W czasie gdy Olimp w ogniu i Świat w płomieniach są postrzegane przede wszystkim jako kolejne hollywoodzkie blockbustery, w amerykańskim kinie dochodzi do przewartościowania - po prawie 12 latach od rozpoczęcia wojny z terrorem kolejny symbol Stanów Zjednoczonych upada za sprawą wrogiego ataku. Choć to głównie film kształtował amerykańską kulturę od początku XX wieku, przekroczył on powyższą granicę dobrych kilka lat po telewizyjnych Świat w płomieniach. Wydaje się jednak, że właśnie teraz nadszedł moment, aby zacząć zastanawiać się, czy zapoczątkowana przez George’a W. Busha epoka post-9/11 nadal trwa, czy też została zastąpiona przez nową erę. W niej patriotyzm i terroryzm dzieli cienka linia - nie jest już w złym smaku demolować na srebrnym ekranie Biały Dom, ikonę amerykańskiej wolności.

Kosmici i meteory – terroryści lat 90.

Gdy Ronald Reagan obejmował władzę, wszystko wydawało się być takie proste. Ameryka dobra, Sowieci źli, pompujemy kasę w zbrojenie i kończymy zimną wojnę. Obniżamy podatki i deregulujemy gospodarkę, by wszystkim żyło się lepiej – obywatelom i korporacjom. Filmy tamtego okresu charakteryzowały się szerzeniem tradycyjnych rodzinnych wartości, negatywnym stosunkiem do komunizmu i wręcz nachalnym patriotyzmem. Gdy na końcu "Rambo 3" twórcy oddają hołd dzielnym mudżahedinom nawiązując do inwazji Związku Radzieckiego na Afganistan, nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że frakcja tych "bojowników o wolność", jak zwał ich Reagan, przekształci się w organizację mająca nękać USA w kolejnych dekadach – Al-Kaidę.

Terroryzm coraz bardziej zaczął zagrażać Stanom Zjednoczonym w latach dziewięćdziesiątych. Dowodem na to są liczne ataki na amerykańskie ambasady w Afryce i na Bliskim Wschodzie oraz zamach na World Trade Center w 1993 roku. Hollywood jednak ignoruje te wydarzenia. Kolejne przełomy w dziedzinie efektów specjalnych pozwalają bowiem na spektakularną demolkę w wyniku inwazji istot pozaziemskich i katastrof klimatycznych. "Dzień niepodległości", "Armageddon" czy "Dzień zagłady" dostarczały eskapistycznej rozrywki bez odniesień do niepewnej i niebezpiecznej rzeczywistości. W 1998 roku premierę miał "Stan oblężenia", film na pierwszy rzut oka poważnie podchodzący do tematyki terroryzmu. Eksplozja miejskiego autobusu była przesłanką, aby wszystkich mężczyzn pochodzenia arabskiego zagonić jak bydło na stadion Yankesów. W zestawieniu z atakiem, jaki nastąpił trzy lata później, można zauważyć dwa kontrasty. Filmowcy ewidentnie nie doceniali realnego wroga i mierzyli dość nisko w kategoriach rozmiaru zagrożenia. Reakcja na ataki była za to wybitnie przesadzona i opierała się na stereotypach oraz braku krzty logiki.

Po 11 września Hollywood unikało tematu terroryzmu jak ognia. Niemal w ogóle nie uświadczyliśmy niczego tak bezpośredniego, jak w obu filmach z tego roku. Oczywiście nie biorąc pod uwagę "United 93", "World Trade Center" i symbolicznego "Monachium" - były to filmy oparte na faktach i zarówno twórcy, jak i widzowie, doskonale wiedzieli, na co się piszą produkując te obrazy oraz wybierając się na nie do kina. Nie można zapomnieć o fikcyjnych "Syrianie", "Królestwie" i "Zdrajcy", które łączy jeden wspólny element – były ambitnymi, niskobudżetowymi thrillerami, których cała akcja toczyła się całkowicie poza granicami Stanów Zjednoczonych. Filmy więc podobały się krytykom, przeszły bez większego echa w kinach i uniknęły kontrowersji związanych z uprawianiem rozróby na amerykańskiej ziemi.

W telewizji za to nie owijano w bawełnę, gdyż niecałe dwa miesiące po 11 września FOX zdecydowało się na premierę nowego serialu dramatycznego, który już w swoim pilocie wysadził w powietrze nad Los Angeles samolot pasażerski. Świat w płomieniach przez kolejnych dziewięć lat przekraczały kolejne granice w ukazywaniu wydarzeń, na które Amerykanie wcale nie byli gotowi. Trzeba było je przedstawić, by rozpocząć proces przełamywania traumy 11 września i zmiany nastawienia obywateli do postrzegania otaczającego ich świata.

Post-9/11 vs Post-Post-9/11

Morale społeczeństwa amerykańskiego było niespotykanie niskie pod koniec lat siedemdziesiątych. Wynikało to z tragicznej sytuacji gospodarczej, afery Watergate i klęski w konflikcie wietnamskim. Kolejna dekada przyniosła ekonomiczny rozkwit i przywrócenie zaufania dla rządzących. Wszystko oczywiście za sprawą polityki Ronalda Reagana. Nie powinno więc nikogo dziwić, że George W. Bush próbował tych samych sztuczek po 11 września - korporacyjne ulgi, większa swoboda manipulacji na wolnym rynku przy coraz mniejszej ingerencji państwa, cięcia podatkowe. Bush miał jednak coś, czego nie miał Reagan - znacznie większe możliwości technologiczne i republikańską większość w kongresie. W życie weszła ustawa Patriot Act, która zakładała między innymi zniesienie dużej części restrykcji, jakie do tamtej pory ciążyły na organach do walki z przestępczością czy tych odpowiedzialnych za gromadzenie informacji istotnych dla bezpieczeństwa narodowego. Wprowadzenie ustawy wiązało się oczywiście z łamanymi coraz częściej prawami obywatelskimi ludności amerykańskiej, a w szczególności emigrantów pochodzenia bliskowschodniego. Tym samym era post-9/11 zapoczątkowana przez Busha charakteryzowała się głównie szerzeniem paranoi i strachu wśród społeczeństwa, które miało później przymknąć oko na nieuzasadnioną inwazję w Iraku oraz problem tortur i kontrowersji związanych z więzieniem Guantanamo.

Niestety dokonał się w polityce Busha swoisty overkill – w Iraku nie znaleziono broni masowego rażenia, a w 2008 roku amerykańskie banki prawie zniszczyły światową gospodarkę, doprowadzając do największego w historii kryzysu finansowego. Jedni postrzegają właśnie ten upadek ekonomiczny oraz elekcję Baracka Obamy jako moment graniczny i początek nowej ery – post-post-9/11. Fakt, wtedy zaczęła ona niewątpliwie kiełkować, a tranzycja ta zakończyła się ostatecznie 1 maja 2011, kiedy śmierć Osamy Bin Ladena wyznaczyła nowe kierunki myślenia o dotychczasowej wojnie z terrorem i przyszłości Ameryki.

Koniec konfliktu irackiego nastąpił kilka miesięcy później, a całkowite wycofanie wojsk z Afganistanu ma nastąpić w 2014 roku. Olimp w ogniu i Świat w płomieniach są wyraźnym sygnałem, że USA nie jest już krajem strachliwym, jest gotowe rozliczyć się z bolesną przeszłością i zacząć ostrzegać przyszłe pokolenia o kolejnych potencjalnych zagrożeniach.

Biały Dom? To tylko początek

Gdyby nie symboliczny wymiar ataku na Biały Dom, można by pomyśleć, że film z Gerardem Butlerem powstał w starych dobrych latach osiemdziesiątych. Zdecydowanie bliżej mu do Szklanej pułapki niż filmowi Rolanda Emmericha. Mike'owi Banningowi brakuje jedynie charakterystycznego dla Johna McClane'a poczucia humoru. Choć oczywiście nie można odmówić twórcom odwagi w doborze celu, nie da się powiedzieć o Olimpie w ogniu, że grzeszy on choć odrobiną dodatkowej oryginalności. Sowietów zastępują tutaj Koreańczycy, a ich motyw jest dość oklepany – nuklearny holokaust i totalna destrukcja Stanów Zjednoczonych. Jednowymiarowość produkcji dodatkowo dopełnia fakt, że nie wiemy prawie nic o głównym bohaterze. Banning jest twardzielem nie do zdarcia, to wszystko.  Przywiązany zaś cały film do barierki w podziemnym bunkrze Aaron Eckhart jako prezydent nie może się kompletnie wykazać. To wszystko oczywiście jest oznaczone kategorią dla dorosłych, co dodaje nieco realizmu i napięcia, ale w gruncie rzeczy przełomowa koncepcja została niestety przytłoczona płytką warstwą rozrywkową. Prostota tego filmu zapewniła mu względny finansowy sukces, którego zapewne nie osiągnie film Emmericha, jeśli oczywiście dostosujemy nasze obliczenia do dość rozbieżnych budżetów obu produkcji.

Świat w płomieniach na pierwszy rzut oka różni się od poprzednika jedynie kategorią wiekową, ale, jak się szybko okazuje, jest to film fabularnie o wiele bardziej złożony. Porównanie go do oryginalnej Szklanej pułapki byłoby nie na miejscu; jeśli już, to raczej do ostatnich trzech sequeli, w których McClane posiada partnera. W obrazie Rolanda Emmericha większość filmu Tatum i Foxx trzymają się razem. O wiele bardziej stonowaną przemoc próbowano załatać humorem i one-linerami, choć ostatecznie niestety bardzo rzadko ten zabieg osiągał zamierzony skutek. Jak na ironię, Świat w płomieniach stricte w kategoriach filmu rozrywkowego to produkcja słabsza od Olimpu w ogniu. To jednak świetny przykład obrazu pasującego do ostatniego filmowego przełomu.

Między 2001 a 2009 rokiem na zbrojenia w USA wydawano tyle pieniędzy, że w pewnym momencie stracono rachubę. Większość z nich rząd przeznaczał na kontrakty militarne z prywatnymi firmami zbrojeniowymi, takimi jak Blackwater czy Lockewood. Przedsiębiorstwa te mogą specjalizować się w zaopatrywaniu armii USA w sprzęt wojskowy i nowe technologie, ale również swoje własne oddziały, czyli upraszczając – najemników. Barack Obama od początku pierwszej kadencji robił wszystko, aby zakończyć wojny w Iraku i Afganistanie oraz stopniowo wycofywać amerykańskich żołnierzy z terenów Bliskiego Wschodu. Na tym niewątpliwie ucierpiałoby finansowo wiele organizacji współpracujących z administracją. Oczywiście ta kwestia nie sprowadza się jedynie do pieniędzy. Ameryka jest bowiem uzależniona od wojny i wychowały się na niej już ze trzy pokolenia - wszystko zaczęło się od Pearl Harbor i udziału USA w II wojnie światowej. Potem nastała zimna wojna trwająca do końca lat osiemdziesiątych, a w jej ramach konflikty w Korei i Wietnamie. Wojna w Zatoce Perskiej poprzedziła zaś batalię z terrorem, która trwa do dzisiaj. Patrząc jednak na reakcję Stanów Zjednoczonych na obecną sytuację w Syrii, zaczyna być widać, że usilne szerzenie demokracji nie jest już im na rękę. Wolą przez  jakiś czas usunąć się w cień i zająć problemami na własnym podwórku. Tych przecież trochę jest.

Jamie Foxx wciela się w rolę prezydenta Sawyera, który jest pomysłodawcą międzynarodowego traktatu pokojowego zakładającego między innymi wycofanie wszelkich sił amerykańskich z Bliskiego Wschodu. Sawyer nie jest kalką Obamy, ale zakończenie wojny w Iraku niewątpliwie zainspirowało wydarzenia w filmie i w tym aspekcie fikcja zderza się z rzeczywistością. Kolejna nowość to pochodzenie i motywy przejmujących Biały Dom terrorystów. To zlepek amerykańskich oportunistów i pseudopatriotów skrzywdzonych przez efekty polityki zagranicznej swojej ojczyzny. Ich czyny można tłumaczyć rządzą pieniądza, zemsty, władzy czy też właśnie wpływem zbrojeniowego lobby. Film może służyć natomiast jako rodzaj zwrócenia uwagi na tzw. domestic terrorism - także istotny i wiarygodny problem. W amerykańskiej kulturze za mało było tego typu ostrzeżeń przed 11 września i nikt nie może wiedzieć, czy kilka poważnych filmów o takiej tematyce nie zmusiłoby rządu do podjęcia bardziej konsekwentnych działań prewencyjnych.

Serialowe przewidywanie przyszłości

24 godziny były z kolei serialem, który z sezonu na sezon nie tylko bezpośrednio odnosił się do wydarzeń w kraju, ale również rzeczywistość antycypował. David Palmer był pierwszym fikcyjnym czarnoskórym prezydentem urzędującym w czasie wojny z terrorem. Od początku wydawał się niezwykle popularny wśród publiczności za oceanem i nie ulega wątpliwości, że złagodził nieco obawy i uprzedzenia wśród społeczeństwa dotyczące wybrania na urząd afroamerykanina. Choć format serialu pozwalał mu zaistnieć jedynie w telewizji ogólnodostępnej ze względu na określoną liczbą odcinków w sezonie, oglądało się go tak, jak teraz produkcje stacji kablowych. Był on bardzo prawdziwy w swoich odwołaniach do rzeczywistości zarówno pod względem przełamywania licznych społeczno-politycznych tematów tabu, jak i kategorii wiekowej TV-14 - najwyższej, jaką można przyznać produkcji tzw. Wielkiej Czwórki, czyli ABC, CBS, FOX i NBC. W Świat w płomieniach uświadczymy rzecz jasna również bardziej kompleksowe i wielowymiarowe przedstawienie protagonistów i motywów czarnych charakterów niż we wcześniej wymienianych produkcjach. Znacznie dłużej budowana historia potrzebowała bowiem bardziej skomplikowanych motywacji. W tym przypadku nacisk na intrygujący, koherentny i trzymający w napięciu scenariusz był dla twórców priorytetem.

W opisywane motywy szczególnie dobrze wpisuje się siódmy sezon 24 godziny, emitowany w pierwszej połowie 2009 roku. Jack Bauer jest w nim świadkiem senackiej podkomisji do spraw łamania praw człowieka przez amerykańską agencję wywiadowczą CTU. Już od samego początku twórcy nawiązują do gorącego w tamtym czasie tematu tortur w wojskowych strukturach. Nowo wybrany prezydent Obama ogłosił wszem i wobec walkę z tym procederem (patrz Zero Dark Thirty) przy równoczesnych działaniach zmierzających do zamknięcia więzienia Guantanamo (które jednak funkcjonuje do dziś). Oczywiście wiemy, czego Bauer dokonał na przestrzeni poprzednich sześciu sezonów i jego przesłuchanie wzbudza delikatny niesmak. Dla zarysowania kontrastu wprowadzony zostaje wątek Sangali, fikcyjnego afrykańskiego państwa, gdzie dochodzi do ludobójstwa, a reżim niejakiego generała Jumy pozbawił życia już ponad 200 tysięcy ludzi. Bauer w jednym z odcinków przyznaje, że wstydzi się wielu rzeczy, jakich dokonał w swoim życiu, ale najbardziej żałuje tego, że świat potrzebuje osób takich, jak on.

Biały Dom zostaje ostatecznie zaatakowany przez oddział afrykańskich żołnierzy z Jumą na czele. Celem jest wymuszenie na Stanach Zjednoczonych wycofania ich wojsk z Sangali, które miały zaprowadzić porządek i zaprzestać masowym mordom. Do tego należy dodać publiczne upokorzenie Ameryki poprzez zabicie prezydent Allison Taylor. Trzeba przyznać, że motywy to dosyć standardowe, ale nadal nawiązują do historii Stanów, które niesprowokowane zdecydowały się na udział w konfliktach cywilnych na drugim końcu świata (Korea, Wietnam). Juma zostaje oczywiście powstrzymany i ostatecznie ginie z rąk Jacka. Niemniej, co wydaje się najbardziej interesujące, Juma miał finansowe wsparcie amerykańskiej korporacji o nazwie Starkwood, prywatnej armii kierowanej przez kolejnego "patriotę", który chce zapewnić krajowi bezpieczeństwo wdrażając swoje osobiste plany. Jonas Hodges (w tej roli Jon Voight) szantażuje rząd użyciem broni biologicznej na terenie USA, aby jego firma mogła przejąć obowiązki Ministerstwa Obrony Narodowej (!). Zakrawa to niemal na science fiction, ale nie kto inny, tylko politycy w kongresie, zapewnili prywatnym organizacjom taką swobodę i ułatwienia w nieograniczonym pomnażaniu zysków. Pierwszym sygnałem, że system ten nie funkcjonuje najlepiej, był kryzys 2008 roku. Kto wie, może niedługo najbogatsi najzwyczajniej w świecie wykupią amerykański rząd… ba, już robią to nieoficjalnie, wystarczy przeanalizować amerykańskie kampanie wyborcze.

Świat w płomieniach były niewątpliwie bezpośrednia reakcją na atak na World Trade Center i przez pierwsze lata emisji był to serial post-9/11. Od piątego sezonu można zauważyć wyraźne sygnały pewnego przewartościowania i zarysowania problemu. Okazuje się, że granica między chciwością, patriotyzmem i terroryzmem jest niesamowicie cienka. Wieloletni współtwórca serialu, Howard Gordon, podążył w tym kierunku nieco dalej i stworzył niedawno pierwszy serial w pełni wpisujący się w erę post-post-9/11 – Homeland. Amerykański bohater wojenny wspinający się po szczeblach kariery na Kapitolu okazuje się być terrorystą? Toż to przykrywka absolutna.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj