Jednak nie dokończył zdania, gdyż komary śnieżne urządziły nagle upiorny pokaz tego, o czym Klaus informował siostrę. Strzała zaczęła zwijać się leniwie z prądem górskiego wiatru, aż utworzyła wielkie bzyczące koło, które wirowało wokół Baudelaire’ów niczym świetnie zorganizowane, złośliwe hula-hoop. Pojedyncze komary były tak mikroskopijne, że dzieci nie widziały ich min. Miały jednak wrażenie, że owady szczerzą się z szyderczą satysfakcją. – Czy ich jad jest trujący? – spytała Wioletka. – Średnio – odparł Klaus. – Od paru ukąszeń nic nam nie będzie, ale od wielu możemy się ciężko pochorować. Au! Komar ukłuł go w sam środek policzka, jakby sprawdzał, czy zabawnie będzie pomęczyć średniego reprezentanta rodzeństwa Baudelaire’ów. – Zawsze słyszałam, że owady kąsają tylko wtedy, gdy się je drażni – powiedziała Wioletka. – Au! – Mało w tym prawdy – odrzekł Klaus. – A w przypadku komarów śnieżnych ani trochę. Au! Au! Au! – Więc co mamy... Au! – nie dokończyła pytania Wioletka. – Nie wie... Au! – nie dokończył odpowiedzi Klaus. Jednak już po chwili nie mogli sobie pozwolić nawet na niedokończone rozmowy. Krąg komarów śnieżnych wirował wokół nich coraz szybciej i ciaśniej, osaczając dzieci jak miniaturowa biała trąba powietrzna. Następnie, serią doskonale wyćwiczonych manewrów, owady przypuściły atak na sieroty Baudelaire, najpierw z jednej strony, a potem z drugiej. Wioletka pisnęła boleśnie, gdy kilka komarów naraz ukąsiło ją w podbródek. Klaus wrzasnął, gdy cała gromada użądliła go w lewe ucho. Oboje z głoś­nym krzykiem opędzali się od insektów, lecz komary śnieżne, zamiast odlatywać, cięły ich bez litoś­ci po rękach. Żądliły z prawa i z lewa. Atakowały z góry i z dołu – tak że Baudelaire’owie to kulili głowy w ramionach, to wspinali się na palce. A do tego przez cały czas buczały chórem coraz głośniej, jakby chciały pokazać dzieciom, że świetnie się bawią. Wioletka z Klausem w końcu zamknęli oczy i zastygli w bezruchu – bali się, że gdy dadzą choć krok na oślep, spadną w przepaść albo w bure wody Padłego Potoku. – Płaszcz! – krzyknął błyskawicznie Klaus i zaraz wypluł komara śnieżnego, który zdążył wpaść mu w otwarte usta z nadzieją ukąszenia go w język. Wioletka w lot pojęła hasło, porwała z ziemi zapasowy płaszcz i rozpostarła go nad bratem i sobą jak wielki, sflaczały parasol. Komary śnieżne bzykały wściekle, próbując się dostać pod spód, lecz musiały poprzestać na żądleniu dłoni Baudelaire’ów przytrzymujących poły płaszcza. Wioletka z Klausem spojrzeli po sobie w półmroku kryjówki i krzywiąc się co chwila od ukąszeń w dłonie, spróbowali podjąć dalszy marsz. – W ten sposób nigdy nie dojdziemy pod Wielki Zawiany Szczyt – powiedziała Wioletka dosyć głoś­no, żeby nie zagłuszyły jej komary. – Jak je odpędzić, Klaus? – Boją się tylko ognia – odparł Klaus. – W książce było o nich napisane, że wystarczy sam zapach dymu, aby utrzymać z dala cały rój. Ale nie rozpalimy przecież ogniska pod płaszczem! – Au! – Komar śnieżny ukłuł Wioletkę w kciuk i to dokładnie w ślad poprzedniego ukąszenia. Baude­laire’owie okrążali akurat wyłom skalny, zza którego ukazał im się po raz pierwszy rój komarów. Przez przetarty w jednym miejscu materiał płaszcza zamajaczył im nagle ciemny, kolisty otwór w bocznej ścianie skały. – To na pewno wejście do jaskini – powiedział Klaus. – Może w środku uda nam się rozpalić ognisko? – Może – odparła Wioletka. – O ile przypadkiem nie rozjuszymy śpiącego tam zwierzęcia. – Już i tak udało nam się rozjuszyć tysiące zwierząt – zauważył Klaus, omal nie upuszczając dzbanka, bo komar śnieżny użądlił go w nadgarstek. – Nie mamy chyba wielkiego wyboru. Trzeba dać nura do jaskini i ryzykować. Wioletka kiwnęła głową, z niepokojem lustrując wejście do jaskini. Z ryzykowaniem jest jak z kąpielą: czasem okaże się, że jest miło i ciepło, a czasem w głębi zaczai się coś strasznego, co dostrzeżemy zbyt późno, gdy nie pozostanie nam już nic, jak tylko wrzasnąć wniebogłosy i uczepić się kurczowo plastikowej kaczuszki. Baudelaire’owie zbliżyli się ostrożnie do ciemnego, kolistego otworu, stąpając jak najdalej od widocznej tuż-tuż krawędzi urwiska i otulając się ciasno płaszczem przed komarami. W tej chwili jednak najbardziej martwiła ich nie głęboka przepaść ani kąśliwe komary, tylko ryzyko, jakie podejmują, zapuszczając się w ponurą czeluść jaskini. Nigdy przedtem, rzecz jasna, tam nie byli, i – o ile zdołałem ustalić – nie zajrzeli tam już nigdy potem, nawet w drodze powrotnej, gdy już odnaleźli swoją siostrzyczkę i poznali sekret Werbalnie Zamrożonych Sloganów. Mimo to zaryzykowali i weszli do środka – tam zaś zastali dwie rzeczy doskonale sobie znajome. Pierwszą był ogień. Ledwie Klaus z Wioletką przekroczyli otwór jaskini, zrozumieli, że nie muszą się już martwić komarami śnieżnymi, gdyż poczuli z bliska woń dymu, a daleko, daleko w głębi groty dostrzegli nawet drobne pomarańczowe płomyki. Ogień był im, jak wiemy, doskonale znany – od woni popiołów, które pozostały po spalonym domu Baudelaire’ów, po swąd pożaru, który strawił Karnawał Kaligariego. Jednak gdy komary śnieżne, uformowane na nowo w szyk strzały, błyskawicznie umknęły sprzed jaskini, a Baudelaire’owie weszli krok głębiej do środka, natknęli się na drugą znajomą rzecz, a raczej osobę, której nie spodziewali się spotkać nigdy więcej. – Hej tam, zakalce! – zawołał ktoś z czeluści jas­kini. Na ten głos Klaus i Wioletka szczerze pożałowali, że nie zdecydowali się ryzykować gdziekolwiek indziej.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj