Tak pogrążył się w rozmyślaniach, że gdy Wioletka w końcu przerwała ciszę, poczuł się jak wyrwany z głębokiego, niepokojącego snu. – Klaus – odezwała się Wioletka. – Kiedy jeszcze byliśmy w barakowozie, chciałeś mi coś powiedzieć przed wypróbowaniem wynalazku, ale cię powstrzymałam. Pamiętasz, co to było? – Nie bardzo – przyznał Klaus. – Po prostu chciałem powiedzieć ci coś ważnego na wypadek... na wypadek, gdyby wynalazek nie zadziałał. – Westchnął i spojrzał w ciemniejące niebo. – Nie pamiętam ostatnich słów, które wypowiedziałem do Słoneczka – szepnął ze smutkiem. – To musiało być w namiocie Madame Lulu albo zaraz po wyjściu z namiotu, zanim wsiedliśmy do barakowozu. Gdybym wiedział, że Hrabia Olaf porwie naszą siostrzyczkę, postarałbym się powiedzieć jej coś ważnego. Na przykład, że przyrządza świetną gorącą czekoladę albo że fantastycznie radzi sobie w przebraniu. – Jeszcze zdążysz jej to wszystko powiedzieć, gdy znów się spotkamy – zapewniła go Wioletka. – Mam nadzieję – mruknął ponuro Klaus. – Ale zostaliśmy daleko w tyle za Olafem i jego trupą. – Nie szkodzi, za to wiemy, dokąd zmierzają, i możemy mieć pewność, że Słoneczku włos z głowy nie spadnie. Hrabia Olaf jest przekonany, że my dwoje zginęliśmy w rozbitym barakowozie, więc jeśli chce położyć łapę na naszej fortunie, Słoneczko jest mu niezbędne. – Może i włos jej z głowy nie spadnie – przyznał Klaus – ale na pewno strasznie się boi. Oby tylko wierzyła, że ją dogonimy. – Oby – powtórzyła jak echo Wioletka. Przez chwilę szli w ciszy, przerywanej tylko poświstywaniem wiatru i dziwacznym gulgotaniem ryb. – Te ryby, moim zdaniem, ledwo oddychają – stwierdził Klaus, wskazując palcem potok. – Woda musi zawierać coś, od czego się krztuszą. – Może Padły Potok nie zawsze ma taki wstrętny kolor – powiedziała Wioletka. – Co może zmienić zwykłą wodę w szaroczarny śluz? – Ruda żelaza – odparł po namyśle Klaus, usiłując przypomnieć sobie szczegóły książki o środowisku naturalnym w rejonach wysokogórskich, którą czytał mając dziesięć lat. – Albo złoża gliny, które osunęły się wskutek trzęsienia ziemi lub innych przemieszczeń geologicznych. Albo zanieczyszczenia przemysłowe. Na przykład gdzieś w pobliżu może się znajdować fabryka atramentu albo cukierków ślazowych. – Może wyjaśni nam to ktoś z WZS, gdy dotrzemy do kwatery głównej – powiedziała Wioletka. – Może na przykład któreś z naszych rodziców – szepnął Klaus. – Nie róbmy sobie zbyt wielkich nadziei. Nawet jeśli któreś z naszych rodziców przeżyło pożar i nawet jeśli kwatera główna WZS znajduje się w dolinie pod Wielkim Zawianym Szczytem, to i tak nie wiadomo, czy się tam spotkamy. – Nie widzę nic złego w robieniu sobie nadziei – powiedział Klaus. – Wleczemy się brzegiem skażonego potoku w ślad za podłym łotrem, żeby uwolnić porwaną siostrę i odnaleźć kwaterę główną tajnej organizacji. Mnie osobiście przydałaby się odrobina nadziei. Wioletka się zatrzymała. – A mnie przydałoby się jeszcze coś na grzbiet – powiedziała trzeźwo. – Jest coraz zimniej. Klaus kiwnął głową i uniósł zapasową sztukę garderoby. – Co wolisz? – spytał. – Ponczo czy bluzę? – Ponczo, o ile nie masz nic przeciwko temu – odparła Wioletka. – Po przeżyciach w Gabinecie Osobliwości nie mam jakoś ochoty reklamować Karnawału Kaligariego. – Ja też nie – rzekł Klaus, biorąc od siostry bluzę z nazwą wesołego miasteczka. – Włożę ją na lewą stronę. Nie zdejmując płaszczy, aby się nie wystawić na mroźny wicher ciągnący od Gór Grozy, Klaus wcisnął na wierzch bluzę wywróconą na lewą stronę, a Wioletka narzuciła na ramiona ponczo, które okryło ją jak nieforemna kapa. Spojrzeli po sobie. Wyglądali oboje tak komicznie, że musieli się uśmiechnąć. – To gorsze niż prążkowane garnitury, które sprawiła nam Esmeralda Szpetna – skomentowała Wioletka. – Albo drapiące swetry, które nosiliśmy u pana Poe – dodał Klaus, wymieniając nazwisko bankiera odpowiedzialnego za nadzór nad fortuną Baude­laire’ów, z którym od dawna stracili kontakt. – Ale przynajmniej jest nam ciepło. Jeśli zrobi się jeszcze zimniej, będziemy wkładać na zmianę zapasowy płaszcz. – O ile któreś z naszych rodziców faktycznie przebywa w kwaterze głównej – powiedziała Wioletka – może nie poznać nas pod tymi stertami ubrań. Wyglądamy jak dwa wielkie toboły. Baudelaire’owie podnieśli wzrok na wyniosłe, ośnieżone szczyty i zakręciło im się lekko w głowach – nie tylko z powodu wysokości Gór Grozy, ale i z powodu natłoku dokuczliwych pytań i wątpliwości. Czy zdołają o własnych siłach dotrzeć do doliny pod Wielkim Zawianym Szczytem? Jak wygląda kwatera główna? Czy WZS przyjmie ich życzliwie? Czy Hrabia Olaf dotrze do kwatery przed nimi? Czy odnajdą Słoneczko? Czy zastaną tam któreś z rodziców? Wioletka z Klausem spojrzeli po sobie bez słowa i zadrżeli pod osłoną swoich dziwacznych strojów. W końcu Klaus przerwał ciszę pytaniem, które jeszcze bardziej zamąciło obojgu w głowach: – Jak myślisz, które z naszych rodziców ocalało? Wioletka już otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale w tej samej chwili uwagę jej pochłonęło całkiem inne pytanie. Jest to pytanie straszne i prawie każdy, kto je kiedykolwiek zadał, żałował potem, że to zrobił. Mojemu bratu zdarzyło się to raz w życiu i potem tygodniami prześladowały go koszmary. Mój towarzysz, który także miał nieostrożność postawić to pytanie, zleciał w przepaść, zanim doczekał się odpowiedzi. Ja sam też je zadałem, bardzo dawno temu i bardzo nieśmiało, pewnej kobiecie, która w odpowiedzi wcisnęła na głowę kask motocyklowy i owinęła się czerwoną jedwabną peleryną. Pytanie owo brzmi: „Cóż to za złowieszcza chmara mikroskopijnych, białych, bzyczących obiektów nadciąga w naszą stronę?”. Z przykrością informuję was, że odpowiedź brzmi: „Jest to rój świetnie zorganizowanych, złośliwych owadów, zwanych komarami śnieżnymi, które żyją w zimnych rejonach górskich i z upodobaniem kąsają ludzi bez najmniejszego powodu”. – Cóż to za złowieszcza chmara mikroskopijnych, białych, bzyczących obiektów nadciąga w naszą stronę? – spytała Wioletka. Klaus spojrzał w kierunku wskazanym przez siostrę i zmarszczył brwi. – Czytałem kiedyś książkę o życiu owadów górskich, ale nie pamiętam szczegółów. – Spróbuj sobie przypomnieć – poprosiła Wioletka, z niepokojem śledząc nadciągający rój. Złowieszcza chmara mikroskopijnych, białych, bzyczących obiektów wyfrunęła spoza skały i z daleka przypominała obłok śnieżnej zadymki. Ale ten śnieżny obłok przybierał stopniowo kształt strzały wycelowanej prosto w dzieci i bzyczącej coraz głoś­niej, jakby z wielkiej złości. – To mogą być komary śnieżne – wyraził przypuszczenie Klaus. – Owady te zamieszkują zimne rejony górskie i charakteryzują się umiejętnością grupowania w wyraziste kształty. Wioletka odwróciła na chwilę wzrok od śnieżnej strzały, aby spojrzeć na potok i stromy stok górski. – Całe szczęście, że komary są nieszkodliwe – powiedziała. – Bo nie widzę, jak mielibyśmy się przed nimi uchronić. – Wiem, że czymś się jeszcze wyróżniają – rzekł z namysłem Klaus. – Ale nie pamiętam czym. Rój był już całkiem blisko i jak roztrzepotana biała strzała zawisł w powietrzu tuż przed nosami Baude­laire’ów, bzycząc coraz wścieklej. Trwało to jedną długą, pełną napięcia sekundę, a potem komar stanowiący sam czubek strzały podfrunął i jakby nigdy nic ukłuł Wioletkę w nos. – Au! – skrzywiła się Wioletka. Komar odleciał na swoje miejsce, a najstarsza przedstawicielka rodzeństwa Baudelaire potarła drobny, czerwony ślad na czubku nosa. – To zabolało. Jak ukłucie szpilki. – Już sobie przypomniałem – powiedział Klaus. – Komary śnieżne są złośliwe i z upodobaniem żądlą ludzi bez żadnego powo...
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj