Charles Manson to chodząca – a raczej siedząca za kratami – sprzeczność: zarazem bodaj najniebezpieczniejszy człowiek na świecie, jak i (anty)bohater kontrkultury. Nic dziwnego, że zachłyśnięte przemocą kino amerykańskie nie raz próbowało zmierzyć się z jego legendą.
Mówi się, że idealistyczny sen kontrkultury amerykańskiej lat 60. skończył się za sprawą dwóch wydarzeń. Jednym z nich był osławiony koncert The Rolling Stones w Altamont z grudnia 1969 roku, podczas którego gang motocyklowy Hells Angels zasztyletował Afroamerykanina. W sierpniu tego samego roku krajem wstrząsnęły bestialskie morderstwa dokonane na Sharon Tate, ciężarnej żonie Roman Polanski, jej znajomych oraz małżeństwie LaBianca, których dopuścił się kult Charlesa Mansona. To tragiczne pokłosie rewolucji obyczajowej wraz z zabójstwem JFK i sprawą O.J. Simpsona stanowi jeden z najbardziej krwawych rozdziałów w historii Stanów Zjednoczonych XX wieku.
Nie powinno nikogo dziwić, że do tak makabrycznych wydarzeń doszło akurat w Kalifornii, bowiem pod koniec lat 60. stała się ona prawdziwą wylęgarnią nomadycznych outsiderów i dziwolągów, którzy zaszywali się na wzgórzach lub na pustyni, aby badać granice swojego umysłu za sprawą psychodelików w rodzaju LSD. Jedynie kwestią czasu było pojawienie się kogoś na tyle obłąkanego i jednocześnie charyzmatycznego, by przekonać ludzi niepotrafiących wpasować się w konserwatywne wartości amerykańskiego społeczeństwa do przekroczenia wszelkich granic moralności. Kimś takim był Charles Manson, który po wyjściu z więzienia w 1967 roku w niemal błyskawicznym tempie stał się wykoślawioną, hipisowską, satanistyczną wersją Jezusa Chrystusa, prawdziwym guru dla zaćpanego pokolenia dzieci kwiatów. Pomimo podniesionej do granic absurdu schizofreniczno-paranoicznej oceny rzeczywistości, Manson był zaskakująco przebiegłym manipulatorem, który bez większych problemów otoczył się haremem niesłychanie oddanych wyznawczyń.
Jednak z dzisiejszej perspektywy trudno uwierzyć, że ktoś wziął na poważnie jego przekonanie, że Beatlesi przemawiali do niego za pośrednictwem swojej twórczości. W utworze Helter Skelter ze słynnego Białego albumu Manson był w stanie doszukać się apokaliptycznej zapowiedzi nadchodzącej wojny rasowej, w której czarni wymordują białych. Ten koncept godny Nocy żywych trupów dobrze obrazuje, jak szybko hipisowski sen wymknął się spod kontroli – miłość i pokój nie potrafiły przezwyciężyć politycznej agresji, rasizmu i wojny. Lawina powołań do Wietnamu nie ustawała, a osobistości walczące na rzecz praw obywatelskich ginęły od kul, co przyczyniło się do tego, że młodzi ludzie zaczęli zatracać się coraz bardziej w narkotykach; w ekstremalnych przypadkach na przemoc zaczęli odpowiadać przemocą. Mistyczny flirt z ideą grzechu, jak pisała wiele lat później znana amerykańska autorka Joan Didion, doprowadził wielu ludzi do samego krańca. W swoim eseju The White Album pisarka sugestywnie odmalowała Los Angeles z lat 1968-69 jako złowieszcze miejsce, gdzie psy każdej nocy zajadle szczekały do księżyca, co miało zwiastować nadejście prawdziwego horroru. I gdy w końcu doszło do rzezi, w Hollywood rozpętała się prawdziwa panika. To wszystko brzmi jak gotowy scenariusz do świetnego horroru, ale ciężko wyobrazić sobie strach, jaki musiał wówczas panować w Mieście Aniołów. Z tego powodu Hollywood trzymało się z daleka od ekranizacji historii życia Mansona, będącego przecież idealnym żerem dla popkultury. Ale, oczywiście, tylko do czasu.
Choć pierwszy film o Mansonie i jego rodzinie pojawił się już w 1971 roku (mało znane The Other Side of Madness Franka Howarda), to dopiero za sprawą Helter Skelter książki Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstwa Mansona Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry’ego można mówić o czymś przypominającym profesjonalną produkcję filmową. Jednak obraz z 1976 roku (reż. Toma Gries) razi swoim archaizmem i ślamazarnym tempem, zasypując widza przesadną ilością informacji. Znośnie wypada sama dramatyzacja procesu sądowego Mansona, lecz dotrwanie do tych scen może być nie lada sztuką. W przywódcę morderczej komuny wcielił się szerzej nieznany Steve Railsback i można śmiało powiedzieć, że jego rola wciąż robi duże wrażenie – przerażające i intensywne spojrzenie aktora potrafi przeszyć na wylot. Helter Skelter zyskuje moc i energię za każdym razem, gdy Railsback pojawia się na ekranie, ale, niestety, nie dzieje się to zbyt często.
W 2004 roku premierę miał Helter Skelter, gdzie główną rolę zagrał znany ze swoich występów w Szeregowcu Ryanie oraz serialu JustifiedJeremy Davies. Jego niepokojąco autentyczna kreacja wyraźnie ujawniała socjopatyczną naturę Mansona i skupiła się na imitowaniu jego obłąkanego, beatnikowego słowotoku. Film Johna Graya stawia akcent przede wszystkim na historii Lindy Kasabian, głównej świadkowej w procesie. Manson sprawia wrażenie szamana-hochsztaplera jadącego na wątpliwej jakości narkotykach, lecz nie podlega dyskusji, że potrafił zahipnotyzować ludzi do popełnienia straszliwych zbrodni i właśnie tę cechę jego osobowości Davies przekonująco wyłuskał. Niestety, jego rola jest jedynym walorem pozbawionego napięcia filmu, który dłuży się niemiłosiernie. Sama realizacja znacząco odstaje od standardów, do jakich przyzwyczaiła nas telewizja XXI wieku.
Na wyższym poziomie technicznym stoi za to serial NBC Aquarius. David Duchovny gra sierżanta policji z Los Angeles, który bada sprawę zaginięcia córki znanego prawnika. Śledztwo zaprowadza go do Charlesa Mansona (Gethin Anthony) i jego wyznawców. Zamysł produkcji nie jest w sumie najgorszy, bowiem skupienie się na początkach historii sekty, czyli na roku 1967 roku, dawało możliwość głębszego spojrzenia na jej szaloną rzeczywistość. Jednak ambicje skończyły się na dobrej ścieżce dźwiękowej i przerysowanym, teledyskowym rodowodzie zdjęć. Mocno niedopasowany wydaje się też Anthony, który jest po prostu zbyt przystojny i uwodzicielski do swojej roli, przez co pozbawiony tej niebezpiecznej aury, jaka otaczała Mansona. Ten sam problem odnajdziemy w filmie Manson's Lost Girls (2016), będącym czymś w rodzaju skompresowanej wersji Ery Wodnika. Zdradza to dziwaczną tendencję producentów do bezsensownego upiększania seryjnych morderców, czego kolejnym absurdalnym przykładem jest zatrudnienie Zaca Efrona do roli Teda Bundy’ego.
Zbrodnie rodziny Mansona są jakby żywcem wyjęte z kina eksploatacji, co czyni je idealnym materiałem do nakręcenia brudnego i surowego filmu, który wstrząśnie widzem. Co najwyżej w ogromne zażenowanie może jednak wprawić oglądanie niestrawnego i boleśnie amatorskiego Manson Family Movies (1984), gdzie próbowano pokazać, jak mogłyby wyglądać taśmy zbrodni nakręcone przez familię. Za to dość fascynującą produkcją jest The Manson Family (2004) Jima Van Bebbera. Ten totalnie stuknięty filmowy bad trip nie dopowiada może niczego nowego do legendy Mansona i zawiera absolutnie zbędny wątek z bandą współczesnych nihilistów, ale formalnie jest niemałym tour de force: odnajdziemy tu echa Urodzonych morderców Olivera Stone’a, okultystyczne odloty Kennetha Angera i szokującą bezpośredniość kultowego Henry'ego – Portretu seryjnego mordercy. Z maniakalną starannością Bebber odwzorował w swoim paradokumencie stylistykę 16mm filmów grindhouse’owych z lat 70., co znacząco intensyfikuje sensoryczne doznanie podczas seansu. Manson w wydaniu Marcelo Gamesa jest może mniej efektywny niż Railsback i Davies, ale podczas szalonej, satanistycznej orgii, która zawstydziłaby samego Kena Russella, reżyser ukazuje go jako prawdziwą inkarnację Lucyfera. Jest to też prawdopodobnie jedyna produkcja, gdzie mordy Tate/LaBianca są odwzorowane w tak obrzydliwy i barbarzyński sposób. Wystarczy zresztą dla porównania włączyć niedawną Wolves at the Door(2016) Johna R. Leonettiego, gdzie zainscenizowano je w konwencji home invasion; tam rodzina Mansona prowadzi ze swoimi ofiarami grę w kotka i myszkę.
Wśród filmów o Charlesie Mansonie nie może oczywiście zabraknąć rzeczy doprawdy dziwacznych. Jedną z nich jest musical (!) przedstawiony w formie animacji poklatkowej Live Freaky! Die Freaky! Johna Roeckera z 2006 roku. W 3069 roku pewien koczownik natrafia w ruinach Los Angeles na egzemplarz Helter Skelter Bugliosiego. Wierząc, że trzyma w ręku Biblię, ogłasza Mansona swoim mesjaszem. Animacja następnie cofa się do 1969 roku i przedstawia doskonale znane wydarzenia w zwariowanym, ale jednak na dłuższą metę męczącym stylu. Ciekawostką jest za to obsada filmu, w której głosu postaciom użyczyli między innymi Asia Argento, Billy Joe Armstrong z Green Day i Travis Barker z Blink-182. Jeszcze większym kuriozum jest Haunting Charles Manson (2014) Micka Davisa. Manson pojawiał się już jako niegroźne hipisowskie straszydło w skrajnie idiotycznych i kiczowatych horrorach (Dahmer vs. Gacy, Gingerdead Man 3: Saturday Night Cleaver), ale w tym psychologicznym horrorze widzimy go jako… ofiarę. Stephen Cardwell gra jego starszą wersję, którą w więzieniu nawiedza nie kto inny jak mściwy duch Romana Polańskiego. Twórca Chinatown nie spocznie, póki Charlie nie przyzna się do swoich wszystkich zbrodni – w szczególności do zlecenia morderstwa Sharon Tate.
Poza filmami bezpośrednio związanymi z Mansonem odnajdziemy również pozycje, które w niezbyt zawoalowany sposób inspirowały się jego poczynaniami. W I Drink Your Blood (1970) Davida E. Durstona, w pewnym sensie antycypującym znacznie lepsze produkcje George’a A. Romero (Szaleńcy) i Davida Cronenberga (Dreszcze), natrafiamy na grupę satanistów, która zmienia się w krwiożerczych morderców po zarażeniu wścieklizną. Pomimo intensywnej końcówki obraz Durstona mocno trąci myszką i wydaje się jedynie tanią próbą wzbudzenia sensacji, bo trudno inaczej traktować scenę, w której jednemu z członków sekty wypisano na brzuchu słowo „świnia”, co jest bezczelnym nawiązaniem do mordów Tate/LaBianca. Deathmaster (1972) Raya Dantona ogrywał sytuację w zabawniejszy sposób, bowiem guru hipisów był tam wampirem. W jakimś stopniu udało się uchwycić w filmie ówczesnego ducha epoki i nastroje panujące wokół sekt, lecz za dużo w nim gatunkowych klisz, aby mówić o czymś więcej niż średnio zajmującej rozrywce na jeden raz. Są jeszcze chociażby The Love-Thrill Murders (1971) czy Snuff (1976), ale niewiele dobrego można o nich powiedzieć. Drugi z tych filmów wywołał swego czasu sporo kontrowersji za sprawą sprytnego marketingu, który sugerował, że kamera zarejestrowała prawdziwe morderstwo.
Istnieje spore prawdopodobieństwo, że zainteresowanie Mansonem i jego bandą przeżyje swój ponowny renesans za sprawą filmu, który ma przygotować Quentin Tarantino. Będzie to ewenement sam w sobie, bo po raz pierwszy Hollywood opowie historię życia człowieka, który 48 lat temu tak mocno wstrząsnął jego środowiskiem. Można jedynie zastanawiać się teraz, czy Tarantino pokusi się o ten sam zabieg, który zastosował w Django i Bękartach wojny, czyli przedstawi alternatywny bieg wydarzeń, czy jednak skupi się na faktach. Tak czy inaczej, raczej nie będzie mu trudno przeskoczyć pozostałe filmy o Mansonie, lecz, bynajmniej, nie tylko dlatego, że poprzeczka zawieszona jest dość nisko. Ciekawe, co na to wszystko sam Charlie.