Podczas gdy 99% mających przyprawiać o szybsze bicie serca seriali upada, twór Ryana Muprhy'ego stoi twardo i dumnie na swoim miejscu. Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że przecież to nie jedyna produkcja grozy, za przykład podając chociażby The Walking Dead. Niby zombie są, tylko po bliższej analizie szybko dojdziemy do wniosku, że to obyczajówka z nieumarłymi w tle - podobnie jak True Blood czy The Vampire Diaries, w których z kolei znajdziemy wampiry. Posługiwanie się postaciami przynależnymi do horroru od razu horrorem danej pozycji nie czyni. Mając to na uwadze, American Horror Story w ostatnich latach jest jedynym dziełem należącym do gatunku, które przetrwało więcej niż dwa sezony. W czym więc należy upatrywać się przyczyny jego sukcesu?

Przede wszystkim w samej konstrukcji, która ma charakter antologiczny, tyle że nie objawia się on w odcinkach, ale w sezonach. Każda kolejna seria to osobna historia, która nie jest jednak rozciągnięta na tyle, by zdążyła sobą znudzić, ani ograniczona do jednego epizodu, który nie miałby możliwości rozbudzić apetytu na więcej. O ile w przypadku typowych antologii, będących najczęstszym wyborem dla telewizyjnego horroru, można już z automatu zapomnieć o cliffhangerach, o tyle American Horror Story nie ma problemu z podtrzymaniem zainteresowania widza poprzez przerwanie akcji w kulminacyjnym momencie i podjęcie opowieści dopiero za tydzień. Naturalnie na dłuższą metę nawet i takie rozwiązanie nie zawsze się sprawdza, ale ma dużo większe szanse powodzenia w przypadku fabuły ograniczonej do trzynastu odcinków. A gdy ta dobiegnie końca, za rok wystarczy powtórzyć cały proces, tyle że już z zupełnie innym scenariuszem, który na nowo zaciekawi żądnych wrażeń miłośników historii z dreszczykiem.

Nie należy natomiast zmieniać obsady, która służy za magnes trzymający widownię przed odbiornikami. Chęć zobaczenia aktorów z poprzedniego sezonu w zupełnie nowej roli może być skutecznym wabikiem. Dylan McDermott, z kochającej głowy rodziny Harmonów przeistaczający się w rozchwianego emocjonalnie mordercę, czy Jessica Lange, zakładająca habit, będąc wcześniej matką niepełnosprawnego dziecka, to bardzo drastyczne przemiany. Ciekawość to w walce o widza bardzo potężny oręż. Każda zaznajomiona z pierwszym sezonem osoba chętnie obejrzy premierę kolejnej serii w celu zobaczenia, jak dobrze jej znani aktorzy radzą sobie w zupełnie nowych, często szalonych kreacjach. A później już pójdzie z górki, bo serial zaintryguje na nowo i nieszablonową historią przekupi tych, którzy początkowo nie zamierzali zostać z nim na dłużej.

Tu docieramy do wspomnianej historii - niby skomponowanej z wtórnych motywów, ale jakże świeżej i oryginalnej. W horrorze w zasadzie nie sposób wymyślić coś nowego, bo wszystko już było (nawet krwiożercze króliki w "Night of the Lepus" i zabójcza prezerwatywa z "Killer Condom"). Pozostaje jedynie na tyle sprawne żonglowanie wyświechtanymi schematami, aby stworzyć złudzenie czegoś nowego i orzeźwiającego. Twórcy AHS opanowali tę sztukę do perfekcji. Duchy, demony, kosmici i seryjni mordercy są starsi niż sama telewizja, a produkcji z ich udziałem nie udałoby się zliczyć nawet najlepszemu matematykowi. Co innego filmy i seriale, w których te postacie oraz istoty występują jednocześnie. Jak się nad tym zastanowić, brzmi to jak banał i oczywista oczywistość, a jakoś wcześniej nikt na to nie wpadł, przynajmniej nie w mainstreamie. Ten prosty zabieg był w stanie tchnąć niebywałą porcję energii życiowej w skostniały gatunek, a oglądanie harców opętanej siostry zakonnej, podczas gdy gdzieś w sali obok zielone ludziki dokonują uprowadzenia, było nielichym doświadczeniem. To właśnie uczynienie z serialu kociołka, w którym miesza się większość motywów charakterystycznych dla kina grozy, w dużej mierze zaważyło o sukcesie American Horror Story.

