za winnych. Gdyby nie ta misja, pozostałoby im tylko odliczanie dni do egzekucji. Bellamy’ego ścisnęło w żołądku, kiedy jego wzrok spoczął na drugiej rampie i przez moment myślał, że przegapi Octavię. Nie miało to jednak większego znaczenia. Wkrótce będą znów razem. Obciągnął rękawy munduru Coltona. Nie leżał na nim jak trzeba, ale dotąd żaden ze strażników tego nie spostrzegł. Ich uwaga skupiała się na dolnej części rampy, gdzie kanclerz Jaha przemawiał do pasażerów. - Dano wam bezprecedensową okazję pozostawić za sobą grzechy przeszłości – mówił. – Misja, w którą za chwilę wyruszycie, jest niebezpieczna, ale wasza odwaga nie pozostanie bez nagrody. Jeżeli wam się uda, wasze przestępstwa zostaną wybaczone i zaczniecie nowe życie na Ziemi. Bellamy ledwie powstrzymał parsknięcie. Kanclerz musiał mieć niezłą czelność, żeby tak stać, wypluwając z siebie bzdury. Chyba powtarzał je sobie co wieczór przed snem, żeby zasnąć z czystym sumieniem. - Będziemy uważnie obserwować wasze postępy, by zapewnić wam bezpieczeństwo – kontynuował mówca. W dół rampy zeszło kolejnych dziesięciu więźniów konwojowanych przez strażnika, który zasalutował krótko kanclerzowi, dopilnował, by podopieczni zajęli miejsca w lądowniku, i wycofał się na korytarz. Bellamy spojrzał, spodziewając się dostrzec Luke’a, jedynego znajomego waldenitę, który nie zgłupiał ze szczętem po wstąpieniu do straży. Na pokładzie startowym było jednak mniej niż tuzin funkcjonariuszy. Rada najwyraźniej uznała, że tajemnica jest ważniejsza niż bezpieczeństwo. Usiłował nie tupać nogą z niecierpliwości, gdy kolejka więźniów podążała w dół rampy. Gdyby złapano go na bezprawnym noszeniu munduru, lista zarzutów byłaby naprawdę długa: łapówkarstwo, szantaż, kradzież tożsamości, spiskowanie i wszystko, co tylko rada byłaby uprzejma dorzucić do kompletu. Ponieważ miał już dwadzieścia lat, nie podlegał Odosobnieniu. W ciągu dwudziestu czterech godzin od wydania wyroku byłby martwy. Serce Bellamy’ego zatrzymało się na moment, kiedy na przeciwnym końcu korytarza błysnęła znajoma czerwona wstążka na tle grzywy czarnych błyszczących włosów. Octavia. Przez ostatnie dziesięć miesięcy pożerała go obawa, jak siostra daje sobie radę w więzieniu. Czy dostaje dość jedzenia? Czy znajduje sobie jakieś zajęcia? Czy pozostała przy zdrowych zmysłach? Odosobnienie zawsze było ciężkim doświadczeniem, lecz Bellamy wiedział, że dla Octavii będzie gorsze niż dla innych. Wychowywał siostrę w dużej mierze samodzielnie… a w każdym razie próbował. Po wypadku matki opieką nad nimi zajęła się rada, która nie bardzo wiedziała, co z tym fantem zrobić. Surowe prawa dotyczące prokreacji stanowiły, że para nie może mieć więcej niż jedno dziecko, a czasem w ogóle ani jednego, więc nikt w Kolonii nie rozumiał, co oznacza „mieć rodzeństwo”. Bellamy i Octavia mieszkali przez wiele lat w różnych centrach opieki, ale chłopak zawsze dbał o siostrę: przemycał jej dodatkowe porcje jedzenia, kiedy tylko udało mu się „zawędrować” do jakiegoś pilnie strzeżonego magazynu, i stawiał czoła pyskatym starszym dziewczynom, które uważały znęcanie się nad pyzatą sierotą z niebieskimi oczami za niezłą zabawę. Bellamy martwił się o siostrę; dla niego była wyjątkowa i zrobiłby wszystko, aby dać jej szansę na inne życie. Wszystko, by wynagrodzić jej to, przez co musiała przejść. Kiedy strażnik prowadził Octavię rampą, Bellamy powstrzymał uśmiech. Inne dzieciaki podczas spaceru do lądownika powłóczyły apatycznie nogami, ale tu było jasne, że to Octavia nadaje tempo. Schodząc po rampie, celowo zmuszała strażnika do przyspieszenia kroku. Wyglądała nawet lepiej niż ostatnim razem, kiedy Bellamy ją widział. To akurat było łatwo wytłumaczyć – została skazana na cztery lata Odosobnienia, a ponowny proces w osiemnaste urodziny mógł równie dobrze zakończyć się jej egzekucją. Teraz dano jej drugą szansę przeżycia i Bellamy cholernie się uparł, by dopilnować, że ją wykorzysta. Nie obchodziło go, co musi w tym celu zrobić. Wybierał się na Ziemię razem z nią. Głos kanclerza wzniósł się ponad stukot butów o pokład i nerwowe szepty. Przywódca Kolonii wciąż nosił się jak żołnierz, jednak lata przewodzenia radzie nadały mu szlif rasowego polityka. – Nikt w całej Kolonii nie wie, dokąd zmierzacie, ale jeżeli wam się uda, będziemy zawdzięczali wam życie. Wiem, że zrobicie, co w waszej mocy dla was samych, waszych rodzin i wszystkich na tym statku: dla całej ludzkiej rasy! Octavia zauważyła brata i na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Mógł niemal zobaczyć, jak jej myśli galopują, podczas gdy oceniała sytuację. Oboje wiedzieli, że Bellamy nigdy nie zostałby strażnikiem, co oznaczało, że mundur jest tylko przebraniem. Otworzyła usta, usiłując przesłać mu bezgłośne ostrzeżenie, ale właśnie wtedy kanclerz zwrócił się wprost do więźniów, wciąż schodzących po rampie. Octavia z ociąganiem odwróciła głowę, ale po jej sylwetce znać było napięcie. Kanclerz zakończył przemowę i gestem nakazał strażnikom, by dokończyli załadunek pasażerów. Bellamy z bijącym sercem czekał na właściwy moment. Jeżeli zacznie działać zbyt szybko, da im czas na wywleczenie go z lądownika. Jeżeli się spóźni, Octavia będzie mknąć przez przestrzeń kosmiczną w kierunku zatrutej planety, a on pozostanie na pokładzie i poniesie karę za zakłócenie startu. Nadeszła kolej na ruch Octavii. Obróciła się przez ramię, a napotkawszy jego wzrok, potrząsnęła lekko głową, wyraźnie ostrzegając go, żeby nie robił nic głupiego. Jej brat robił jednak głupie rzeczy przez całe życie - i nie miał zamiaru przestać właśnie teraz. Kanclerz skinął głową kobiecie w czarnym mundurze, która obróciła się ku panelowi kontrolnemu obok lądownika, po czym zaczęła wciskać seriami guziki. Rządki liczb na ekranie ruszyły w dół. Zaczęło się odliczanie. Bellamy miał trzy minuty, żeby przedostać się przez drzwi, zbiec w dół po rampie i wejść do lądownika albo straci siostrę na zawsze. Gdy ostatni pasażerowie zostali usadzeni w fotelach, nastrój na pokładzie startowym wyraźnie się zmienił. strażnicy odprężyli się i zaczęli cicho rozmawiać. Po przeciwnej stronie, przy drugiej rampie, ktoś drwiąco prychnął. 2:48… 2:47… 2:46… Bellamy w jednej chwili poczuł gwałtowny przypływ wściekłości. Jak te dupki ośmielały się śmiać, kiedy jego siostrę i dziewięćdziesięcioro dziewięcioro innych małolatów właśnie wysyłano w misję, która mogła okazać się zabójcza? 2:32… 2:31… 2:30… Kobieta przy panelu kontrolnym uśmiechnęła się i szepnęła coś do kanclerza, ale on odwrócił się z gniewnym grymasem. Prawdziwi strażnicy wrócili do korytarza. Widocznie uważali, że mają coś lepszego do roboty niż przyglądanie się, jak ludzkość po raz pierwszy próbuje wrócić na Ziemię… A może sądzili, że zabytkowy lądownik wybuchnie podczas startu, i woleli znaleźć się w bezpiecznym miejscu? 2:14… 2:13… 2:12… Bellamy zaczerpnął powietrza. Nadszedł właściwy moment. Przepchnął się przez tłum, tak by stanąć za postawnym strażnikiem, który beztrosko przypiął kaburę do pasa, pozostawiając kolbę pistoletu odsłoniętą. Chłopak wyszarpnął mu broń i ruszył biegiem w dół, po rampie. Zanim ktokolwiek zauważył, co się dzieje, wbił łokieć w żołądek kanclerza i unieruchomił go, zarzucając mu ramię na szyję. Pokład startowy eksplodował krzykiem i tupotem stóp, lecz nikt nie zdążył dosięgnąć Bellamy’ego, który przyłożył lufę pistoletu do skroni mężczyzny. Nie chciał zastrzelić starego łajdaka, ale miał nadzieję, że strażnicy potraktują to zagrożenie poważnie. 1:12… 1:11… 1:10… - Wszyscy do tyłu! – wrzasnął, zaciskając chwyt. Kanclerz jęknął. Rozległ się głośny pisk i liczby na ekranie zmieniły kolor z zielonego na czerwony. Do startu pozostała niecała minuta. Teraz Bellamy musiał tylko zaczekać, aż luk zacznie się zamykać, a potem odepchnąć kanclerza i wskoczyć do środka. Nie zdążą go powstrzymać. - Wpuśćcie mnie do lądownika albo strzelam! Zapadła cisza, w której zabrzmiał tylko szczęk tuzina odbezpieczanych pistoletów. Przekład Maciej Studencki Źródło: Bukowy Las
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj