Kościół katolicki uprawiający czarną magię, księża będący na usługach szatana i tajemnicze niewytłumaczalne zgony - można by pomyśleć, że oto właśnie Dan Brown wydał nową powieść. Prawda jest jednak taka, że za tę kontrowersyjną historię odpowiada tym razem Polka - Carla Mori. Za dnia żona i matka, wieczorami ogromna miłośniczka horrorów klasy "D" i klasycznego kina akcji.
MARCIN KARGUL: Na wstępie chciałbym pogratulować udanego i śmiałego debiutu. Pomimo dość odważnej tematyki, powieść przypadła czytelnikom do gustu, sądząc po licznych pozytywnych opiniach, na które można się natknąć w Internecie. Trudno się zresztą temu dziwić, bo to naprawdę dobra książka.
CARLA MORI: Bardzo dziękuję. Naprawdę pękam z dumy, czytając kolejne recenzje. Przyznam, że przygotowywałam się na większą falę krytyki, nie tylko ze względu na treść mojej powieści, ale także na część warsztatową. W końcu Krew, pot i łzy to mój debiut i zdaję sobie sprawę, że przede mną daleka droga, zanim osiągnę styl ze wszech miar zadowalający. Tymczasem wciąż jeszcze cieszę się przychylnością recenzentów, za co jeszcze raz serdecznie dziękuję.
Skąd w ogóle pomysł na fabułę? Polscy autorzy raczej rzadko poruszają temat religii i Kościoła, a jeśli już, to robią to dość ostrożnie, Pani natomiast poszła na całość.
Przede wszystkim musimy sobie powiedzieć, że gdyby wszyscy autorzy podejmowali te same tematy, to poziom czytelnictwa zapewne spadłby do zera, a wszystkim nam zależy na czymś zupełnie przeciwnym. Dlatego warto wyszukiwać tematy względnie dziewicze i wokół nich tworzyć, żeby zainteresować czytelnika, pokazać mu, że literatura nie musi być trudna ani nudna. Poza tym, w mojej opinii każdy temat na książkę jest dobry, a już na pewno każdy temat na horror. Zbyt dużo mamy "świętych krów" w innych przestrzeniach, żeby fundować sobie kolejne w literaturze. A jeśli chodzi o "Krew…", to nikt się jeszcze specjalnie nie oburzył, więc chyba nie jest tak źle [śmiech].
Sam pomysł na fabułę zrodził się nagle i mocno ewoluował w trakcie pisania powieści. Początkowo wątek religijny miał być potraktowany raczej marginalnie, ale poniosło mnie pióro i ostatecznie mamy to, co mamy [śmiech].
Ryzyko się z pewnością opłaciło, ale czy w Pani najbliższym otoczeniu nie było głosów mówiących, że przedstawienie Częstochowy - Pani rodzinnego miasta - w tak negatywnym świetle to niezbyt rozsądna decyzja?
Czemu nierozsądna? Na głównym placu nie ma pręgierza, więc czuję się względnie bezpieczna [śmiech]. A poważnie: w najbliższym otoczeniu nie, ale faktycznie pojawiło się kilka osób, które zasmuciło moje zdanie na temat rodzinnego miasta. Wszystkich po kolei najpierw odsyłam do posłowia, a potem cierpliwie tłumaczę.
Częstochowa jest mi szczególnie bliska. Tam się wychowałam, tam też spędziłam kawał życia. To jest miejsce, które mnie ukształtowało, dzięki któremu jestem dzisiaj właśnie taką, a nie inną osobą. Ale teraz, kiedy mieszkam tysiące kilometrów od swojego miasta, to wyraźniej widzę, czego mu brakuje. To nie jest tak, że moja powieść oddaje dokładnie charakter Częstochowy. W rzeczywistości z roku na rok miasto ożywa, a władze stają na głowie, żeby wykrzesać z mieszkańców odrobinę energii. Ja się z tego cieszę i mam nadzieję, że kiedyś zobaczę swoje miasto w pełnym rozkwicie. Jednak faktem jest, że młodzi ludzie stamtąd uciekają, a uciekają, bo nic ich nie trzyma. Oferta edukacyjna niby bogata, a jednak większość wybiera uczelnie w większych miastach. O rynku pracy w ogóle nie ma co mówić. No i najważniejsze: wszystkim na świecie Częstochowa kojarzy się wyłącznie z pielgrzymkami. A prawda jest taka, że kto może, ten przed tym gorącym okresem ucieka. Bo hałas, bo bród i smród, bo śpiewy od rana do nocy, bo korki, bo msza święta w głośnikach na głównej ulicy. A ludzie nic z tego nie mają, tylko śmieci i zapaskudzone bramy. Swoją powieścią chciałam zwrócić na to uwagę, zabrać głos w sprawie, która dręczy wielu mieszkańców Częstochowy, a na osłodę dać im historię, która być może na stałe wpisze się w historię miasta. Literatura ma niesamowitą moc, więc nie tracę nadziei, że może kiedyś komuś na hasło "Częstochowa" najpierw przyjdzie do głowy Carla Mori, a dopiero później klasztor.
[image-browser playlist="591539" suggest=""]
©2013 Carla Mori
Krew, pot i łzy inspirowana była innymi dziełami? Jeśli tak, to jakimi?
Nieszczególnie. Chociaż mój wydawca od razu skojarzył powieść z Danem Brownem. Ja uważam, że to zupełnie nie moja ranga, acz takie porównanie niezmiernie mi schlebia. Na pewno mniej lub bardziej rozmyślnie korzystałam z różnych dzieł filmowych i literackich, ale niczym nie inspirowałam się wprost. Ta książka to wyłącznie moja chora świadomość [śmiech].
Z ust bohaterów "Krwi, potu i łez" często padają krytyczne komentarze skierowane w stronę kleru. Czy odzwierciedlają one Pani stosunek do instytucji Kościoła i duchownych?
Mój stosunek do religii wydaje mi się zupełnie nieistotny dla tej rozmowy. Stworzyłam wielu bohaterów. Każdy z nich ma inne poglądy. Klara wierzy, choć nie praktykuje, Zuza lubi mieszać ludzi z błotem, a Malinowski jest skrajnym homofobem. Czy to znaczy, że ja mam wszystkie te cechy? Śmiem wątpić. Nie można autorowi przypisywać historii czy przekonań postaci, które kreuje, choćby dlatego, że często są one skrajnie różne i nie wiadomo, na którego bohatera się zdecydować. Apeluję do czytelników, żeby jednak oddzielali autora od powieści, tak jak oddziela się aktora od jego serialowej roli. To nam wszystkim bardzo ułatwi życie.
Klara i Zuza to kobiety silne, wyzwolone, potrafiące poradzić sobie w trudnej sytuacji. Powołując te bohaterki do życia nadała im Pani kilku cech właściwych dla własnego charakteru? Czy po skończonej lekturze czytelnikom może wyłonić się częściowy obraz Carli Mori?
I tak, i nie. Trudno mi ocenić. Podobno sprawiam wrażenie silnej osobowości, ale bywam niesłychanie wrażliwa. Łatwo się wzruszam i często płaczę, ale potrafię pokazać pazury, dlatego lepiej nie wchodzić mi w drogę. Na pewno potrafię walczyć o swoje i jestem gotowa na wszystko, jeśli chodzi o dobro mojej rodziny. Ale mam też spore pokłady cierpliwości i nie potrafię się długo gniewać.
Zakończenie powieści jest otwarte i pozostawia furtkę dla kontynuacji. To już definitywny koniec przygód prokurator Bachledy i dziennikarki Wasowkiej, czy też wręcz przeciwnie - dopiero początek dłuższego cyklu?
Tego nie wiem. Początkowo nie planowałam kontynuacji, ale teraz zastanawiam się, czy nie ulec presji tej części czytelników, którzy chcieliby wiedzieć, co było dalej. Opcji jest kilka, może wykorzystam któregoś z bohaterów i stworzę dla niego osobną historię? A może wykreuję ciąg dalszy końca świata? Z doświadczenia wiem, że moi bohaterowie znają swoje historie lepiej ode mnie, dlatego… czas pokaże.
[image-browser playlist="591540" suggest=""]
©2013 Carla Mori
Debiut ukazał się pod pseudonimem. Czyżby z obawy przed reakcją oburzonych ortodoksyjnych katolików?
Nie jestem szczególnie bojaźliwą osobą, a kiedy ostatnio sprawdzałam, to żyliśmy w wolnym kraju. Pseudonim przyjęłam z najbardziej banalnego powodu na świecie: zrobiłam to, bo mogłam [śmiech]. Nie ja pierwsza i nie ostatnia.
Drugim powodem jest to, że chciałam wyznaczyć granicę między mną - autorką, a mną - przyjaciółką, żoną i matką. Nadając sobie nowe imię, poniekąd wymazuję trochę własnej historii, tworząc postać właściwie bez poglądów politycznych i historii zatrudnienia. To się przydaje i łatwiej mi nawet prywatnie, kiedy na imprezach rodzinnych pojawia się Magdalena, a na spotkaniach z czytelnikami - Carla. A przecież gdybym chciała ukrywać prawdziwe personalia, to również nie pozwalałabym na publikowanie swoich zdjęć.
Nie ukrywa Pani swojej miłości do horrorów klasy "D", co wśród płci pięknej nie jest zbyt częstym zjawiskiem. Kino i literatura grozy to przeważnie domena mężczyzn. Skąd wzięło się zamiłowanie właśnie do tego gatunku?
Dorastałam w męskim towarzystwie. Od dziecka miałam więcej kolegów niż koleżanek i właściwie tak pozostało do dzisiaj. W przeszłości byłam trochę chłopczycą, ale na szczęście wyrosłam z tego i nauczyłam się chodzić na szpilkach [śmiech]. Do dziś jednak nie wyzbyłam się pewnych przyzwyczajeń i wciąż przejawiam raczej męski gust. Trudno mnie namówić na komedię romantyczną, nie mówiąc już o czytaniu Harlequinów. Wolę piwo od kolorowych drinków i nie podoba mi się Robert Pattison [śmiech]. W panieństwie chadzałam na randki do kina, jak wszyscy. Tylko że ja wybierałam w repertuarze krwawe horrory. Mój mąż najpierw zaszczepił we mnie miłość do Grahama Mastertona, a teraz wynajduje dla mnie najbardziej kiczowate horrory świata. Zresztą w podróży poślubnej wybraliśmy się na "Piątek 13-go" i to chyba mówi o nas wszystko [śmiech].
Jakie są Pani najbliższe plany, jako pisarki? Pojawił się już pomysł na kolejną powieść?
Pomysł jest, ale ja wciąż jeszcze stoję w rozkroku. Nie wiem, czy pisać to, o czym myślałam już wcześniej, czy kontynuować historie bohaterów, których już ożywiłam. Tak naprawdę chodzi pewnie o wenę, a nawet o jej brak. Ale wiążę duże nadzieje z wiosną, która w końcu nadeszła.