Dlaczego jest to tak istotny (jeśli nie najważniejszy) element? Z prostej przyczyny. Często zastanawiamy się, jak to jest, że horrory na dużym ekranie wręcz kwitną, ale przesadzone na telewizyjny grunt nagle usychają. Filmy, w odróżnieniu od seriali, trwają co najwyżej dwie godziny i jest to długość, którą przeciętny widz będzie w stanie bez większego problemu wytrzymać, nawet jeśli jakieś dzieło okaże się przewidywalne i kompletnie go nie zaabsorbuje. Drugą kwestią jest samo miejsce seansu, czyli kino. Skoro zapłaciliśmy już za bilet, to nikt nam tych pieniędzy nie zwróci, więc przeważnie staramy się wytrwać do napisów końcowych. W przypadku telewizji jest inaczej. Jeżeli produkcja jest nużąca, powtarzalna i pozbawiona oryginalności, to odbiorca odpuszcza oglądanie już po odcinku premierowym lub następnym. A skoro obcowanie z danym tytułem nic nas nie kosztuje, to i nie ma żadnych przeciwwskazań, aby zawczasu zakończyć z nim przygodę, tym bardziej że alternatywa jest na wyciągnięcie palca - wystarczy jedynie wcisnąć przycisk pilota i sprawdzić, czy inne stacje nie mają nam do zaoferowania czegoś lepszego. W telewizji toczy się ciągła walka, bo konkurencja nie śpi. Seriale przeciętne, pozbawione odpowiedniej iskry, nie mają racji bytu. Widza trzeba stale zaskakiwać, dostarczać mu nowych doznań, proponować różnorodność - i Ryan Murphy wraz z resztą ekipy właśnie to robi. Mnogość wątków sprawia, że nie odczuwa się przesytu danym tematem. Nawet jeśli nie przepada się za jakimś konkretnym motywem, to nie zdąży on zmęczyć, bo narracja szybko przeskoczy do innego, by za chwilę skupić się na kolejnym. Wśród wielu zwariowanych pomysłów każdy znajdzie coś dla siebie, a doskonała realizacja, umiejętnie budowane napięcie i sprawne utrzymywanie niejednoznacznej klasyfikacji bohaterów niemalże do samego końca skutecznie w tym pomogą.

Oczywiście do powyższych dodać można jeszcze kontrkulturowy charakter serialu, jakże charakterystyczny dla gatunku, jakim jest horror. Kino grozy zawsze pozwalało sobie na poruszanie tematów tabu, wyrażanie sprzeciwu wobec pewnych ogólnie przyjętych postaw i zachowań oraz wyłamywanie się z popkulturowych norm. W American Horror Story przewinęły się kwestie homoseksualizmu, holocaustu czy rozpusty w zakonach, a twórcy już zapowiadają, że trzeci sezon otrze się o problem mniejszości narodowych i feminizmu. Produkcja kontestuje rzeczywistość, poniekąd walczy z konformizmem, a tym samym wchodzi z widzem w dialog na nie jednej, a kilku płaszczyznach. Należy jednak pamiętać, że to cecha samego gatunku, która dobrym dziełom pomoże wznieść się wyżej, ale słabych nie uratuje. W końcu nikt nie będzie oglądał nudnego serialu tylko dlatego, że dotyka niewygodnych tematów. Dzieło Murphy'ego na szczęście cechuje się pierwszorzędną realizacją, nietuzinkową fabułą i doborową obsadą, które już same w sobie czynią z American Horror Story tytuł godny uwagi, dlatego kontrkulturowy charakter stanowi w tym przypadku bardzo atrakcyjny dodatek do całości.

Jest jeszcze zwichrowana kampania promocyjna. Niewiele mówiące teasery, będące w stanie co najwyżej skołować; minimalistyczne, ale intrygujące plakaty; wszystko to składa się na specyficzną otoczkę, która niczym biblijny wąż nakłania do grzechu i podszeptuje: sięgnij po ten owoc, jest pyszny, musisz go skosztować.

Ryan Murphy wraz z Bradem Falchukiem udowodnili, że horror w telewizji ma rację bytu; trzeba tylko mieć świadomość tego, iż jest to medium zupełnie odmienne od kina, więc większość sztuczek i zabiegów stosowanych w tym ostatnim zwyczajnie nie sprawdzi się na małym ekranie. Widzowie nie chcą po raz drugi oglądać tego, co widzieli w multipleksie, tyle że rozciągniętego do telewizyjnego formatu. Potrzeba świeżości, oryginalnego podejścia i zaskoczenia - i tego też dostarcza American Horror Story. A że przy okazji posiada klimatyczną muzykę i czołówkę, która już po raz trzeci, tylko w innej wariacji, potrafi zjeżyć włos na głowie, to tylko świadczy o wielkości tej produkcji.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj