Bitnikowe kino bez tajemnic
W 1959 roku bitnicy wzięli sprawy w swoje ręce i nakręcili film Pull My Daisy. Za reżyserię odpowiadali Robert Frank i Alfred Leslie, całość bazowała na trzecim akcie sztuki napisanej przez wspomnianego Kerouaca, pt. Beat Generation (swoją drogą zupełnie nieudanej i zapomnianej). Jack ponadto był narratorem, który przez bite 26 minut improwizuje (a jakżeby inaczej), niejako komentując to, co dzieje się na ekranie, i podkładając głos swoim kolegom, m.in.Allenowi Ginsbergowi i Gregory’emu Corso. Jest to obraz eksperymentalny. Próżno szukać w nim szczególnych wartości artystycznych; raczej jest to cenny dokument epoki. Bitnicy po prostu włóczą się w tę i we w tę po mieszkaniu, spotykają z różnymi ludźmi i dyskutują o poezji, życiu oraz mniej lub bardziej abstrakcyjnych kwestiach. Najbardziej imponujący występ ma tutaj Kerouac, który wymyśla na bieżąco kwestie, zmienia intonację, śpiewa i ogólnie ukazuje niezwykłą gibkość swego umysłu, ani razu się nie powtarzając. Zaledwie rok później Kerouac znowu zetknął się z kinem. Tym razem zekranizowano jego niedawno wydaną krótką powieść Podziemni. Film o tym samym tytule (The Subterraneans) okazał się totalną klapą pod każdym możliwym względem. Raziło zwłaszcza to, że do projektu nie zaangażowano żadnego czarnoskórego aktora, choć główna bohaterka książki była tego koloru skóry. Fabuła powieści miała swój ciężar gatunkowy, istotne były w niej kwestie rasowe, dotyczące tego, jak podchodzono do czarnoskórych i jaki dyskomfort czuł Kerouac, pokazując się ze swoją partnerką. Oczywiście, trzeba mieć na uwadze, że ze względów politycznych i społecznych w zasadzie niemożliwe było, by zrealizować film, który oddałby wspomnianą kwestię, a także klimat i bitnikowskie ekscesy (wówczas nadal szokujące), zatem The Subterraneans można traktować tylko jako ciekawostkę. Na pierwszy dość udany film z literaturą bitników na głównym planie trzeba było czekać aż do 1991 roku. David Cronenberg wziął na warsztat prozę Williama S. Bourroghsa, a w szczególności wydaną w 1959 roku powieść Nagi lunch. Twórczość Burroughsa była bezkompromisowa, pełna obsceniczności i oniryzmu. Sny oraz halucynacje przeplatały się z rzeczywistością. Autor nie krył się ze swoim biseksualizmem i bez żadnych ogródek opisywał akty homoseksualne, co wzbudzało niemałą sensację, powodując, że jego twórczość była cenzurowana. Nagi lunch Cronenberga jest psychodeliczną opowieścią o dezynsektorze, który przypadkowo zabija własną żonę i zatraca się w nałogu narkotykowym. Jak widać, bazuje to na różnych sytuacjach wprost z życia pisarza. Blisko dwugodzinny seans zabiera nas w świat wizji i przedziwnych kreatur, gdzie trudno odróżnić sen od jawy. Jednak jak w przypadku większości bitnikowskich ekranizacji, można temu filmowi zarzucić brak wyraźnej osi fabularnej i po prostu nudę. Ileż można obserwować, jak maszyna do pisania przemienia się w dziwnego karaluchostwora i prowadzi dialog z głównym bohaterem? Surrealistyczna jazda, którą serwuje nam Cronenberg, szybko przeradza się w monotonnego "bad tripa". Na plus trzeba jednak zaliczyć ścieżkę dźwiękową, w której swój udział miała legenda jazzu, Ornette Coleman. Dostaliśmy oryginalny soundtrack stworzony z połączenia niepokojącego jazzu i bardziej stonowanej muzyki klasycznej; ta mieszanka idealnie oddaje stany głównego bohatera, który czasem wpada w chaos umysłu, by innym razem znaleźć moment ukojenia. Historia z przypadkowym zastrzeleniem własnej kobiety okazała się na tyle frapująca, że została zaadaptowana w kolejnym filmie – Cios (Beat) z 2000 roku. Znowu pojawiają się te same, "klasyczne" postaci, Burroughs, Ginsberg i Kerouac, którzy wraz z przyjaciółmi spędzają czas w Mexico City. To tam zaczynają dziać się dantejskie sceny, dochodzi do towarzyskich niesnasek, są spożywane narkotyki, a przede wszystkim na jaw wychodzi wątek miłosny z Vollmer w roli głównej (portretowaną przez Courtney Love), o którą zabiega dwóch mężczyzn. Kolejny raz otrzymaliśmy niezbyt angażujący film, który bronił się zdjęciami słonecznego Meksyku, ale niekoniecznie wątkiem i psychologią postaci. Trudno było kogokolwiek polubić, a cała aura filmu nie oddawała nic z prawdziwej dzikości bitnikowskich poczynań. Ludzie kina dali sobie spokój z Beat Generation na następne kilka ładnych lat, kiedy to w 2009 roku "swojego" filmu doczekał się Allen Ginsberg. Rob Epstein i Jeffrey Friedman postanowili wziąć na warsztat przełomowy wiersz Skowyt, który tuż po wydaniu w 1956 roku wywołał potężne zamieszanie w Stanach Zjednoczonych. Podczas seansu poznajemy historię powstania poematu oraz okoliczności, które towarzyszyły jego wydaniu. Twórcy zabierają nas na salę sądową, gdzie prokurator stara się dowieść, że twórczość Ginsberga jest gorsząca i trzeba zakazać jej dystrybucji. Sceny te przeplatane są wypowiedziami samego poety granego przez Jamesa Franco, który po bitnikowsku pali fajkę w swoim małym mieszkanku i z charakterystyczną swadą opowiada o swojej twórczości. Trzeba pochwalić grę aktorską, bo choć nie wymagała ona wielkiego warsztatu, to jednak jest zupełnie przekonująca. Zwłaszcza kiedy prezentowany jest pierwszy publiczny odczyt Skowytu w Six Gallery w San Francisco w 1955 roku; Franco zawodzi, lamentuje, z przejęciem wypowiada kolejne frazy wiersza, dając widzowi poczucie, że właśnie przeniósł się w czasie i to sam Ginsberg we własnej osobie prezentuje swoje dzieło. Oprócz właściwego skupienia się na jednym temacie i zwartym przedstawieniu historii, twórców Skowytu należy pochwalić za pomysłowość. W filmie zastosowano bowiem oddające nastrój animacje obrazujące słowa poematu, który poznajemy wraz z trwaniem seansu. Trzeba przyznać, że ten trafny i urozmaicający obraz zabieg sprawia, że Skowyt ogląda się z przyjemnością; nie ma dłużyzn, za to jest odpowiedni klimat i walor poznawczy. Dla mnie to najlepszy jak do tej pory bitnikowski film.
Strony:
- 1 (current)
- 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj