Czarna Pantera zmierza po Oscary, a internetowe fora w stronę wietrzenia spisku poprawności politycznej i pokazywania, kto na nagrody zasługuje bardziej. Sęk w tym, że nominacje dla filmu MCU to dla świata kina moment przełomowy - czy tego chcesz, czy nie.
W toku plecenia trzy po trzy i udowadniania samym sobie, że znamy się na kinie lepiej niż akademicy, łatwo o pogubienie się. Choćby niedostrzeżenie faktu, że w gronie nominowanych w najważniejszej kategorii znalazło się miejsce dla okropnie nijakiego Bohemian Rhapsody, przy którym Czarna Pantera jawi się jak arcydzieło X Muzy. Mamy tu do czynienia z filmem, który bierze na warsztat i charyzmę, i skomplikowane życie Freddiego Mercury'ego, a potem mieli je w sosie egzaltacji, wybielania postaw żyjących członków zespołu Queen i przyprawiającego nas o konwulsje lukrowania każdego elementu historii. Kto w tej opowieści nie klaskał? Kierowca autobusu? Wielu widzów dało się jednak nabrać na zupełnie tanią sztuczkę i wyszło z kina zachwyconych, skoro na deser zaserwowano im piękniejszy niż życie koncert Live Aid. Tylko, na miłość boską, wcześniej przez blisko 2 godziny bombardowano nas tak uproszczonymi ekranowymi farmazonami, że nóż się w kieszeni otwierał. Nominacja dla Bohemian Rhapsody jest dopiero prawdziwym problemem, pochodzącym z tej samej parafii co przyznanie Oscarów filmom The English Patient czy Shakespeare in Love. Teoretycznie produkcję o frontmanie zespołu Queen moglibyśmy podciągnąć pod kino mainstreamowe; dlaczego więc w tej kwestii nie słychać tylu głosów sprzeciwu i wylewania swoich żali? Łatwiej nam z naszej polskiej perspektywy pognać za całym stadem i przywalić temu, kto od dawna był na świeczniku. Oczywiście fakt, że nieszczęśnik jest czarnoskóry, nie ma tu nic do rzeczy; jestem przekonany, że rodzimi komentatorzy biliby na alarm tak samo głośno, gdyby nominację uzyskała Wojna bez granic albo Aquaman. W dodatku oni wieszczą już, że za rok o Oscary powalczy Captain Marvel. Wiadomo, to, że główną bohaterką jest kobieta, ma znaczenie drugorzędne w tworzeniu koślawej ironii.
Grono grymaśników i jęczydusz po nominacji dla Czarnej Pantery postawiło sobie za cel obronę czystości artystycznej twierdzy - gdy im zarzucisz, że w narzekaniach idzie de facto o rasę, to odpowiedzą, że wcale nie, że oni tylko wskazują na przeciętność filmu MCU. Problem polega na tym, że robią to tak zaciekle, jakby świat miał się za chwilę skończyć, a jutro już nigdy nie nadejść. Można więc w tych oparach frustracji nie zauważyć, że Amerykańska Akademia Filmowa wbrew pozorom raz jeszcze stanęła na straży artystycznego piękna i w dodatku pokazała, iż w Hollywood wiatry zaczęły zmieniać swoje kierunki. Jeśli więc uznamy, że Alfonso Cuarón w poszukiwaniu własnego opus magnum porzucił elementarz Fabryki Snów i powrócił do meksykańskiego matecznika, to nagle odkryjemy, że w bądź co bądź istotnych kategoriach - reżyserii i zdjęciach, więcej mamy przedstawicieli zagranicy niż tych uczących się fachu w USA. W dodatku najwięcej nominacji uzyskały produkcje stworzone przez Greka i Meksykanina, a i nasza Zimna wojna wpisała się w trend spoglądania akademików w innych kierunkach. Były czasy, że tak wielki sukces rodzimej produkcji bardziej by nas spajał niż pozostawiał obojętnymi. Na forach największych polskich portali popkulturowych pod względem liczby komentarzy dzieło Paweł Pawlikowski zostało jednak zjedzone na śniadanie właśnie przez Czarną Panterę. Z czego więc się tak naprawdę cieszymy? Z wielkiego docenienia obrazu stworzonego przez Polaka? Czy może z tego, że wraz ze sporą grupką naśladowców mogliśmy spuścić wirtualny łomot nie wiadomo komu za wyróżnienie filmu o czarnoskórym herosie? Plus milion w rozgrywce zwanej internetowym życiem. Za kilkadziesiąt lat w bujanym fotelu będzie co wspominać, prawda?
Jeśli chcielibyśmy odnaleźć jakiś większy, wspólny przekaz zeszłorocznych produkcji superbohaterskich, to został on zaklęty w tym, że niekiedy w życiu chodzi o to, by iść pod prąd i po prostu zrobić swoje. Czasami trzeba więc przywdziać kosmiczne fatałaszki i zamienić się w międzygalaktycznego sztygara, innym razem przestać obżerać się pizzą i nie odpuszczać. Przychodzą też momenty, w których musisz wziąć w obronę atakowanego, nawet jeśli nic na tym nie ugrasz, a zostaniesz posądzony o wypranie mózgu i nazwany debilem. Tak zawsze jest, tak też będzie. Po co więc to robisz? Szukasz poklasku? Liczby wyświetleń? A może po prostu zależy Ci na tym, by wokół Ciebie artystyczna wrażliwość przekroczyła poziom psich odchodów na trawniku? I na pokazaniu choć jednemu Czytelnikowi, że piękno różnorodności ze świata kina można spokojnie przenieść na naszą codzienność? Nazwijcie mnie naiwnym marzycielem, ale jeśli tak się stanie, cel tego tekstu zostanie osiągnięty. Czarna Pantera zmierza po Oscary. A Ty - dokąd zmierzasz?