Podczas 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni miałem okazję porozmawiać z Bartoszem Kruhlikiem. Po obejrzeniu jego intrygującego debiutu zatytułowanego Supernova, nie mogłem nie zapytać go o proces powstawania filmu, ale też o inspiracje i jego podejście do kina i gatunków.  Michał Kujawiński: Akcja Supernovej rozgrywa się w jednym miejscu, na odcinku drogi nieopodal jakiejś wsi. Skąd pomysł na scenariusz i osadzenie historii właśnie w takiej lokacji?  Bartosz Kruhlik: Parę lat temu wydarzył się tragiczny wypadek drogowy, których w Polsce i tak zdarza się bardzo dużo, ale ten był szczególny. Nie będę przytaczał nazwy miejscowości i konkretnej sprawy, bo nie to jest w tym ważne. Sytuacja na tyle mnie poruszyła, że sam zacząłem się intensywnie zastanawiać, jak to jest, że w jednej chwili młoda osoba pod wpływem środków odurzających zmiata z powierzchni ziemi sześć osób. Było to dla mnie surrealne, media później zajmowały się długo tą sprawą, pojawiły się materiały z tego wydarzenia - praca służb, zniszczenia, to wyglądało jak koniec świata. To utkwiło mi w głowie na tyle mocno, że pomyślałem o tym jako o bardzo uniwersalnej platformie do zrobienia z tego historii na ekranie. Oczywiście, film nie ma nic wspólnego z prawdziwym wypadkiem, to jest fikcja. Na pewno jednak jakąś bazą i punktem wyjścia jest to, co wydarzyło się naprawdę.  Dlaczego zatem wieś? W Polsce różnie kojarzona - od anegdotycznych sytuacji do miejsca utożsamianego z drugim światem. Od razu tam właśnie chciałeś umieścić akcje swojego filmu?  Długo zastanawiałem się nad umieszczeniem akcji tego filmu np. w Warszawie lub innym, bardziej anonimowym mieście. Stwierdziłem, że im bardziej minimalistycznie, tym lepiej dla siły rażenia tej historii. Jeśli zrobimy to w mieście, od razu pojawia się kontekst - dlaczego akurat w tym, a nie innym? Stumetrowy odcinek na prowincji wydał mi się najlepszy do opowiedzenia tej historii. Również kontrast między sprawcą wypadku a mieszkańcami wsi działa tutaj na korzyść. To nie znaczy, że nie można zrobić takiej historii w mieście, ale szukałem czegoś bardzo wyrazistego, żeby sobie pracowało pod spodem, a na wierzchu tkałem swoje małe historyjki.  Film nie ma wiodącego tematu, pojawia się w nim wiele małych historyjek, o których wspominasz. Czego Bartosz Kruhlik poszukuje w kinie, co chce opowiadać za pomocą tego medium?  Odpowiedź nie jest łatwa. Czasami wydaje mi się, że wiem, czego szukam, czasem idę za intuicją lub za wydarzeniem, które mnie zainspirowało, ale nie wiem jeszcze do końca, co z nim zrobić. Mnie jako widza interesuje absolutnie wszystko - od animacji przez eksperymenty po dokumenty i wszystkie możliwe gatunki - ale jako twórca, na ten moment, jestem w pewnym sensie uwiązany w opowiadaniu bardzo realistycznym. Mając tę bazę, zawsze staram się szukać na tyle uniwersalnej historii, żeby zrozumieli ją ludzie, którzy nie potrafią czytać napisów w innym języku, nie potrzebują dialogów do zrozumienia sfery emocji. Na tyle uniwersalną historię, która nie jest obarczona kontekstem historycznym na zasadzie, że nie zrozumiałbym filmu, gdybym nie urodził się w danym kraju. Kolejny projekt, który szykuję, to podobna rzecz formalnie do Supernovej - dużo osób umieszczonych w jednym miejscu i czasie. Na razie ten sposób prowadzenia narracji mi odpowiada i czuję się w tym organicznie, to jest mój świat i rozumiem, w jaki sposób to opowiadać.  Na ekranie pojawia się wielu bohaterów, ale znaczące są trzy role: Marcina Hycnara, Marka Brauna i Marcina Zarzecznego. Dlaczego właśnie oni? I jak udało się na planie wykrzesać z nich tyle skrajnych emocji?  Powiedziałbym, że to proces i wzajemne zaufanie, które jest niezwykle istotne przy robieniu kina oraz wspólne poszukiwanie tego, co ja sobie mgliście wyobrażałem, pisząc film. Tylko Marcin Hycnar jest moim pierwszym wyborem i już wtedy wiedziałem, że mam postać Adama. Z resztą chłopaków było inaczej, nie mogłem długo obsadzić postaci policjanta. Postaci trudnej do zagrania, bo chciałem, żeby widz miał komfort w widzeniu na ekranie zawodowego policjanta - zawsze mi na tym zależy, żeby zedrzeć obraz aktora i tak go obsadzić, żeby po zrobieniu mu zdjęcia, od razu było wiadomo, że jest postacią, którą odgrywa. Nie mogłem obsadzić długo aspiranta Sławka Makowskiego, ale po kilku próbach znalazłem aktora, którego w swojej głowie już obsadziłem i zacząłem się z tym oswajać, że to on zagra. Intuicja podpowiedziała mi jednak, żebym jeszcze poszukał, że to może zawrócić całą historię w rejony, których bym nie chciał. Jego fizyczność, wygląd, charakter i siła na ekranie może spowodować, że Sławek nie będzie pasował do tej układanki. Rzutem na taśmę znalazłem Marka Brauna i zaproponowałem mu casting i w tym przypadku też wiedziałem, że mam postać, o którą mi chodziło od początku.  Jeśli chodzi o Marcina Zarzecznego, obsadziliśmy go pięć dni przed zdjęciami tylko dlatego, że aktor pierwotnie mający zagrać tę postać, któremu zaproponowałem rolę już dwa miesiące wcześniej, uległ wypadkowi, ale na szczęście wszystko jest już z nim dobrze. Tak więc przy zamykaniu obsady, zderzyłem się z przypadkiem losowym; Najpierw upewniłem się że wszystkie klocki do siebie pasują, sprawdzałem intencje między postaciami i nagle wypada mi aktor z pierwszej trójki. Wiedziałem, że jak teraz się poddam, to za pięć dni na planie będzie tragedia i wszystkie swoje siły zaangażowałem w to, żeby w krótkim czasie znaleźć zastępstwo niezwykle ważnej postaci. Chciałbym jednak być dobrze zrozumiany; Marcin Zarzeczny nie dostał roli Michała Matysa, bo jest gorszym aktorem od kogoś, komu zaproponowałem tę rolę pierwotnie. Po prostu na tę postać miałem w głowie inny pomysł. Tak czy inaczej Marcin zrobił wielką kreację, jak zresztą cała obsada.
Fot. Celestyna Król
Wydaje się, że tytuł jest adekwatny choćby w kontekście tego, jak rośnie napięcie i w pewnych momentach rzeczywiście trudno nie wstrzymać oddechu i oczekiwać tego, co dalej.  Przyznam, że jestem trochę filmowym daltonistą. Jako twórca, nie umiem opowiadać inaczej. U mnie musi być mocno, bohater musi dojść do ściany i rozbić ją głową. Inaczej nie wiedziałbym, jak pracować z aktorem. Jeśli miałby letnie kwestie albo historia postaci byłaby taka, że nie dawałaby mi przeżyć ekstremalnych. Na ten moment u mnie musi być mocno, może to się kiedyś zmieni. To jest mój język, ja się poruszam w takim rodzaju opowiadania. Na koniec filmu następuje rozładowanie napięcia, ponieważ wiedziałem, że od początku nie mogę postawić wielkiej, ciężkiej "kropki nad i". Jeśli po scenie kulminacyjnej pojawiłby się czarny ekran, pozostawiłbym wówczas widza w jakimś niezręcznym niezdecydowaniu ze strony twórcy. "Dobra, obejrzałem ten ciężki i trudny do przyswojenia film, co ja mam teraz zrobić? Iść na obiad?" Czułem, że trzeba poszukać jakiejś perspektywy, żeby dać widzowi czas na odpoczynek i zastanowienie się, poszukania różnych perspektyw odczytania historii. Chciałbym zapytać o twoje filmowe inspiracje. Jakiś konkretny twórca pojawiał się w twojej głowie podczas prac nad filmem?  Robiąc filmy, staram się nie inspirować tylko filmami, ale całą resztą wyrobów twórczości człowieka: fotografią, muzyką, dźwiękami, reportażami, literaturą lub sytuacjami z życia. Aczkolwiek przyświecała mi tutaj taka idea, że skoro najbardziej podoba mi się twórczość Braci Dardenne i Fahardiego, to może to jest jakby moje podwórko, moje nuty, które jako widz najbardziej lubię. Zatem jako twórca też podobnie kombinuję, bardzo lubię surowość w opowiadaniu historii. Tacy są właśnie Bracia Dardenne, którzy robią swoje filmy w sposób minimalistyczny, a mimo to chwytają za gardło. I może nie inspiracja, ale z tyłu głowy miałem gdzieś, że lubię w tym stylu się poruszać i jest to dla mnie naturalne. Inspiracją raczej dla mnie jest muzyka i dźwięki, choć w Supernovej nie ma zbyt wiele muzyki, to jednak jakoś mnie nastraja i po nitce do kłębka coś z tego powstaje.  Wrócę jeszcze do tytułu - skąd taki pomysł? Inspiracja astronomią, która jest tobie gdzieś bliska?  Bardzo szanuję kosmos (śmiech), ale z dziedziną astronomii nie mam nic wspólnego. To nie było tak, że napisałem scenariusz i dopiero później wymyśliłem takie zakończenie. Ta Supernova weszła mi do głowy dużo wcześniej jako świetne odniesienie do czegoś wyżej ponad nami, czego w ogóle nie rozumiemy. To też efekt jakiegoś procesu, jak już głowa wprowadzona jest w pewien rodzaj koncentracji i jestem w procesie pisania i myślenia o projekcie, to do głowy przychodzą różne rzeczy, które normalnie się nie pojawiają. Tak właśnie przyszła do mnie Supernova.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj