Wziąłem robocze rękawice i z wieszaka przy zlewie zdjąłem fartuch, po czym założyłem koniec pierwszego sznura na kołowrót znajdujący się na wysokości moich oczu. Otworzyłem wbudowaną zamrażarkę — gniewne niebo odbiło się w jej polu siłowym jak w jeziorku rtęci — i wciągnąłem pierwszą rybę. Zdjąłem ją z haczyka, odrąbałem tasakiem głowę i ogon. Wrzuciłem rybę do zamrażarki, po czym założyłem łeb na haczyk na przynętę. Potem wyciągnąłem następnego klienta. Trzy ryby były niezdatnymi do niczego mutantami, jakie łowiliśmy od ponad roku. Miały różowe paski i paskudny smak siarkowodoru. Nie nadawały się na przynętę ani nawet jako nawóz. Równie dobrze mógłbym posypać ziemię solą. Najwyżej godzina pracy dziennie — pół godziny, jeśli pomagały dzieci — wystarczała, by zaopatrzyć w ryby jedną trzecią osady. Sam rzadko je jadłem. Oprócz nich w sezonie mieliśmy na wymianę kukurydzę, fasolę i szparagi. Bill wysiadł z autobusu, kiedy wciągałem ostatni sznur. Machnąłem ręką, żeby wszedł do domu. Po co obaj mamy się uwalać rybimi flakami i krwią. Po drugiej stronie jeziora uderzył piorun, mimo to ponownie nastawiłem sznur. Odwiesiłem sztywny fartuch i rękawice, a potem na moment wyłączyłem pole siłowe, żeby ocenić połów. Zdążyłem tuż przed deszczem. Przez chwilę stałem na ganku i patrzyłem, jak szkwał z sykiem przelatuje po jeziorze. W środku było ciepło — Marygay rozpaliła ogień w kuchennym piecyku. Bill siedział tam ze szklanką wina w ręku. Wciąż miało to dla niego urok nowości. —  Jak poszło? Kiedy wracał ze szkoły, w pierwszej chwili zawsze miał nieco dziwny akcent. W klasie nie mówił po angielsku, a podejrzewałem, że z przyjaciółmi także. —  Sześćdziesiąt procent brań — odpowiedziałem, myjąc ręce i twarz nad zlewem. — Gdyby poszło lepiej, musielibyśmy sami jeść to świństwo. —  Chyba ugotuję jedną na kolację — oświadczyła z kamienną miną Marygay. Gotowana ryba miała smak i konsystencję waty. —  Daj spokój, mamo — rzekł Bill. — Zjedzmy ją na surowo. Nie lubił ryb jeszcze bardziej niż ja, a odcinanie łbów uwa żał za przyjemne zajęcie. Podszedłem do trzech beczułek na końcu pomieszczenia i utoczyłem szklaneczkę czerwonego wytrawnego wina, a potem usiadłem obok Billa na ławie przy ogniu. Przegarnąłem żar pogrzebaczem — odwieczny gest, zapewne starszy niż ta młoda planeta. —  Mieliście dziś zombie od historii sztuki? —  Człowieka od historii sztuki — poprawił. — Ona jest z Centrusa. Nie widziałem jej od roku. Nie rysowaliśmy ani nic takiego. Tylko oglądaliśmy obrazy i posągi. —  Z Ziemi? —  Głównie. —  Taurańska sztuka jest dziwna. To łagodne określenie. Jest także paskudna i niezrozumiała. —  Powiedziała, że musimy dojść do tego stopniowo. Oglą daliśmy architekturę. Ich architektura… Coś o niej wiedziałem. Przed wiekami zniszczyłem wiele jej akrów. Czasem wydaje mi się, że to było wczoraj. —  Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłem ich koszary — powiedziałem. — Mnóstwo pojedynczych komórek. Jak w ulu. Mruknął coś niechętnie, co uznałem za ostrzeżenie. —  A gdzie twoja siostra? — Była jeszcze w liceum i chyba powinna wrócić następnym autobusem. — Nie mogę zapamiętać jej planu zajęć. —  Jest w bibliotece — wyjaśniła Marygay. — Zadzwoni, gdyby miała się spóźnić. Zerknąłem na zegarek. —  Nie możemy zbyt długo czekać z kolacją. Zebranie miało się zacząć o wpół do dziewiątej. —  Wiem. — Podeszła do ławy, usiadła między nami i podała mi talerz paluszków. — Od Snella, dostałam dziś rano. Były słone, twarde i z interesującym chrupnięciem łamały się w zębach. —  Podziękuję mu wieczorem. —  Bal staruszków? — zapytał Bill. —  Dziś szóstek — oświadczyłem. — Pójdziemy pieszo, jeśli chcesz wziąć latacz… —  Tylko nie pij za dużo wina — dopowiedział i uniósł szklankę. — Nie będę. W sali gimnastycznej jest mecz siatkówki. —  Punkt dla gippera. —  Co? —  Tak mówiła moja mama. Nie mam pojęcia, co to oznacza. —  Brzmi fachowo — odrzekł. — Serw, blok, gipper. Tak jakby naprawdę interesowała go siatkówka. Grają nago, w mieszanych zespołach, więc jest to w takim samym stopniu rytuał godowy, co sport. Nagły podmuch zabębnił kroplami deszczu o szybę. —  Lepiej nie idźcie pieszo — powiedział. — Możecie wysadzić mnie przy sali gimnastycznej. —  Cóż, może to ty nas wysadzisz — zaproponowała Mary­ gay. Trasa latacza nie była rejestrowana. Tylko jego miejsce parkowania, teoretycznie w celu przekazania wezwania. — Pod domem Charliego i Diany. Nie będą mieli nam za złe, jeśli zjawimy się wcześniej. —  Dzięki. Zaoszczędzę trochę pary. Nie miał na myśli gry w siatkówkę. Kiedy posługiwał się naszym starym slangiem, nigdy nie wiedziałem, czy okazuje w ten sposób szacunek, czy też z nas drwi. Pewnie mając dwadzieścia jeden lat, robiłem jedno i drugie jednocześnie, rozmawiając z rodzicami. Na zewnątrz zatrzymał się autobus. Usłyszałem, jak Sara biegnie w deszczu po podeście. Frontowe drzwi się otworzyły i prawie natychmiast zamknęły. Pobiegła na górę, żeby się przebrać. —  Kolacja za dziesięć minut — zawołała za nią Marygay. W odpowiedzi usłyszała zniecierpliwione burknięcie. —  Jutro zacznie krwawić — mruknął Bill. —  Od kiedy to bracia interesują się takimi sprawami? — rzuciła Marygay. — Albo mężowie? Wbił wzrok w podłogę. —  Mówiła coś dzisiaj rano. Przerwałem milczenie. —  Jeśli będzie tam dziś jakiś Człowiek… —  Nigdy tam nie przychodzą. Nikomu nie powiem, że poszliście spiskować. —  Nie spiskujemy — odparła Marygay. — Planujemy. W końcu im powiemy. Ale to nasza sprawa. Nie omawialiśmy tego z nim i z Sarą, lecz nie próbowaliśmy również niczego ukrywać. —  Też mógłbym kiedyś pójść. —  Kiedyś — powiedziałem. Raczej nie. Do tej pory była to sprawa wyłącznie pierwszego pokolenia: sami weterani oraz ich małżonkowie. Zaledwie kilkoro z tych małżonków urodziło się na tej planecie, którą Człowiek nazwał „ogrodem”, kiedy pozwolono nam wybrać miejsce, gdzie chcemy osiedlić się po wojnie. * * *
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj