ROZDZIAŁ 2

Wioletka spojrzała po raz ostatni na zamglony szczyt, sięgnęła po jeden z grubych płaszczy wyniesionych z barakowozu i go włożyła. – Ty też ubierz się w płaszcz – poradziła bratu. – Tutaj jest zimno, a dalej będzie pewnie jeszcze zimniej. Kwatera główna mieści się podobno bardzo wysoko. Zanim do niej dotrzemy, zmarzniemy tak, że przyda nam się ta cała garderoba. – Ale jak tam dotrzemy? – zmartwił się Klaus. – Wielki Zawiany Szczyt jeszcze daleko, a barakowóz przepadł z kretesem. – Przypatrzmy się spokojnie, co tu mamy. Może uda się skonstruować coś z ocalonych przedmiotów. – Miejmy nadzieję – rzekł Klaus. – Słoneczko oddala się od nas coraz bardziej. Nie dogonimy go bez jakiegoś pojazdu. Klaus rozłożył na ziemi wszystko, co sam wyniósł z barakowozu, i ubrał się w płaszcz, a tymczasem Wioletka przejrzała stosik swoich łupów. Oboje szybko stwierdzili, że zbudowanie jakiegokolwiek pojazdu nie leży w zasięgu ich możliwości, co tu oznacza: „że nie da się zmontować środka transportu z przypadkowej zbieraniny akcesoriów i ubrań należących uprzednio do pracowników wesołego miasteczka”. Wioletka znów związała włosy wstążką i z namysłem przyjrzała się garstce ocalałych przedmiotów. Kolekcja Klausa obejmowała dzbanek – wciąż lepki od mazi, którą Klaus polewał koła, aby zwolnić ich obroty – oraz ręczne lusterko Co- lette, wełniane ponczo i bluzę dresową z napisem KARNAWAŁ KALIGARIEGO. Kolekcję Wioletki stanowiły: wielki nóż do chleba, ukulele i jeszcze jeden płaszcz. Nawet Klaus, który nie miał smykałki technicznej, zorientował się, że to wszystko nie wystarczy do zbudowania wehikułu, który ułatwiłby przeprawę przez Góry Grozy. – Możemy skrzesać iskrę, pocierając o siebie dwa kamienie – zasugerowała Wioletka, rozglądając się po zamglonej okolicy za czymkolwiek, co podsunęłoby jej pomysł wynalazku. – Albo zacząć grać na ukulele i bębnić w dzbanek. Hałas może ściągnąć pomoc. – Tylko kto nas tu usłyszy? – zwątpił Klaus, wpatrując się w smętną mgłę. – Przez cały czas jazdy barakowozem nie minęliśmy żywej duszy. Ten szlak przez Góry Grozy przypomina mi wiersz, który kiedyś czytałem – o drodze rzadko uczęszczanej. – Czy wiersz miał szczęśliwe zakończenie? – spytała Wioletka. – Ani tak, ani nie – odparł Klaus. – Kończył się dwuznacznie. Ale mniejsza z tym, zbierzmy wszystko, co mamy, i ruszajmy w drogę. – Z całym tym dobytkiem? – stropiła się Wioletka. – Przecież nawet nie wiemy, dokąd mamy iść ani którędy. – Jasne, że wiemy – rzekł Klaus. – Padły Potok wypływa ze źródła wysoko w górach i wije się przez całą dolinę pod Wielkim Zawianym Szczytem, gdzie znajduje się kwatera główna. Trzeba iść w górę wzdłuż potoku – nie jest to pewnie droga najkrótsza ani najłatwiejsza, ale za to doprowadzi nas do celu. – Ależ to może potrwać wiele dni! – przeraziła się Wioletka. – A my nie mamy ani mapy, ani prowiantów, ani wody pitnej, ani namiotu, ani śpiworów, niczego, co jest konieczne na taką wyprawę. – Te ubrania posłużą nam za koce – odparł Klaus – a na nocleg zawsze znajdziemy sobie jakieś schronienie. Na mapie zaznaczonych było sporo jaskiń, w których zasypiają na zimę tutejsze zwierzęta. Brat i siostra spojrzeli sobie w oczy i zadrżeli w zimnym podmuchu wiatru. Perspektywa wielogodzinnej przeprawy przez góry i nocowania pod cudzymi ubraniami w jaskini, zajętej być może przez śpiące zwierzęta, nie należała do przyjemnych. Baudelaire’owie szczerze żałowali, że zamiast z konieczności wędrować drogą rzadko uczęszczaną, nie mogą wsiąść w szybki, dobrze ogrzewany pojazd i szybko dotrzeć do siostrzyczki. Ale nie warto płakać nad rozlanym mlekiem, bo to tylko strata czasu, więc i Baudelaire’owie postanowili przestać żałować i podjąć wędrówkę. Klaus poupychał lusterko i ukulele w kieszeniach płaszcza, dzbanek wziął w rękę, a ponczo przerzucił sobie przez ramię. Wioletka, wsadziwszy do kieszeni nóż, podniosła z ziemi bluzę i ostatni zapasowy płaszcz. Oboje spojrzeli po raz ostatni na koleiny wyżłobione w ziemi przez barakowóz, zanim stoczył się z urwiska, i podjęli marsz skrajem Padłego Potoku. Jeśli zdarzyło wam się odbywać dłuższą wycieczkę z kimś z rodziny, to sami wiecie, że na takiej wycieczce chwilami chce się ludziom rozmawiać, a chwilami nie. Baudelaire’om chwilowo się nie chciało. Wspinali się po stoku góry ku kwaterze głównej, którą mieli nadzieję znaleźć w dolinie pod Wielkim Zawianym Szczytem, nasłuchiwali wichru, który poświstywał głucho, jakby ktoś dmuchał w szyjkę pustej butelki, i dziwacznych gulgotów, jakie wydawały ryby wystawiające głowy z burych, gęstych wód potoku, ale oboje byli w nastroju milczącym i od początku marszu nie powiedzieli do siebie ani słowa, każde zatopione w swoich myślach. Wioletka wspominała czasy spędzone wraz z rodzeństwem w Wiosce Zakrakanych Skrzydlaków, gdzie zamordowano tajemniczego mężczyznę o imie­niu Jacques Snicket, a o morderstwo oskarżono sieroty Baudelaire. Wioletka, Klaus i Słoneczko zdołali wtedy zbiec z więzienia i uwolnić z łap Hrabiego Olafa parę zaprzyjaźnionych trojaczków, Duncana i Izadorę Bagiennych – jednak w ostatniej chwili zostali od nich oddzieleni, bo Bagienni odfrunęli w siną dal samowystarczalnym balonowym domem skonstruowanym przez niejakiego Hektora. Od tamtej pory Baudelaire’owie nie widzieli ani Hektora, ani trojaczków Bagiennych. Wioletka zastanawiała się właśnie, czy przyjaciele są cali i zdrowi i czy zdołali się skontaktować z tajną organizacją, na której ślad natrafili. Organizacja nosiła nazwę WZS, ale czym się konkretnie zajmowała i co oznaczał skrót jej nazwy, tego Baudelaire’owie jak dotąd nie zdołali się dowiedzieć. Mieli nadzieję, że więcej informacji znajdą w kwaterze głównej pod Wielkim Zawianym Szczytem, ale najstarsza przedstawicielka rodzeństwa Baudelaire i w to pomału zaczynała wątpić, brnąc z coraz większym trudem wzdłuż Padłego Potoku. Klaus też rozmyślał o Bagiennych, chociaż wspominał czasy ich pierwszego spotkania w Szkole Powszechnej imienia Prufrocka. Wielu uczniów tej szkoły – a zwłaszcza wyjątkowo niesympatyczna Karmelita Plujko – odnosiło się do Baudelaire’ów z wrogością, ale Duncan i Izadora byli dla nich bardzo mili, toteż wkrótce Baudelaire’owie i Bagienni stali się nierozłączni, co tu znaczy: „zostali bliskimi przyjaciółmi”. Zbliżyło ich między innymi to, że i jedni, i drudzy stracili najbliższe osoby. Baude­laire’owie, jak wiemy, utracili oboje rodziców, a Bagienni – nie tylko rodziców, ale i brata o imieniu Quigley, trzeciego z trojaczków Bagiennych. Na wspomnienie tragedii Bagiennych Klaus poczuł lekki wyrzut sumienia, gdyż istniała możliwość, że któreś z jego rodziców jednak żyje. Znaleziony przez Baudelaire’ów dokument zawierał zdjęcie, przedstawiające ich rodziców z Jacques’em Snicketem i jeszcze jednym panem, podpisane: „Na podstawie dowodów opisanych szczegółowo na str. 9 eksperci przychylają się do opinii, że z pożaru przypuszczalnie ocalała jedna osoba, lecz miejsce jej aktualnego pobytu jest nieznane”. Klaus i teraz miał ten dokument w kieszeni, razem z nielicznymi strzępami notesów Bagiennych, które ci zdołali mu przekazać. Drepcząc obok siostry, rozmyślał o zagadce WZS i szlachetności Bagiennych, którzy z takim poświęceniem pomagali Baude­laire’om w rozwiązaniu otaczającej ich tajemnicy.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj