Nota z „Times of London” 24 kwietnia 1891
Znaleziono zwłoki w Highgate!
Policja nie potrafi rozwikłać zagadki wyjątkowo brutalnego morderstwa, którego ofiarę znaleziono przy Merton Lane, w zazwyczaj przyjemnej i spokojnej okolicy Highgate. Zmarły, mężczyzna dwudziestoparoletni, został postrzelony w głowę, lecz szczególne zainteresowanie policji wzbudził fakt, iż wcześniej spętano mu ręce. Inspektor G. Lestrade, który prowadzi śledztwo, skłania się ku przekonaniu, iż okrutna ta zbrodnia, czy wręcz egzekucja, może mieć związek z niedawnymi zamieszkami na ulicach Londynu. Zidentyfikował ofiarę jako Jonathana Pilgrima, Amerykanina, który zatrzymał się w prywatnym klubie w Mayfair, a odwiedził metropolię najprawdopodobniej w interesach. Scotland Yard nawiązał już kontakt z amerykańskim przedstawicielstwem, jednakże nie ustalono jeszcze adresu zamieszkania zabitego mężczyzny i nie zgłosili się dotąd jego krewni. Dochodzenie trwa.1
Wodospad Reichenbach
Czy ktokolwiek naprawdę uwierzył w to, co rzekomo wydarzyło się przy wodospadzie Reichenbach? Spisano tak wiele relacji, a ja wciąż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wiele w nich brakowało... zwłaszcza prawdy. Weźmy choćby doniesienia „Journal de Genève” i Agencji Reutera. Czytałem je wnikliwie od pierwszej do ostatniej litery, co wcale nie było łatwe, zważywszy na to, że napisano je, jak większość europejskich publikacji, boleśnie suchym językiem – zupełnie jakby ktoś relacjonował fakty z przymusu, a nie dlatego, że chce się podzielić z czytelnikiem tym, czego się dowiedział. Czego więc ja się dowiedziałem? Tego, że Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty, o którego istnieniu świat teraz dopiero usłyszał, spotkali się i zginęli. Równie dobrze mógłby to być raport z wypadku automobilowego; mniej więcej tyle emocji włożyli w swą pracę autorzy obu artykułów. Nawet nagłówki były nudne. Jednakże tym, co zaskoczyło mnie najbardziej, była relacja doktora Johna Watsona. Opisał całe zajście w „Strand Magazine”, poczynając od pukania do drzwi jego gabinetu wieczorem 24 kwietnia 1891 roku, by przejść następnie do wspomnień z podróży do Szwajcarii. Zapewne nikt tak żarliwie jak ja nie podziwia życiowego dzieła wielkiego kronikarza przygód i dokonań największego z detektywów i wybitnego znawcy spraw kryminalnych, które wszak wspólnie rozwiązali. Siadając przed mą wierną maszyną do pisania – Remington nr 2, model ulepszony, naturalnie amerykański wynalazek – gotów podjąć wielkie wyzwanie, wiem doskonale, że nigdy nie dorównam mu ani dokładnością, ani talentem pisarskim. Muszę jednak zadać sobie pytanie: Jak to możliwe, że aż tak się pomylił? Jak mógł nie dostrzec nieścisłości tak oczywistych, że rzuciłyby się w oczy nawet najbardziej tępemu komisarzowi policji? Robert Pinkerton powiedział kiedyś, że kłamstwo jest jak martwy kojot: z czasem coraz bardziej śmierdzi. I pewnie jako pierwszy stwierdziłby śmiało, że w sprawie wydarzeń przy wodospadzie Reichenbach śmierdzi dosłownie wszystko. Wybacz, czytelniku, nadmiar emfazy w moich słowach, lecz moja opowieść – ta opowieść – ledwie zaczyna się od Reichenbach, a późniejsze wydarzenia nie będą miały sensu, jeśli nie przyjrzymy się bliżej faktom. Kim jestem? Pewnie wolałbyś wiedzieć, komu dotrzymujesz towarzystwa, zatem powiem, że nazywam się Frederick Chase i jestem starszym śledczym w Agencji Detektywistycznej Pinkertona w Nowym Jorku. W Europie byłem pierwszy – i zapewne ostatni – raz w życiu. Jak wyglądam? Wiadomo, trudno człowiekowi opisać samego siebie, ja jednak zdobędę się na uczciwość i rzeknę, że nie mógłbym nazwać siebie przystojnym. Mam czarne włosy i oczy w bliżej nieokreślonym odcieniu brązu. Jestem szczupły, lecz choć mam ledwie czterdzieści kilka lat, widać po mnie ślady wyzwań, które rzucało mi życie. Jestem też kawalerem i obawiam się, że to czasem widać po mym stroju, może odrobinę zbyt znoszonym. Gdyby zamknąć mnie w pokoju z kilkoma innymi mężczyznami, odezwałbym się jako ostatni – taka jest moja natura. Dotarłem do Reichenbach pięć dni po konfrontacji, którą świat poznał jako Ostatnią zagadkę. Cóż, dziś już wiemy, że nie było w niej nic ostatecznego – i chyba właśnie w tym tkwi cały problem. A zatem... Zacznijmy od początku. Sherlock Holmes, najwybitniejszy detektyw-konsultant wszech czasów, ucieka z Anglii, lękając się o swoje życie. Doktor Watson, który zna go lepiej niż ktokolwiek inny i który nie dałby powiedzieć o nim złego słowa, tym razem musi przyznać: Holmes jest w nie najlepszym stanie, wyczerpany trudną sprawą, która wymknęła mu się z rąk. Czy możemy go za to winić? W ciągu zaledwie jednego ranka został zaatakowany aż trzykrotnie: niewiele brakowało, a na Welbeck Street rozjechałby go dwukonny powóz, omal nie trafiła weń cegła spadająca – a raczej: rzucona – z dachu przy Vere Street i wreszcie, przed drzwiami domu Watsona, rzucił się na niego jakiś poczciwiec uzbrojony w pałkę. Czyż w takich okolicznościach nie pozostała mu jedynie ucieczka? Otóż nie. Istniały i inne wyjścia, a ich mnogość każe mi się zastanawiać, co też przyszło panu Holmesowi do głowy. Oczywiście nie oznacza to, że zwykle jego poczynania były bardziej przejrzyste – bądź co bądź przeczytałem bodaj wszystkie relacje z jego przygód i ani razu nie udało mi się odgadnąć rozwiązania zagadki. Zadziwiające jest nade wszystko to, dlaczego wydawało mu się, że na kontynencie będzie bardziej bezpieczny niż w rodzinnych stronach. Wszak Londyn to miasto gęsto zaludnione i tętniące życiem; a on zna je od podszewki i, jak sam wyznał, ma w nim bezpieczne miejsca („pięć małych kryjówek”, jak napisał Watson), o których istnieniu wie tylko on. Mógł też posłużyć się przebraniem, ba, nawet wpadł na ten pomysł! Ledwie następnego dnia, gdy Watson dotarł na Victoria Station, zauważył sędziwego włoskiego księdza zajętego dyskusją z bagażowym; mało tego, zaproponował mu nawet pomoc. Potem zaś, gdy razem wsiedli do powozu, spędzili kilka minut twarzą w twarz, zanim Watson rozpoznał przyjaciela. Z takim talentem do charakteryzacji Holmes mógł równie dobrze spędzić trzy lata w roli katolickiego kapłana, nim ktokolwiek by się zorientował. Mógł nawet skryć się we włoskim klasztorze. Padre Sherlock... Oszukałby wszystkich wrogów! Kto wie, może przełożeni pozwoliliby mu oddać się któremuś z pobocznych zainteresowań, choćby pszczelarstwu? Tymczasem Holmes wypuszcza się w podróż – bez żadnego planu, jak się wydaje – i prosi Watsona, by mu towarzyszył. Dlaczego? Nawet najbardziej niekompetentny przestępca potrafi ustalić, dokąd wyjechała poszukiwana osoba; nieco lepsi gotowi są ruszyć jej śladem. A nie zapominajmy, że mowa tu o przestępcy niemającym sobie równych, o mistrzu profesji, o człowieku, którego sam Holmes podziwia i którego się lęka. Nie wierzę ani trochę w to, by mógł zlekceważyć Moriarty’ego. Zdrowy rozsądek podpowiada, że była to kolejna z jego niezwykłych gier. Sherlock Holmes jedzie kolejno do Canterbury, Newhaven, Brukseli i Strasburga – i nieustannie jest śledzony. W Strasburgu odbiera telegram od londyńskiej policji, z informacją o schwytaniu wszystkich członków gangu Moriarty’ego. Wiadomość ta okazuje się jednak fałszywa: z sieci zdołał się wydostać jeden kluczowy gracz, choć może nie powinienem tak pisać, albowiem prawdziwie gruba ryba, w osobie pułkownika Sebastiana Morana, nigdy nawet się do owej sieci nie zbliżyła. Pułkownik Moran, najlepszy strzelec wyborowy Europy, był, nawiasem mówiąc, świetnie znany Agencji Pinkertona. Ba, pod koniec kariery był doskonale znany bodaj wszystkim stróżom prawa na tej planecie. Swego czasu zasłynął ustrzeleniem w Radźasthanie aż jedenastu tygrysów w ciągu zaledwie tygodnia; wyczyn ten w równym stopniu zachwycił jego druhów myśliwych, jak i oburzył członków Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Holmes nazwał go drugim najniebezpieczniejszym człowiekiem w Londynie, w dwójnasób groźnym z racji tego, że działał tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Weźmy choćby morderstwo pani Abigail Stewart, szacownej wdowy, zastrzelonej podczas gry w brydża w Lauder. Moran popełnił je tylko dlatego, by móc spłacić długi hazardowe w klubie karcianym Bagatelle. Dziwnie się czuję na myśl o tym, że gdy Holmes czytał telegram, Moran był niespełna sto jardów od niego – sączył ziołową herbatkę na hotelowym tarasie. Cóż, już wkrótce mieli się jednak spotkać. Ze Strasburga Holmes rusza do Genewy. Przez tydzień cieszy oczy pejzażami ośnieżonych wzgórz i urokliwych wiosek doliny Rodanu. Watson określił owo interludium mianem „czarującego”, lecz choć ja w podobnych okolicznościach absolutnie nie użyłbym takiego słowa, możemy chyba tylko podziwiać to, jak dwaj bliscy przyjaciele potrafią się relaksować w swoim towarzystwie nawet w tak trudnych chwilach. Holmes jednak nadal obawia się o swoje życie; dochodzi też do kolejnego incydentu. Podczas wędrówki ścieżką nad stalowoszarą tonią Daubensee omal nie zostaje trafiony głazem, który stacza się po zboczu góry. Miejscowy przewodnik zapewnia go, że takie rzeczy zdarzają się dość często, ja zaś jestem skłonny mu wierzyć. Przejrzałem mapy i przeliczyłem dystanse – o ile się nie mylę, na tym etapie przeciwnik wyprzedza Holmesa znacząco; oczekuje jego przybycia. Mimo zapewnień przewodnika detektyw jest przekonany, że omal nie padł ofiarą zamachu, i przez resztę dnia dręczy go ogromny niepokój. Wreszcie Holmes dociera do wioski Meiringen nad rzeką Aare, gdzie wraz z Watsonem zatrzymuje się w pensjonacie Englischer Hof, prowadzonym przez byłego kelnera z londyńskiego hotelu Grosvenor. Właśnie ten człowiek, Peter Steiler, sugeruje mu, by odwiedził wodospad Reichenbach. Przez krótki czas szwajcarska policja podejrzewała go o współpracę z Moriartym – co mówi wam bodaj wszystko, co powinniście wiedzieć o jakości tamtejszych technik śledczych. Jeśli zaś chcecie znać moje zdanie, ci stróże prawa mieliby problemy nawet ze znalezieniem płatka śniegu na alpejskim lodowcu. I ja zatrzymałem się w owym pensjonacie, a także osobiście przesłuchałem Steilera. Był nie tylko niewinny; był człowiekiem prostym i niemal nie podnosił głowy znad swych rondli i garnków (a całym przybytkiem zarządzała w praktyce jego żona). Aż do chwili, gdy świat zapukał do jego drzwi, Steiler nawet nie wiedział, że gościł pod swym dachem tak znamienitą osobistość, a na wieść o śmierci Holmesa oznajmił w szczerym odruchu serca, że nazwie na jego cześć fondue, które przyrządzał wedle własnego przepisu. I nie było nic podejrzanego w tym, że polecił Holmesowi wodospad Reichenbach, przeciwnie, byłoby dziwne, gdyby tego nie uczynił. Już wtedy było to miejsce popularne wśród turystów i romantyków. Latem łatwo tam spotkać kilku malarzy siedzących wzdłuż omszałej ścieżyny i starających się uwiecznić wodę z topniejącego lodowca Rosenlaui, która spada efektownym strumieniem w trzystustopową rozpadlinę. Starających się, dodajmy, daremnie. Jest w tym dość ponurym miejscu jakaś niemal nadnaturalna moc, która skutecznie opiera się pastelom i olejom malarzy, może z wyjątkiem paru najwybitniejszych. Widziałem w Nowym Jorku obrazy Charlesa Parsonsa i Emanuela Leutzego – może ci dwaj potrafiliby się zmierzyć z takim zjawiskiem zwycięsko. Spoglądając na nie, miałem wrażenie, że to koniec świata, nigdy nieustająca apokalipsa grzmiącego nurtu i pyłu wodnego, który się nad nim unosi niczym para, blokując słońce i płosząc ptaki. Skalne ściany, wśród których zamknięta jest dzika kaskada wody, są nieprzystępne i stare jak Rip Van Winkle. Sherlock Holmes często przejawiał pewną skłonność do melodramatycznych zachowań, ale tym razem przeszedł samego siebie. Oto miał do swej dyspozycji scenę niepodobną do innych, idealną do odegrania wielkiego finału, który mógłby go uczynić postacią wieczną jak sam wodospad. I właśnie w tym momencie sprawy zaczynają się przedstawiać podejrzanie. Holmes i Watson stoją jakiś czas razem przy wodospadzie i gdy wreszcie gotowi są ruszyć w drogę, znienacka pojawia się nieco pulchny, jasnowłosy czternastolatek. Są zaskoczeni – i trudno się temu dziwić. Chłopak jest ubrany od stóp do głów w tradycyjny szwajcarski strój – wręcz kostium! Wąskie nogawki spodni giną w wysoko podciągniętych podkolanówkach, a spod luźnej czerwonej kamizeli wystaje biała koszula. Trudno nie uznać, że to wręcz niedorzeczny widok; wszak to Szwajcaria, a nie wodewil w Palace Theatre. Mam wrażenie, że chłopak za bardzo się stara odegrać swoją rolę. Tak czy owak twierdzi, że jakaś kobieta w Englischer Hof nagle zachorowała i z jakiegoś powodu nie pozwala miejscowemu lekarzowi, by ją zbadał. Cóż byście poczęli na miejscu Watsona? Nie uwierzylibyście w tę podejrzaną historyjkę czy może porzucilibyście jedynego przyjaciela w najgorszym dla niego czasie i w miejscu iście piekielnym? W relacji doktora chłopiec więcej się nie pojawia, lecz my już wkrótce spotkamy go ponownie. Watson sugeruje wprost, że szwajcarski przebieraniec może pracować dla Moriarty’ego, lecz od tej chwili nawet o nim nie wspomina. Oddala się za to w wielkim pośpiechu do nieistniejącej pacjentki, w geście tyleż wspaniałomyślnym, ile nieprzemyślanym. Miną trzy lata, zanim Holmes pojawi się ponownie, my zaś musimy pamiętać, że w toku wydarzeń, które tu relacjonuję, wszyscy zgodnie uważali go za zmarłego. W Przygodzie w pustym domu Watson przytacza nam wyjaśnienia, których znacznie później udzielił mu Sherlock, ja zaś, przeczytawszy w życiu niezliczone tomy zeznań, muszę wyznać, że niewiele było wśród nich historyjek podobnie wypełnionych niedorzecznymi wręcz zbiegami okoliczności. Cóż, skoro jednak tak brzmi relacja poczciwego doktora, musimy chyba przyjąć ją za prawdziwą. Gdy Watson, wedle wspomnień Holmesa, spieszy z pomocą do rzekomej pacjentki, na wąskiej ścieżce otaczającej łukiem połowę wodospadu pojawia się profesor James Moriarty. Owa ścieżka kończy się ślepo, zatem Holmes nie ma najmniejszych szans na ucieczkę – choć nie twierdzę, że taka myśl w ogóle zaświtała w jego głowie. To trzeba mu oddać: jest człowiekiem, który zawsze stawia czoło przeciwnościom, czy to jadowitej żmii bagiennej, czy śmiertelnie niebezpiecznej truciźnie wywołującej obłęd, czy ogarowi z piekła rodem grasującemu po wrzosowiskach. Wykonał w życiu wiele posunięć, których nie zawaham się nazwać zdumiewającymi, ale nigdy nie uciekał przed wrogiem. Zaczynają rozmowę. Holmes prosi o pozwolenie na pozostawienie listu do starego przyjaciela, a profesor Moriarty wyraża zgodę. Tyle przynajmniej możemy stwierdzić, bo zachowały się owe trzy kartki zapisane jego ręką; należą dziś do najcenniejszych dokumentów w zbiorach czytelni British Library w Londynie, gdzie miałem okazję przyjrzeć się im z bliska. Gdy jednak wymiana uprzejmości dobiega końca, przeciwnicy wdają się w coś, co nazwałbym nie walką, ale paktem samobójców: obaj czynią wszystko, by wraz z rywalem stoczyć się w burzliwy nurt. I pewnie tak by się stało, gdyby nie to, że Holmes ma jeszcze asa w rękawie: zna bartitsu. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałem, ale ponoć jest to sztuka walki wymyślona przez pewnego brytyjskiego inżyniera, łącząca w sobie elementy boksu i judo. Detektyw wie, jaki z niej zrobić użytek. Moriarty daje się zaskoczyć i zepchnięty z urwiska z potwornym krzykiem na ustach spada w otchłań. Zanim zniknie w falach, Holmes widzi jeszcze, jak nieszczęśnik odbija się w locie od skały. Sam jest bezpieczny... Wybacz, czytelniku, ale czyż ten opis starcia tytanów nie pozostawia w was pewnego niedosytu? Warto sobie zadać pytanie: Dlaczego Moriarty w ogóle dopuścił do walki sam na sam? Staromodne bohaterstwo to piękna rzecz (choć jeszcze nie spotkałem przestępcy, który miałby ku niemu skłonność), ale czemu miałoby służyć narażanie się na tak wielkie niebezpieczeństwo? Mówiąc wprost: Dlaczego profesor nie wyjął rewolweru i nie palnął przeciwnikowi w łeb z najkrótszego dystansu? To doprawdy dziwne, lecz jeszcze bardziej osobliwe jest zachowanie Holmesa. Działając pod wpływem impulsu, postanawia sfingować własną śmierć. Wspina się na ścianę skalną po drugiej stronie ścieżki i ukrywa się, czekając na powrót Watsona. Czyni to, rzecz jasna, po to, by nie zostawić tropów, które mogłyby wskazywać, że jeden z walczących ocalał. Ale po co? Przecież profesor Moriarty nie żyje, a wcześniej przedstawiciel brytyjskiej policji oznajmił Holmesowi, że aresztowano cały gang. Dlaczego detektyw nadal uważa, że grozi mu niebezpieczeństwo? Co może zyskać, udając nieboszczyka? Gdybym to ja był Holmesem, powróciłbym czym prędzej do Englischer Hof na pyszny sznycel wiedeński i uczcił zwycięstwo kieliszkiem wina z Neuchâtel. Tymczasem doktor Watson uświadamia sobie, że został oszukany, i w pośpiechu wraca na miejsce konfrontacji, gdzie z tropów pozostawionych przez walczących odczytuje przebieg wydarzeń. Zaraz też wzywa pomoc i przeszukuje okolicę z kilkoma ochotnikami z hotelu i miejscowym policjantem, niejakim Gessnerem. Holmes ich widzi, ale nie ujawnia się, choć przecież musi być świadom rozterek targających jego najwierniejszym towarzyszem. Znajdują list. Odczytują go i staje się jasne, że nic tu po nich – odchodzą. Holmes postanawia wrócić na ścieżkę i wtedy następuje kolejny nieoczekiwany i w gruncie rzeczy niepojęty zwrot akcji. Okazuje się, że profesor Moriarty nie stawił się u wodospadu Reichenbach samotnie. Gdy Holmes podejmuje niełatwą próbę zejścia ze skalnej ściany, nagle pojawia się mężczyzna, który usiłuje strącić go w przepaść, ciskając kamienie. Owym człowiekiem jest pułkownik Sebastian Moran. Lecz cóż, u licha, on robi w tym miejscu? Czy był świadkiem walki Holmesa z Moriartym, a jeśli tak, to dlaczego nie próbował pomóc swemu mocodawcy? I gdzie się podziała jego broń? Czy najwybitniejszy strzelec wyborowy na świecie mógł nieopatrznie zostawić ją w pociągu? Ani Holmes, ani Watson, ani nikt inny nie daje nam rozsądnych odpowiedzi na te pytania, ja zaś, stukając w klawiaturę maszyny, nie mam wątpliwości, że należy je stawiać. Prześladują mnie, kłębią się uparcie i nie mogę przed nimi uciec, aż w końcu mam wrażenie, jakbym pędził powozem przez Piątą Aleję, nie mogąc zatrzymać się na światłach. I właściwie tylko tyle wiemy o wydarzeniach nad wodospadem Reichenbach. Historia, którą teraz opowiem, zaczyna się pięć dni później, gdy w krypcie kościoła Świętego Michała w Meiringen spotyka się trzech mężczyzn. Pierwszym jest detektyw inspektor ze Scotland Yardu, sławnego centrum dowodzenia brytyjskiej policji, Athelney Jones. Drugim jestem ja. Trzeci dżentelmen jest wysoki i szczupły; ma wydatne czoło i głęboko osadzone oczy, które mogłyby się przyglądać światu chłodno, nawet złowrogo, gdyby tylko pozostało w nich choć trochę życia. Teraz jednak są szkliste i puste. Człowiek ten, ubrany w dość oficjalny strój – koszulę ze stójką i długi frak – został wyłowiony z potoku Reichenbach, w pewnej odległości od wodospadu. Jego lewa noga jest złamana, widać też ślady poważnych obrażeń barku i głowy, lecz przyczyną śmierci było utonięcie. Miejscowi policjanci przyczepili karteczkę do nadgarstka jego ręki spoczywającej nieruchomo na piersi. Widnieje na niej nazwisko: James Moriarty. To właśnie jest przyczyna, dla której pokonałem długą drogę do Szwajcarii. Wydaje się jednak, że przybyłem za późno.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj