Od minionego wtorku zbiorowy ból tylnej części ciała internautów przybiera w swojej skali monstrualne rozmiary. Wszystko przez to, że Black Panther zmierza po Oscary, przy czym produkcja MCU nawet nie tyle nieśmiało puka do drzwi Amerykańskiej Akademii Filmowej, co wyważa je razem z framugą, walcząc o aż siedem statuetek - w tym tę najważniejszą. Ten fakt spowodował, że w różnych rejonach globu, w kraju nad Wisłą również, jak grzyby po deszczu zaczęli pojawiać się domorośli detektywi przyodziani dla niepoznaki w szaty analityków branży kinowej, którzy wszem wobec wietrzą spisek. Trzeba dać upust swojej frustracji i pod płaszczykiem dbałości o docenianie walorów artystycznych w świecie X Muzy kogoś zaciukać: a to akademików, a to krytyków, a to osoby, które w całej sprawie mają odmienne zdanie. Skoro już uderzono w stół, odezwały się nożyce; obrodziło w scyzoryki, gotowe ciąć pod sztandarem typowego jojczenia o poprawności politycznej. Nie chodzi przecież o to, że Pantera; idzie o to, że Czarna. Gdzieniegdzie słychać jeszcze głosy, że to przeciętny film, że łopatologia, że klisze fabularne, że można było wyróżnić kogoś innego. Pogódźcie się jednak z tym, że kijem żadnej rzeki nie zawrócicie. I przy okazji obudźcie się w końcu; nominacja dla Czarnej Pantery od dobrych kilku miesięcy była tak pewna, jak to, że Ziemia krąży dookoła Słońca. Jest tylko jeden winny temu, że tego nie zauważyliście - Ty sam.
fot. Disney
+4 więcej
Nazwijmy rzeczy po imieniu: głównym problemem malkontentów jest to, czy od teraz każdy film z czarnoskórą postacią będzie z automatu otrzymywał oscarową nominację? Wszak powszechnie wiadomo, że osoby o innym niż biały kolorze skóry mają w życiu łatwiej. Gdy Ty musisz walczyć z tak potężnymi problemami jak spadająca prędkość Internetu tudzież pęknięta szybka w kupionym przez rodziców smartfonie, dzieciaki z Harlemu czy Bronksu wiodą spokojny żywot na Polach Elizejskich. I nic to, że klepią biedę, codzienność tkają w najciemniejszych zakamarkach ulic, a ich ojcowie wyciągani są z aut przez stróżów prawa jak prowadzone na rzeź bydło. Podrostki dostały w końcu herosa, z którym będą mogły się identyfikować i utożsamić? Cholera, poprawność polityczna, znowu. Tłuczona nam do łbów z prędkością karabinu maszynowego, powtarzana jak mantra, na którą nigdy nie damy zgody, nawet jeśli już sami nie pamiętamy dlaczego. Te klapki na oczach nie pozwoliły nam dostrzec, że w gronie nominowanych w najważniejszej kategorii jest przecież inna produkcja, która zapełnia potrzebę wyróżniania kronik o ciemiężeniu czarnej rasy - BlacKkKlansman. W odwodzie zostaje jeszcze znakomicie i zupełnie przewrotnie operujący stereotypami Green Book, więc skoro akademicy w typowy dla siebie sposób odhaczyli opowieści traktujące o problemach rasowych, to po co przepychali jeszcze tak wysoko Czarną Panterę? Kogo klakierami chcieli być tym razem? Czarnoskórej społeczności? Lewicowo-liberalnych oszołomów? A może został ustalony jakiś pułap procentowy, jeśli chodzi o nominacje dla czarnych, białych, fioletowych i Marsjan? Dajcie spokój, chyba sami nie wierzycie w tworzone przez siebie bzdury. Zafiksowanie się na punkcie nominacji dla Czarnej Pantery całkowicie przetrąca nam szerszą perspektywę. Tegoroczne wybory Amerykańskiej Akademii Filmowej stają się bowiem najlepszym dowodem na to, że w Hollywood idzie nowe - pod wieloma względami. Bodajże najistotniejszy z nich powiązany jest z faktem, że X Muza nie chce już dłużej stać w osobliwym rozkroku pomiędzy kinem artystycznym a mainstreamowym. Jasne, możecie w tym miejscu przekonywać, że przecież przyznający Oscary nie mają w tej materii decydującego głosu i to nie akademicy nadają ton światu kina. Jeśli jednak nie oni, to w zasadzie kto? Ty siedzący przed komputerem? Na całe szczęście zrezygnowano z absurdalnego skądinąd pomysłu na stworzenie nowej kategorii dla najpopularniejszych filmów. Sam ten koncept zaświadcza jednak o tym, że coś się w myśleniu Akademii zmienia, a blockbustery rozpychają się już nie tylko na macierzystym poletku popkulturowym, ale i w obrębie ogólnie pojętej kultury. Nie jest to nowe zjawisko, by przywołać tylko przykłady produkcji Mad Max: Fury Road, The Martian czy Logan. Nie można było już jednak dłużej wsadzać głowy w piasek i udawać, że wpływ superbohaterów na dzisiejszy świat jest mniejszy niż faktycznie jest, a idealny przepis na Oscara to pożenienie macedońskiego kina artystycznego z narracyjnym rozmachem i odwołaniami do tej czy innej historycznej traumy. Jeśli herosi w drodze na artystyczny Olimp natrafiali do tej pory na szklany sufit, to ten - właśnie przez wyróżnienie Czarnej Pantery - został rozbity w drobny mak. I to jest znakomita wiadomość dla tych, którzy będą chcieli podążać przetartym przez MCU szlakiem. Trykociarze przestali być na łonie X Muzy ubogimi krewnymi, którym z natury rzeczy należy się status postaci gorszego sortu.
Źródło: Paramount
+31 więcej
Podział na kino ambitne i rozrywkowe zacierał się od długich lat, a jeśli sądzisz inaczej, to po swojej śmierci zagadnij w tej sprawie Heath Ledger. Sęk w tym, że produkcje wysokobudżetowe były do tej pory w przeważającej większości przypadków traktowane po macoszemu; w sezonie nagród ich porażkę mogliśmy obstawiać w ciemno, a na pocieszenie dostawały one jakieś ochłapy w postaci laurów za efekty specjalne czy charakteryzację. Gdyby ten trend utrzymał się w roku pstryknięcia palcami przez Thanosa, moglibyśmy z czystym sercem oskarżyć akademików o ignorancję lub po prostu ochrzcić ich mianem "leśnych dziadków". Tak, w ciągu ostatnich 12 miesięcy w samym tylko ekranowym świecie herosów mieliśmy produkcje lepsze od Czarnej Pantery - wie coś o tym i pewien międzygalaktyczny psychopata, i niepozorny Pajączek z nowym kumplem w postaci brzuchatego starego grzyba. Dlaczego więc na froncie oscarowym pokazał się akurat T'Challa z wierną mu afrykańską kompanią? Ano dlatego, że Akademia Filmowa w swojej pełnej nazwie nie ma wyrytego nawiązania do całej planety albo, nie wiem, Zaściankowa Górnego. Kluczowe jest tu słowo "amerykańska" - w Stanach Zjednoczonych Czarna Pantera stała się najprawdziwszym fenomenem społeczno-kulturowym, a tamtejsi widzowie film bez dwóch zdań pokochali. Jeśli wychodzisz z założenia, że 700 mln dolarów w samym tylko amerykańskim box office (przypomnijmy, że to rezultat lepszy od tego, który osiągnęła Avengers: Infinity War) wzięło się z pielgrzymek czarnoskórej społeczności, to śpieszę donieść, że ta w USA stanowi niecałe 13% populacji. W dodatku taki wynik musiał zrodzić się również poprzez wielokrotne seanse poszczególnych odbiorców. Wydarzenie, które w przemyśle filmowym Stanów Zjednoczonych nie ma analogii, w dodatku takie, które rozlało się na zupełnie inne sfery życia społecznego i kulturowego. Trzeba mieć w sobie dużo samozaparcia, by go nie zauważyć tudzież umniejszać. Na całe szczęście Akademia tego nie zrobiła. Były lepsze filmy? Jakbyście urodzili się wczoraj i nie zauważyli, że w oscarowe szranki niekoniecznie stają te "najlepsze" produkcje... Bo cóż to właściwie oznacza być tym "najlepszym" w świecie rządzonym przez subiektywne wizje i oceny? Czasami trzeba spojrzeć dalej niż czubek własnego nosa.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj