Wieczna wojna to najsłynniejsza powieść amerykańskiego pisarza Joe Haldemana. Po latach autor postanowił dopisać do niej dalszy ciąg i tak powstała Wieczna wolność: kontynuacja historii weterana Williama Mandelli. Gdy skończył z wojną, założył rodzinę i chciałby ostatnie lata przeżyć w spokoju. Niestety jego styl życia obecnie uważany jest za archaiczny, a indywidualizm za niebezpieczny. Mandella, wraz z innymi byłymi żołnierzami, musi ponownie wziąć sprawy w swoje ręce.  Dzisiaj do sprzedaży trafiło nowe wydanie Wiecznej wolności. Książka ukazała się w ramach serii Wehikuł czasu, w której prezentowane są klasyczne powieści science fiction. Jej wydawcą jest Dom Wydawniczy Rebis.  Oto początek powieści Wieczna wolność w przekładzie Zbigniewa A. Królickiego:

FRAGMENT WIECZNEJ WOLNOŚCI

Czasem ludzie zaprzestają wojen, aby bogów stworzyć. Bogów pokoju, którzy zmieniliby Ziemię w niebo. Miejsce, w którym ludzie mogliby myśleć, kochać i być. Bez oparów wojny spowijających mrokiem umysły i serca. Wolni jakimś cudem od pęt swej ludzkości. Bogowie zsyłają wojnę, by nie pozwolić ludziom stać się równym bogom. Bez ogłuszającego łoskotu werbli w jakiż raj moglibyśmy zmienić Ziemię! Zerwawszy kotwicę, jaką jest wojna? Gdybyśmy jakoś umieli jej zapobiec? Ponoć bogowie tworzą ludzi na swe podobieństwo. Tak więc wojny wzniecając, ludzie swoją boskość wyrażają. Pozbawiając życia, gdyż tak bogowie czynią. Za nic mając kobiecą wolę podtrzymania życia. I zwyczajny zdrowy rozsądek. Wojownicy tworzą bogów. Aby powstrzymać tych bóstw szaleństwo, musimy znaleźć serce i rozum, żeby stworzyć nowych bogów, którzy nie będą żądać ludzkich ofiar. Zupełnie nowych bogów z odrazą spoglądających na wojnę. Bogowie czasem każą ludziom wojować dla ich rozrywki. Możemy im popsuć tę zabawę. Możemy stworzyć nowych bogów w ludzkiej postaci. I nie musimy wcale wzywać pomocy niebios. Wystarczy zwykłym ludziom pokazać niebo, jakie mogą stworzyć! Powstrzymać boże wojny! Niech ludzie sami swe przeznaczenie tworzą. Nie trzeba nam wojen, aby dowieść, kim naprawdę jesteśmy. Lecz nawet i tego mało. By powstrzymać wojny, potrzeba czegoś więcej. Aby im zapobiec, sami powinniśmy stać się bogami. By położyć kres wojnom, uczyńcie bogiem człowieka.
Źródło: Rebis

KSIĘGA PIERWSZA

KSIĘGA RODZAJU

Rozdział 1

Zima długo nadchodzi na tej zapomnianej przez Boga planecie i za długo trwa. Patrzyłem, jak nagły podmuch niesie wał zimnej piany po szarym jeziorze, i myślałem o Ziemi — nie pierwszy raz tego dnia. O tych dwóch ciepłych zimach w San Diego, kiedy byłem chłopcem. Nawet o tych ciężkich zimach w Nebrasce. Tamte przynajmniej były krótkie. Może za szybko odmówiliśmy, kiedy po wojnie ci wielkoduszni zombie zaproponowali, że podzielą się z nami Ziemią. Przybywając tutaj, wcale się od nich nie uwolniliśmy. Od szyby okiennej ciągnął chłód. Marygay znacząco zakaszlała za moimi plecami. —  Co jest? — zapytała. —  Idzie zmiana pogody. Powinienem sprawdzić sznury. —  Dzieci wrócą za godzinę. —  Lepiej jeśli zrobię to teraz, dopóki nie pada, żebyśmy wszyscy nie musieli moknąć na deszczu — powiedziałem. — Albo na śniegu. Nie wiadomo, co spadnie. —  Pewnie śnieg. Zawahała się, ale nie zaproponowała, że mi pomoże. Po dwudziestu latach wiedziała, kiedy nie pragnę towarzystwa. Włożyłem wełniany sweter i czapkę, a płaszcz przeciwdeszczowy zostawiłem na kołku. Wyszedłem na zimny i wilgotny wiatr. W powietrzu nie czuło się zapachu rychłego śniegu. Zapytałem o to zegarka, a ten z dziewięćdziesięcioprocentową pewnością zapowiedział deszcz, ale także zimny front, który wieczorem przyniesie marznącą mżawkę ze śniegiem. Niezła pogoda na spotkanie towarzyskie. Od czasu do czasu musieliśmy przejść kilka klików. W przeciwnym razie zombie mogliby sprawdzić rejestr i zauważyć, że my, odmieńcy, wciąż spotykamy się w jednym i tym samym domu. Mieliśmy osiem sznurów rozciągniętych na odległość dziesięciu metrów od końca przystani do pali, które wbiłem w wodzie sięgającej mi do połowy piersi. Pozostałe dwa zostały wywrócone podczas burzy. Wbiję nowe na wiosnę. Czyli za dwa lata czasu rzeczywistego. Bardziej przypominało to żniwa niż łowienie ryb. Jesiotry są tak głupie, że biorą na wszystko, a kiedy połkną haczyk i zaczynają się rzucać, zwabiają następne, które wydają się mówić: „Ciekawe, co mu jest… Och, patrzcie! Ma taki śliczny błyszczący haczyk!”. Kiedy wyszedłem na przystań, zobaczyłem zbierające się na wschodzie burzowe chmury, więc zacząłem się naprawdę spieszyć. Każdy sznur to linka podtrzymująca tuzin żyłek z haczykami, wiszących w wodzie, przytrzymywanych na głębokości jednego metra przez plastikowe pływaki. Wyglądało na to, że połowa spławików poszła pod wodę, co oznaczało około pięćdziesięciu ryb. Skalkulowałem wszystko w myślach i zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie skończę dopiero wtedy, kiedy Bill wróci ze szkoły. Niewątpliwie jednak nadchodziła burza.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj