Benedict Wong, znany z Marco Polo, podczas rozmowy w Londynie opowiedział Annie Tatarskiej o swojej miłości do komiksów, dyskryminacji w branży i wygłupach z kolegami z planu i wytłumaczył, dlaczego, wbrew plotkom, Doktor Strange to pochwała różnorodności i równouprawnienia.
Najwięcej rozgłosu przyniosła mu rola Kublai Khana w serialu Netflixa Marco Polo. Widzowie kojarzą go też z Marsjanina. Niech nikogo nie zmyli krótka lista tytułów na IMDB - czterdziestopięcioletni Benedict Wong od lat odnosi sukcesy na teatralnych deskach. To tam poznał m.in. Benedicta Cumberbatcha i Chiwetela Eijofora, z którymi teraz występuje w najnowszej produkcji studia Marvel, świetnym Doctor Strange. Mówi się, że jego postać - bibliotekarz, pomocnik i kumpel Strange'a Wong - pojawi się też w następnej części Avengersów.
Wierni fani są zawsze ciekawi, czy aktorzy w ogóle interesują się światem komiksu, który popularyzuje studio Marvel. Jak zatem wygląda Pana relacja z tym światem?
Jest bardzo bliska. Dorastając kolekcjonowałem Spider-Mana, mam nawet oryginalne wydanie pierwszego numeru i to napawa mnie wielką dumą. Jeśli mnie na któryś nie było stać, szedłem do specjalistycznego sklepu dla komiksiarzy i oglądałem egzemplarz na miejscu, buszowałem w ich zbiorach, dołując się, że nigdy mnie nie będzie stać na to wszystko. Takie pasje z dzieciństwa zostają z człowiekiem. Sytuacja, w której jako dorosły mam szansę w pewnym sensie spełnić swoje dziecięce marzenie, wziąć udział w filmie opartym na jednym z najbardziej kultowych komiksów, do tego z tak genialną obsadą, to dla mnie niewyobrażalny przywilej. I wielka frajda.
Film wygląda niesamowicie. Tym razem naprawdę warto wydać kilka dodatkowych złotych na seans w 3D. Tak to sobie Pan wyobrażał?
Nie byłbym w stanie sobie wyobrazić tego, czego dokonali nasi specjaliści. Pamiętam, jak przejrzałem storyboardy i tylko uśmiechnąłem się pod nosem: "Haha, no to powodzenia!" – powiedziałem do siebie. A jednak... Stanęli na wysokości zadania, wręcz przeskoczyli poprzeczkę. Ten film dowodzi, że 3D potrafi mieć głęboki sens i wartość jako artystyczny aspekt produkcji – tylko musi być odpowiednio pomyślane i wykorzystane.
Z grającym główną rolę Benedictem Cumberbatchem znacie się od dłuższego czasu. Czy na planie łatwo było Wam utrzymać powagę?
Na making ofie zobaczyłaby Pani, ile razy musieliśmy się powstrzymywać od śmiechu. Ile razy nam się to nie udało... Są tam momenty, w których dosłownie eksploduję śmiechem. Ben jest przezabawnym gościem. Mam nadzieję, że ma w najbliższych planach jakąś prawdziwą komedię, bo to, że jeszcze go w tym gatunku nie widzieliśmy to skandal i marnowanie wielkiego potencjału.
Czy na planie produkcji o takim rozmachu wszystko dzieje się jak w zegarku, czy jest miejsce na niespodzianki - na przykład na improwizację?
Myślę, że to jest właśnie świetne w sposobie pracy Scotta (Derricksona, reżysera). Z jednej strony jest przygotowany w najmniejszym szczególe i wszystko ma zaplanowane, z drugiej – zostawia miejsce na oddech, jest elastyczny. Próbuje, sprawdza. Dla aktora to wymarzona sytuacja, bo ma komfort i poczucie bezpieczeństwa, nie czuje się jak bezwolny trybik.
W oryginalnym komiksie z lat sześćdziesiątych Wong był postacią „dekoracyjną”, stereotypowym służką z Orientu. W filmie wyrasta na pełnokrwistą postać. Myśli Pan, że ma szansę stać się kultową postacią drugoplanową jak np. Drax ze Guardians of the Galaxy?
Kiedy zaproponowano mi tę rolę, postanowiłem przyjrzeć się postaci, którą miałem zagrać. Wychodziło na to, że głównym zadaniem Wonga jest robienie herbaty i jej podawanie. „To mogę robić w domu" – pomyślałem. Wiedziałem, że trzeba zaktualizować oryginalny materiał, mentalnie tkwiący w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Po spotkaniu z producentem, Kevinem Feige'em i reżyserem Scottem Derricksonem opuściły mnie wszelkie obawy. Zobaczyłem, że gramy w jednej drużynie. Razem stworzyliśmy nowego Wonga – postać bibliotekarza, z którym lepiej nie zadzierać, mocnego mentalnie i intelektualnie, władającego mistycznymi mocami, który pełni w pewnym sensie funkcję duchowego przewodnika Strange'a.
Doctor Strange dokonał takiego uaktualnienia nie tylko wobec Wonga. Cały ekranowy świat przeszedł staranną modernizację tak, by jego kontekst i wydźwięk odpowiadały dzisiejszym standardom, zamiast powielać szkodliwe stereotypy sprzed lat.
Kevin Feige i Scott Derrickson chcieli odświeżyć oryginał. Jestem szczęśliwy i dumny z tego powodu, szczególnie jako osoba o wschodnioazjatyckich korzeniach. Myślę, że mogę wypowiedzieć się w imieniu wszystkich aktorów o innych niż biały kolorach skóry: Nie jest nam w tej branży łatwo, bo cały czas zamyka się nas w szufladkach. Szukamy różnorodności, a agenci proponują nam wciąż te same postaci. Z ich punktu widzenia pociąg naszej kariery gna, kasa wpływa na konto, więc wszystko jest ok. Ale ze strony kreatywnej to okropna stagnacja. Powinno być więcej odważnych producentów i agentów, którzy zamiast stać na drodze do pełnej różnorodności i etnicznej reprezentacji, pomogliby jej zaistnieć. Mam nadzieję, że znajdą w sobie tę siłę do zmian. Wystarczy spojrzeć na Wonga – jemu przecież to uaktualnienie wyszło na dobre. Gdybyśmy go zostawili w klatce tamtego przedawnionego stereotypu, byłby przewidywalny i nudny. Bardzo mnie cieszy myśl, że teraz jakiś mały chłopiec o azjatyckich korzeniach wyjdzie z Doktora… i pomyśli sobie „a więc istnieją też w świecie Marvela ciekawe postaci, które wyglądają jak ja!”.
Filmowi towarzyszyły kontrowersje, które dziś – po premierze – wydają się kompletnie nietrafione. Producentom, którzy w roli Przedwiecznego obsadzili Tildę Swinton zarzucono "wybielanie" postaci. Po seansie wiadomo, że była to decyzja prorównościowa pod wieloma względami, także równouprawnienia płci. Doktor... unika bardzo niebezpiecznej w świecie superherosów pułapki zmaskulinizowania.
Tak, rzeczywiście kontrowersje towarzyszące tamtej sytuacji w pewnym momencie przykryły rzeczywistą misję filmu i dlatego warto o tym rozmawiać. Rasistowskie byłoby, gdyby twórcy nałożyli Tildzie „orientalną" charakteryzację, zrobili jej tzw. „yellowface". Ale taka sytuacja nie miała tu miejsca. Popatrzmy na to z wielu różnych perspektyw. Tego typu hejt leje się zwykle ze strony ludzi wręcz chorobliwie przyklejonych do swoich monitorów. Ja jako Azjata uważam, że nasi twórcy wykonali świetną robotę aktualizując społeczno-kulturowe konteksty Dr. Strange'a. Ten film przecież celebruje różnorodność! Mamy "nowego" Wonga, dwie silne i ważne postaci kobiece, a w obsadzie Duńczyka Madsa, Chiwetela o nigeryjskich korzeniach, Benedykta z wyżyn i tego z nie tak wysokich sfer, czyli mnie (śmiech). Wszystkie kolory ludzkiej palety! Wracając do samego Przedwiecznego – twórcom chodziło o jak najpełniejsze uchwycenie esencji tej postaci. I, szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie nikogo, kto byłby to w stanie zrobić lepiej niż Tilda. Ona ma niesamowitą aurę i pewną eteryczność, którą przesyciła tę postać. Dopełniła ją, wzniosła na wyższy poziom. Ktokolwiek widział film wie, że mam rację. A kto ocenia książkę po okładce jest zwyczajnym ignorantem.
Pełna zgoda.
Takie dyskusje to w dużym stopniu pokłosie kształtu, jaki przyjęły i propagują współczesne media. Sklejają na ślepo „klikalne" hasła, nie zastanawiając się nad ich prawdziwym znaczeniem, ignorując kontekst, intencje. Oczywiście, to jest ważny temat, ale podjęty z niewłaściwej perspektywy. Faktem jest, że, tak jak wspominałem, nie ma ciekawych ról dla Azjatów i ja sam działam na rzecz zmiany tego smutnego stanu rzeczy, udzielając się w inicjatywie Act for Change, która wspiera różnorodność na ekranie i w świecie filmu.
Jak udało się Panu pogodzić harmonogramy? Gra Pan w serialu Marco Polo. Czy to nie blokuje Panu możliwości udziału w filmach?
Los mi sprzyjał. Dowiedziałem się o tym projekcie około półtora roku przed rozpoczęciem zdjęć. Jadłem lunch z Chiwetelem (Eijoforem) i wtedy on wspomniał, że dostał rolę w Doktorze Strange'u. Dorastałem w przekonaniu, że jako Azjata nigdy nie będę miał szans na rolę w filmie Marvela, bo w komiksach, które znałem, nie było dla nas ról. Wtedy odkryłem istnienie Wonga i oszalałem. Nie mogłem w to uwierzyć! Pomyślałem sobie – to przeznaczenie. Muszę w tym zagrać! Kiedy zaczynał się casting do Strange'a byłem na planie Marco... Wziąłem udział w przesłuchaniu w Budapeszcie, potem jeszcze raz na Słowacji, wciąż nie wiedząc, czy uda się zgrać daty. Kiedy dotarła do mnie informacja, że mam tę rolę, byłem w Malezji. Wróciłem do Londynu, zrzuciłem szybko torby, a godzinę później jechałem na przymiarkę kostiumu do studia. Następnego dnia już miałem próby z Benedictem i Chiwetelem. Błyskawica! Kolejne elementy powskakiwały na właściwe miejsca i wszystko się pięknie ułożyło.
Nie żałuje Pan, że w Doktorze Strange'u wszyscy się biją, a Pan układa książki?
Nie. Mam wystarczająco dużo scen akcji w Marco Polo. Miło było troszkę odpocząć.