Chociaż Klaus, środkowy z rodzeństwa Baude­lai­re’ów, miał dopiero dwanaście lat, przeczytał już 
tyle książek, że dość często zdarzało mu się użyć słowa w rodzaju „towarzysze”, co pospolicie tłumaczy się jako „przyjaciele”. Klaus miał na myśli trojaczki Bagienne, które Baudelaire’owie poznali w szkole z internatem. Duncan Bagienny był reporterem, który wszystkie użyteczne informacje zapisywał w swoim notesie. Izadora Bagienna była poetką, która w swoim notesie zapisywała swoje wiersze. Trzeci z trojaczków, Quigley, zginął w pożarze, zanim sieroty Baudelaire miały okazję go poznać. Jednak Wioletka, Klaus i Słoneczko nie wątpili, że Quigley okazałby się równie dobrym kolegą, jak jego brat i siostra. Bagienni, podobnie jak Baudelaire’owie, byli sierotami. Rodziców stracili w tym samym pożarze, który pochłonął ich brata, 
i, podobnie jak Baude­laire’owie, odziedziczyli w spadku olbrzymi majątek, w postaci słynnych szafirów Bagiennych, klejnotów niezmiernie rzadkich i wartościowych. Niestety, w przeciwieństwie do Baudelaire’ów, Bagienni nie zdołali wymknąć się Hrabiemu Olafowi. Ledwie poznali straszny sekret związany z Olafem, Hrabia Olaf porwał ich, a Baudelaire’owie od tego czasu tak bardzo się mart­wili, że prawie nie sypiali. Ilekroć bowiem zamknęli powieki, w oczach stawał im czarny samochód, który wywiózł Bagiennych w nieznane, a w uszach dźwięczał ostatni krzyk Duncana zdradzającego przyjaciołom mały fragment sekretu Olafa: „WZS!”. Tylko to zdążył wykrzyczeć Duncan, zanim auto pomknęło w dal, więc teraz Baudelaire’owie noc w noc przewracali się w łóżkach z boku na bok, zamartwiając się losem przyjaciół i dociekając, co też, u licha, może oznaczać skrót WZS. – O Bagiennych też nie musicie się martwić – rzekł konfidencjonalnie pan Poe. – Przynajmniej już niedługo. Nie wiem, czy mieliście okazję czytać biuletyn wewnętrzny Mecenatu Mnożenia Mamony, ale mam dla was znakomite wiadomości o waszych przyjaciołach. – Gawu? – zaciekawiło się Słoneczko. Słoneczko było najmłodszą z sierot Baude­laire, a także zdecydowanie najmniejszą. Właściwie niewiele większą od kiełbasy salami. Rozmiar miało więc jak najbardziej stosowny do wieku, ale od wszystkich znanych mi niemowląt różniło się tym, że miało cztery duże i ostre zęby. Mimo tak dojrzałego uzębienia Słoneczko przemawiało w sposób dla większości ludzi mało zrozumiały. Na przykład mówiąc „Gawu”, dawało do zrozumienia coś w rodzaju: „Czy Bagiennych odnaleziono i uratowano?” – co Wioletka natychmiast tak właśnie przetłumaczyła panu Poe. – Dużo lepiej! – rozentuzjazmował się pan Poe. – Dostałem awans. Jestem teraz Wiceprezesem Banku do spraw Opieki nad Sierotami. A to oznacza, że zajmuję się nie tylko waszymi sprawami, lecz również sprawami Bagiennych. Obiecuję wam, że uczynię prawie wszystko, co w mojej mocy, aby odnaleźć Bagiennych i przywrócić im bezpieczną wolność, albo nie nazywam się... – tu pan Poe przerwał monolog, aby ponownie wykaszleć się w chusteczkę, a Bau­delaire’owie grzecznie poczekali, aż skończy – ...Poe. Tylko was tu zostawię i zaraz gnam helikopterem na trzytygodniowy rekonesans na szczyt góry, gdzie być może po raz ostatni widziano Bagiennych. Przez ten czas niezmiernie trudno będzie się ze mną skontaktować, ponieważ w helikopterze nie ma telefonu, ale zadzwonię do was sam, gdy tylko wrócę z waszymi młodymi przyjaciółmi ze szkolnej ławy. Czy widzicie, jaki jest numer tego domu? Nie jestem pewien, czy dotarliśmy pod właściwy adres. – Chyba 667 – powiedział Klaus, wytężając wzrok w mizernym zielonkawym świetle. – W takim razie to tutaj – stwierdził pan Poe. – Państwo Szpetni mieszkają w apartamencie na najwyższym piętrze domu 667 w Alei Ciemnej. Zdaje mi się, że drzwi są tutaj. – Nie, tutaj! – zabrzmiał z ciemności cienki, skrzekliwy głos. Baudelaire’owie podskoczyli ze zdziwienia, a odwróciwszy się, ujrzeli osobnika w kapeluszu z szerokim rondem i o wiele za luźnym płaszczu. Rękawy płaszcza zakrywały mu całe ręce, a rondo kapelusza zacieniało większą część jego twarzy. Nic dziwnego, iż uszedł dotąd uwadze dzieci, tak trudno było go dostrzec w ciemności. – Większość naszych gości ma kłopoty ze znalezieniem drzwi – ciągnął osobnik. – Dlatego najęto mnie, portiera. – Całe szczęście – powiedział pan Poe. – Moje nazwisko Poe, jestem umówiony z państwem Szpetnymi, mam im podrzucić nowe dzieci. – A, owszem – odparł portier. – Wspominali, 
że pan ma przyjść. Proszę wejść. Portier otworzył drzwi budynku i zaprosił gości do pomieszczenia równie ciemnego jak ulica. Zamiast lamp paliło się tam tylko parę świec rozstawionych na podłodze, więc dzieci nie umiałyby powiedzieć, czy stoją w wielkim holu, czy w małym przedsionku. – Ależ tu ciemno – zauważył pan Poe. – Dlaczego nie powie pan właścicielom, żeby zainstalowali porządne oświetlenie halogenowe? – Nie wolno – odparł portier. – Ostatnio ciemność jest w modzie. – W czym? – zdziwiła się Wioletka. – W modzie – powtórzył portier. – Lokatorzy naszego domu sami decydują o tym, co jest w modzie, czyli co jest odpowiednie i w dobrym guście, a co wyszło z mody. To się stale zmienia. Jeszcze parę tygodni temu ciemność nie była w modzie, za to w modzie było światło; trzeba wam było wtedy widzieć naszą ulicę. Ludzie musieli nosić okulary przeciwsłoneczne, żeby nie oślepnąć. – Ciemność jest w modzie, tak? – upewnił się pan Poe. – Muszę koniecznie powiedzieć o tym żonie. A tymczasem, czy mógłby nas pan poinformować, gdzie jest winda? Państwo Szpetni mieszkają w apartamencie na samej górze, a ja nie mam ochoty wdrapywać się na najwyższe piętro. – Obawiam się, że nie ma pan innego wyjścia – powiedział portier. – Tam są drzwi do windy, ale winda nie nadaje się do użytku. – Popsuta? – zainteresowała się Wioletka. – Ja mam dryg do urządzeń mechanicznych. Bardzo chętnie sprawdzę, co się stało. – To bardzo miła i nieoczekiwana propozycja – rzekł portier. – Ale winda nie jest popsuta. Po prostu wyszła z mody. Lokatorzy naszego domu doszli do wniosku, że windy wyszły z mody, i wyłączyli urządzenie. Za to schody są w modzie, więc na szczęście można się jeszcze jakoś dostać na górę. Wskażę państwu drogę. Portier ruszył przodem przez hol i doprowadził rodzeństwo Baudelaire’ów do stóp bardzo wysokich i bardzo krętych drewnianych schodów, z równie krętą metalową balustradą. Dzieci zauważyły, że na schodach co parę stopni rozstawiono świece, tak że cała klatka schodowa przypominała niebotyczną spiralę migoczących płomyków, która bladła i bladła ku górze, aż w końcu nie było widać nic a nic. – Nigdy czegoś podobnego nie widziałem – powiedział Klaus. – To przypomina raczej jaskinię niż klatkę schodową – zauważyła Wioletka. – Pinse! – stwierdziło Słoneczko, komunikując coś w sensie: „Albo przestrzeń kosmiczną”. – Zanosi się na dłuższą wspinaczkę – zasępił się pan Poe, a potem zwrócił się do portiera: – Ile jest pięter do samej góry? Portier wzruszył ramionami. – Nie pamiętam dokładnie – mruknął. – Zdaje się, że czterdzieści osiem albo osiemdziesiąt cztery... No, nie pamiętam. – Nie wiedziałem, że buduje się takie wysokie gmachy – powiedział Klaus. – Czy czterdzieści osiem, czy osiemdziesiąt cztery, wszystko jedno – oświadczył zdecydowanie pan Poe. – Nie mam czasu, drogie dzieci, wdrapywać się z wami na samą górę. Spóźnię się na helikopter. Idźcie same i przekażcie państwu Szpetnym moje pozdrowienia. – Mamy iść sami? – speszyła się Wioletka. – Cieszcie się, że nie musicie taszczyć swoich rzeczy – stwierdził pan Poe. – Pani Szpetna powiedziała mi, że nie musicie przynosić niczego ze swoich starych ubrań. Przypuszczam, że w ten sposób chciała oszczędzić wam fatygi wnoszenia walizek 
po tylu schodach. – Nie wejdzie pan z nami? – spytał Klaus. – Nie mogę, po prostu nie mam czasu – rzekł pan Poe. – Szkoda gadać. Baudelaire’owie popatrzyli po sobie. Wiedzieli, tak jak i wy na pewno wiecie, że zazwyczaj nie ma powodu bać się ciemności, ale są takie rzeczy, których człowiek nawet się za bardzo nie boi, a i tak nie lubi do nich podchodzić zbyt blisko. Sieroty Baude­laire denerwowały się troszeczkę, że mają wejść ciemnymi schodami na samą górę bez towarzystwa osoby dorosłej. – Jeśli boicie się ciemności – powiedział pan Poe – mogę opóźnić poszukiwania Bagiennych i zaprowadzić was do nowych opiekunów. – Nie, nie – zapewnił go pospiesznie Klaus. – My nie boimy się ciemności, a odnalezienie Bagiennych jest teraz sprawą najpilniejszą. – Obog – dodało z powątpiewaniem Słoneczko. – Spróbuj się wspinać na czworakach, jak długo się da – poradziła siostrzyczce Wioletka – a potem poniesiemy cię na zmianę z Klausem. Do widzenia, panie Poe. – Do widzenia, dzieci – powiedział pan Poe. – Gdybyście miały jakiekolwiek problemy, pamiętajcie, 
że możecie zawsze skontaktować się ze mną lub z moimi wspólnikami w Mecenacie Mnożenia Mamony, to znaczy, kiedy tylko wrócę z wyprawy helikopterem. – Te schody mają jedną zaletę – zażartował portier, odprowadzając pana Poe do drzwi. – Można się po nich piąć tylko coraz wyżej. Sieroty Baudelaire jeszcze przez chwilę słyszały jego chichot, gdy portier razem z panem Poe zniknęli w ciemności, a one wspięły się na pierwszych parę schodów. Jestem pewien, że znacie wyrażenie „piąć się coraz wyżej”; nie ma ono nic wspólnego z wchodzeniem po schodach, oznacza tylko, że w przyszłości będzie nam się wiodło coraz lepiej. Sieroty Baudelaire zrozumiały żart portiera, lecz były nazbyt zaniepokojone, aby się roześmiać. Niepokoiła je myśl o Hrabim Olafie, który w każdej chwili mógł trafić na ich ślad. Niepokoiła je myśl o trojaczkach Bagiennych, których mogły już nigdy więcej nie zobaczyć. A teraz na dodatek, pokonując stopień po stopniu oświetlone świeczkami schody, dzieci niepokoiły się myślą o nowych opiekunach. Próbowały wyobrazić sobie, co to za ludzie, którzy lubią mieszkać na ciemnej ulicy, w ciemnym domu na samym szczycie czterdziestoośmio- albo osiemdziesięcioczteropiętrowej ciemnej klatki schodowej. Trudno im było uwierzyć, że w przyszłości będzie im się wiodło coraz lepiej, jeśli zamieszkają w takim ponurym i słabo oświetlonym otoczeniu. Chociaż z pewnością czekała je długa i stroma wspinaczka, sieroty Baudelaire ruszyły pod górę w ciemność zaniepokojone, czy aby na pewno zaczynają piąć się coraz wyżej.

ROZDZIAŁ DRUGI

Aby uzmysłowić sobie lepiej, jak czuły się sieroty Baudelaire, podejmując żmudną wspinaczkę po schodach do znajdującego się na samej górze apartamentu państwa Szpetnych, polecam wam na czas tego rozdziału zamknąć oczy, bo światło świeczek porozstawianych na stopniach schodów było tak nik­łe, że dzieciom przez cały czas zdawało się, iż idą z zamkniętymi oczami, chociaż w rzeczywistości miały oczy otwarte szeroko jak nigdy. Na każdym zakręcie schodów napotykały drzwi wiodące do apartamentu mieszczącego się na danym piętrze, a także rozsuwane drzwi do windy. Spoza rozsuwanych drzwi nie było słychać nic, ponieważ winda była wyłączona, za to zza drzwi apartamentów dobiegały odgłosy życia lokatorów poszczególnych mieszkań budynku. Na siódmym piętrze dzieci usłyszały śmiech dwóch panów z opowiedzianego przed chwilą dowcipu. Na dziewiątym piętrze usłyszały, jak jakaś pani z dziwnym akcentem mówi: „Więc niech jedzą ciastka!”. – Ciekawe, co będzie słychać zza drzwi apartamentu na samej górze – zastanowiła się głośno Wioletka – kiedy my tam zamieszkamy. – Mam nadzieję, że szelest odwracanych przeze mnie kartek książki – powiedział Klaus. – Może u państwa Szpetnych znajdzie się coś ciekawego 
do czytania. – Albo zgrzyt klucza francuskiego w moich rękach – oznajmiła Wioletka. – Mam nadzieję, że państwo Szpetni dysponują jakimiś narzędziami i zechcą mi ich użyczyć do konstrukcji wynalazków. – Krife! – odezwało się Słoneczko, przeczołgując się ostrożnie obok kolejnej świeczki ustawionej na stopniu. Wioletka spojrzała z góry na siostrzyczkę i się 
uś­miechnęła. – Z tym nie powinno być problemu, Słoneczko. Na ogół wszędzie umiesz znaleźć sobie coś do gryzienia. Jeśli tylko będziesz chciała, powiedz nam, to cię poniesiemy. – Ja już chętnie dałbym się ponieść na rękach – oznajmił Klaus, opierając się mocniej na poręczy. – Zmęczyłem się. – Ja też – przyznała Wioletka. – Można by pomyśleć, że po tylu biegach w kółko, do których zmusił nas Hrabia Olaf przebrany za nauczyciela wuefu, schody nie powinny być dla nas męczące, ale jest inaczej. A właściwie to na którym jesteśmy piętrze? – Nie mam pojęcia – rzekł Klaus. – Drzwi nie są ponumerowane, a ja straciłem rachubę. – W każdym razie nie jest możliwe, abyśmy prze- gapili apartament na samej górze – stwierdziła Wio­letka. – Na pewno mieści się na samej górze, więc musimy iść, aż tam dojdziemy. – Gdybyś tak mogła wynaleźć urządzenie, które wciągnęłoby nas na samą górę! – westchnął Klaus. Wioletka uśmiechnęła się, chociaż jej brat i siostrzyczka nie mogli dostrzec tego po ciemku. – Takie urządzenie wynaleziono już dość dawno temu – odparła. – Nazywa się winda. Ale windy wyszły z mody, zapomniałeś? Klaus też się uśmiechnął i dodał: – Za to zbolałe nogi są w modzie. – Pamiętasz – spytała Wioletka – jak nasi rodzice uczestniczyli w Szesnastym Dorocznym Biegatonie i tak ich rozbolały nogi, że tatuś po powrocie 
do domu szykował obiad w kuchni, siedząc na podłodze zamiast na stojąco? – Jasne, że pamiętam – odparł Klaus. – Jedliśmy wtedy tylko sałatkę, bo ani mama, ani tata nie mogli wstać, żeby zapalić gaz na kuchence. – Posiłek w stylu Ciotki Józefiny – zauważyła Wioletka, wspominając jedną z poprzednich opiekunek Baudelaire’ów. – Ciotka Józefina nigdy nie używała kuchenki, bo bała się, że gaz wybuchnie. – Pomres – dodało ze smutkiem Słoneczko, komunikując coś w sensie: „A w końcu okazało się, 
że kuchenka to najmniejszy z problemów Ciotki 
Józefiny”. – To prawda – przyznała cicho Wioletka. W tej samej chwili usłyszeli zza drzwi mieszkania kichnięcie. – Ciekawe, jacy będą ci Szpetni – zamyślił się Klaus. – Na pewno są bogaci, skoro mieszkają w Alei Ciemnej – powiedziała Wioletka. – Akrofil – dodało Słoneczko, komunikując: 
„I na pewno nie mają lęku wysokości”. Klaus z uśmiechem spojrzał z góry na siostrzyczkę. – Sądząc po głosie, zmęczyłaś się, Słoneczko. Wioletka i ja poniesiemy cię teraz na zmianę. Będziemy się zmieniać co trzy piętra. Wioletka kiwnęła głową na znak, że akceptuje plan Klausa, a potem głośno dodała: „Tak”, bo przypomniało jej się, że kiwnięcia głową nie widać w ciemności. Kontynuowali wspinaczkę i wyznam wam z przykrością, że dwoje starszych Baude­laire’ów musiało się zmieniać przy dźwiganiu Słoneczka jeszcze wiele, wiele razy. Gdyby Baudelaire’owie wspinali się na schody normalnej wysokości, mógłbym teraz napisać: „Pięli się coraz wyżej i wyżej”, lecz w naszej sytuacji bardziej stosowne wydaje się zdanie: „Pięli się coraz wyżej i wyżej i wyżej i wyżej”, przy czym „i wyżej” powinno się powtarzać przez czterdzieści osiem albo osiemdziesiąt cztery strony, bo schody były tak niewiarygodnie wysokie. Od czasu do czasu dzieci mijały niewyraźne jak cienie postacie schodzące po schodach, ale były tak zmęczone, że nawet nie miały siły mówić „dzień dobry”, a potem „dobry wieczór” innym lokatorom Alei Ciemnej 667. Zgłodniały. Wszystko je bolało. A widok identycznych świeczek, schodów i drzwi był niezmiernie nużący. Wreszcie, koło kolejnej świeczki i kolejnych drzwi, sieroty Baudelaire poczuły, że już chyba dłużej nie wytrzymają – ale oto, pięć pięter wyżej, schody nagle się skończyły i dzieci wkroczyły wprost do małego pomieszczenia z ostatnią świeczką ustawioną pośrodku dywanu. W blasku świeczki ujrzały drzwi wiodące do ich nowego domu, a naprzeciwko nich – rozsuwane drzwi dwóch wind i przyciski 
ze strzałkami do ich przywoływania. – Pomyśleć tylko – zauważyła zasapana po wspinaczce Wioletka – że gdyby windy były w modzie, dotarlibyśmy tu w parę chwil. – Może moda na windy niedługo powróci – dodał Klaus. – Mam taką nadzieję. To muszą być drzwi 
do mieszkania Szpetnych. Zapukajmy. Zapukali, a drzwi niemal natychmiast rozwarły się z rozmachem, odsłaniając wysokiego pana w garniturze w podłużne cienkie prążki. Taki materiał nazywa się fachowo „tenis” i garnitury z niego noszą najczęściej gwiazdy filmowe oraz gang­sterzy. – Właśnie mi się zdawało, że ktoś podchodzi do drzwi – odezwał się ten pan z uśmiechem tak szerokim, że dzieci zobaczyły go nawet w półmroku pokoju. – Proszę, proszę do środka. Nazywam się Je­remi Szpetny. Jestem niezmiernie szczęśliwy, że u nas zamieszkacie. – Bardzo mi miło, panie Szpetny – wysapała wciąż jeszcze zdyszana Wioletka, a potem razem z rodzeństwem wkroczyli do przedpokoju, niemal tak samo ciemnego jak klatka schodowa. – Ja jestem Wioletka Baudelaire, to mój brat Klaus, a to moja siostra Słoneczko. – Biedactwo, chyba się trochę zasapałaś – użalił się nad nią pan Szpetny. – Na szczęście znam na to dwa sposoby. Po pierwsze: przestań tytułować mnie panem Szpetnym i mów mi po prostu Jeremi. Ja także będę mówił do was po imieniu, w ten sposób zaoszczędzimy tchu. Po drugie: zaraz przygotuję wam pyszne zimne martini. Chodźcie ze mną.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj