O drodze polskiego dokumentu po Oscara oraz o tym, jak wyglądała promocja filmu "Joanna", opowiada jego reżyserka – Aneta Kopacz.
Nominacje do Oscarów są w tym roku wybitnie przychylne dla polskich twórców. Obok
„Idy”, o której dużo się mówi w kontekście odrodzenia się jakościowego polskiego kina na świecie, nominowane w kategorii najlepszy dokument są także „Nasza klątwa” oraz „Joanna” w reżyserii Anety Kopacz, opowiadająca o Joannie Sałydze umierającej na raka, której relacje można było śledzić na jej blogu kilka lat temu. Z reżyserką rozmawiał Jan Stąpor.
JAN STĄPOR: Co panią skłoniło do nakręcenia takiego dokumentu?
ANETA KOPACZ: Bohaterka. To, jaka była. To, jak żyła. To, jak fantastycznie potrafiła doceniać proste rzeczy, jak opisywała na blogu swoją prostą codzienność, która dla mnie była szalenie zmysłowa, dzięki czemu czułam to, co ona pisała, to, czym żyła. Miałam poczucie, że dotykam tego i wącham – byłam tym absolutnie zafascynowana, ponieważ dokładnie tak samo czuję życie i tak samo je smakuję. Kiedy dowiedziałam się o istnieniu Joanny, najpierw zacząłem czytać jej blog, zaś film powstał w mojej głowie natychmiast. Potem wiedziałam już, że musi on powstać fizycznie, bo ja muszę to z siebie wyrzucić… I taki był początek.
Jaka wyglądała droga „Joanny” po nominację do Oscara?
Ta droga była bardzo ciężka, ponieważ nie wystarczy zrobić film, który jest uznawany przez krytyków za film wyjątkowy, a potem po prostu znajduje się na short liście Oscarowej i dostaje nominację. Tak nie jest – dzisiaj jest tak bardzo dużo wszystkiego w każdej dziedzinie, także w dziedzinie dokumentów, że przebić się przez tę masę jest naprawdę ogromnie trudno. Do tego służy promocja - festiwale, moje wyjazdy, rozmowy z widzami, filmowcami i krytykami filmowymi. A także bardzo często po prostu zachęcanie, aby przyszli i zobaczyli – co czasem nie jest takie oczywiste. A właśnie by doprowadzić do tego momentu, aby ktoś chciał zobaczyć ten film, nie jest łatwo, przez to że jest właśnie za dużo wszystkiego i trudno jest się przez to przebić.
Jak więc starała się pani przebić?
Na festiwalach, w kuluarach często słyszałam rozmowy typu „na ten film nie idziemy, bo on jest o raku” lub „będzie umieranie, ja na to nie mam siły”. Zdarzało mi się wtedy podchodzić do takich ludzi, nie przyznając się do tego, że rozmawiają o moim filmie, i mówić: „A ja słyszałam, że ten film wcale nie jest o raku, a wręcz przeciwnie – jest o życiu i jest piękny” i opowiadałam rzeczy, które mi powiedziano na temat mojego filmu. Czasem udawało mi się zachęcić tych ludzi, aby przyszli na sesję Q&A po filmie, i wtedy dowiadywali się, że jestem jego reżyserką. To było bardzo zabawne - podchodzili na koniec, przeważnie mnie obejmowali, ściskali, mówili, że strasznie mi dziękują, bo przegapiliby taki film, i że to jest fenomenalne, że dały się namówić i że przepraszają, że ja to w ogóle słyszałam.
(śmiech) Często wynikały z tego zabawne historie, ale to właśnie powoduje, że taki film żyje – ta osoba powie następnej i następnej. Półtora roku jeżdżenia po świecie miało właśnie temu służyć, aby ludzie oglądali ten film.
No właśnie, a jak się pani czuje jako twórczyni filmu, który został nominowany do Oscarów?
Nie wiem. Powiem panu, jak wrócę z Los Angeles – jak będę mieć chociaż chwilę, aby odpocząć i sobie to uświadomić. Ostatnio jakiś dziennikarz porównał moją sytuację – może to jest nie do końca adekwatne, ale trochę jest w tym prawdy – że kiedy odchodzi nam ktoś bliski, wszystkie czynności związane z pogrzebem i organizacją tego, co się dzieje, tłumią te emocje, a to, co się stało, dociera do nas dopiero po fakcie. Może trochę nieszczęśliwe porównanie, ale tak jest. Wcześniej pracowałam 24 godziny na dobę, a teraz pracuje 48 i naprawdę nie mam 10 minut bez telefonu, maila czy zajmowania się rzeczami, które są szalenie istotne. W ciągu dwóch tygodni od nominacji ciągle muszę rozmawiać z dziennikarzami; bardzo mi miło z tego powodu, ale też bywa to bardzo trudne, a muszę jeszcze zajmować się rzeczami równie ważnymi, jak choćby sukienka na czerwony dywan czy wszystkie dodatki, maile, dokumenty do Oscarów oraz znalezienie mieszkania w Los Angeles. Tego jest tak wiele, że na razie nie wiem, jak się czuję z tą informację, ale wiem, że jestem bardzo nieszczęśliwa, ponieważ jestem strasznie zmęczona i niewyspana. Jak będę mieć godzinę wolną, to wtedy odpowiem panu, jak się czuję z tą nominacją.
[video-browser playlist="659313" suggest=""]
Czym pani film będzie wyróżniał się na tle konkurencji w tej kategorii?
Nie mogę jednoznacznie tego stwierdzić, ponieważ nie widziałam wszystkich filmów. Słyszałam od jednej kobiety, która widziała je wszystkie, że „Joanna” wyróżnia się tym, iż jest obrazem bardzo uniwersalnym, bardzo emocjonalnym, traktującym o najważniejszych sprawach w życiu, absolutnie powalającym i długo rezonującym w człowieku. To było jej zdanie, ale ona widziała wszystkie.
Jak przebiegała praca na planie?
Trudne było to, że jest to film bardzo intymny, który od początku miał być realizowany tak, aby ta intymność nie została naruszona, a niełatwo jest wejść komuś w życie, nie naruszając czyjejś prywatności, po to aby móc ją zarejestrować. Tak w ogóle jest to niemożliwe – aby to zrobić, trzeba się trochę nagimnastykować. Trzeba uprawiać te wszystkie sztuczki chowania się, używania długich obiektywów, filmowania zza trawy, drzewa, krzewów, pod wodą.
(śmiech) Nie jest to na pewno łatwe. Zdjęcia były też często odwoływane – udało się zrealizować 13 dni zdjęciowych z prawdopodobnie dwa razy większej ustalonej liczby. Mieliśmy bardzo mały budżet; każdy kolejny odwołany dzień był dla nas poważnym ciosem, a były one odwoływane w ostatniej sekundzie, kiedy miałam już operatora, dźwięk, wypożyczoną kamerę i wszystko opłacone – przez to też nie wierzyłam, że ten film powstanie. Trudne było także to, że Joanna bardzo często źle się czuła, no i jednak to było jej życie w odchodzeniu, więc sam temat nie był łatwy.
„Joanna” wydaje się być filmem bardziej kładącym akcent na relacje matki z synem. Co na tym zaważyło?
To, że to było najbardziej wierne temu, co czułam, kręcąc ten film. Za każdym razem, kiedy widziałam ich razem - to, w jaki sposób rozmawiali, w jaki sposób żartowali, w jaki sposób funkcjonowali - wiedziałam, że to było dojrzałe i zabawne. Jaś był taki elokwentny i błyskotliwy. Bardzo mnie poruszyło to, w jaki sposób ona uczyła go tych wszystkich rzeczy; dla mnie nie ma nic bardziej uniwersalnego niż relacja matki z dzieckiem. Myślę, że nie ma też czegoś bardziej emocjonalnego i uderzającego niż taka piękna więź, która musi się tak szybko skończyć. Dosyć szybko stało się jasne, że cały film, aby mógł wybrzmieć, musi być bardziej emocjonalny, a te emocje największe były właśnie w tej relacji - czy to poruszające do łez, czy też takie, przez które cała sala wybuchała śmiechem. A właśnie w tej relacji tych emocji było najwięcej i największy był ich wachlarz.
Jak na film traktujący o śmierci, jest w nim tak naprawdę dość dużo humoru. Z czego to wynika?
Oni tacy byli – bardzo dużo żartowali. Joanna miała niesamowite poczucie humoru. Praktycznie cały czas opowiadała jakieś śmieszne historie, ale takie naprawdę z dużym sensem, a przez to, że była bardzo inteligentna, błyskotliwa i miała taki nerw w sobie, to i te opowieści były niesamowite, wraz z jej ciętym humorem, który przeważał. To musiało się siłą rzeczy pojawić, ponieważ oni tak funkcjonowali. Ale myślę też, że na pewnym etapie ten humor i przekuwanie wszystkiego na śmiech stało się strategią, aby móc żyć, zanim się umrze. Joanna kiedyś mi powiedziała, że „świadome życie jest fantastyczne, ale nieświadome umieranie już nie”, a ona była bardzo świadomą i inteligentną kobietą, która świadomie żyła, ale też świadomie umierała.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h