W 2013 roku wygłodniali fani uniwersum DC otrzymali wysokobudżetowe widowisko kinowe, które - co sugerowały kolejne imponujące zwiastuny - mogło okazać się duchowym spadkobiercą trylogii o Mrocznym Rycerzu Nolana: poważniejszym, olśniewającym wizualnie i satysfakcjonującym narracyjnie spojrzeniem na jednego z flagowych herosów wydawnictwa. Za sterami stanął Zack Snyder, który miał już na koncie cenione przez widzów adaptacje komiksów. Scenarzysta (Goyer) współpracował zresztą wcześniej ze wspomnianym Nolanem (teraz współproducentem) nad skryptem do filmu Batman - Początek. Obsada prezentowała się znakomicie: z jednej strony - weterani (Kevin Costner, Laurence Fishburne, Russell Crowe, Diane Lane, Michael Shannon), z drugiej - odrobinę mniej doświadczona, ale utalentowana i wielokrotnie doceniona, czterokrotnie (wówczas; obecnie już sześciokrotnie) nominowana do Oscara Amy Adams i... on. Henry Cavill o aparycji półboga i fizjonomii dobrodusznego wrażliwca. Nie będziemy tu jednak rozprawiać o tym, czy obietnica została spełniona - każdy zainteresowany odpowiedział już sobie na to pytanie, być może więcej niż raz, na przestrzeni lat rewidując swój stosunek do obrazu. Zgodzimy się pewnie (choć i tu na pewno nie wszyscy), że jest to opowieść pozbawiona zbędnych wątków (co zarzuca się kontynuacji), przejrzysta i czytelna, znakomicie brzmiąca i niezaprzeczalnie widowiskowa. Wielu elementów w tym filmie nie lubię, wiele cenię, i choć jest to jedna z niewielu produkcji, do których mój stosunek naprzemiennie ogrzewał się i schładzał, do teraz wspominam pierwszy seans i emocje, które mu towarzyszyły. Na salę kinową udałem się przed popołudniową zmianą w pracy (dorabiałem sobie wówczas jako tzw. obsługa widza w kinie). Godzina była wczesna - na sali byłem zupełnie sam. Nie wiem, co sprawiło, że byłem tamtego dnia tak rozentuzjazmowany i niemal bezkrytyczny; złożyło się na to zapewne wiele składowych, włącznie z moją ówczesną kondycją emocjonalną, ale po dziś dzień, cofając się myślami do tamtej chwili, jestem w stanie dokładnie odtworzyć wszystkie pozytywne wrażenia. Faktem jest, że tamtego dnia seans Człowieka ze Stali wgniótł mnie w fotel.
fot. materiały prasowe
No, spodobał mi się ten Snyderowski Superman. Muszę podkreślić, że piszę te słowa nie jako fan komiksów (w przeszłości preferowałem powieści graficzne inne niż superbohaterskie, a jeśli już sięgałem po trykociarzy, to raczej tych z konkurencyjnej stajni), a przede wszystkim jako kinoman. Widz, który z zeszytami o herosie miał dość powierzchowny kontakt, jednak z uwielbieniem chłonął wszystkie filmowe czy serialowe opowieści o nim (tu przyznam, że najbardziej zakochałem się w serialu Nowe przygody Supermana - ale przecież nikt nie jest doskonały, nawet Supes!). Co do reżysera - nie jestem ani jego wielbicielem, ani malkontentem (ot, część jego obrazów bardzo przypadła mi do gustu, a część - wręcz przeciwnie; uważam, że to twórca charakterystyczny, pod wieloma względami niewątpliwie wyjątkowy i diablo nierówny). Jestem też w pełni świadom powodów, dla których wielu fanów materiałów źródłowych nie jest zachwycona interpretacją Snydera, nazywając tę wersję postaci wariacją na temat, nie zaś prawdziwym Supermanem. Od czasu premiery Człowieka sposób przedstawiania nadludzi również ewoluował. A jednak - cofnijmy się nieco w czasie - to właśnie ten reżyser jako pierwszy, który opowiedział o Kryptończyku korzystając z dobroci X Muzy, zdecydował się odejść od wizji Supermana archaicznego, nie zapominając przy tym o jego mitologicznych korzeniach. Do dziś zdarza mi się mieć wrażenie, że obraz Clarka z Man of Steel posiadał najlepsze proporcje bóg-człowiek i mimo jego kosmicznego rodowodu czułem, że jest mi bliższy (jako istota żywa, nie na płaszczyźnie jakichkolwiek podobieństw - niestety) niż jakakolwiek z postaci w późniejszych filmach DCEU. Myślę, że te odczucia zawdzięczam przede wszystkim przepięknemu zagubieniu, które reżyser zdecydował się wpisać w tę postać. To Superman zdystansowany, zaniepokojony - by stać się Obrońcą, którego dobrze znamy, musi odnaleźć swoją ścieżkę, zrozumieć samego siebie, by dorosnąć do roli protektora Ziemi; roli nieprawdopodobnie obciążającej i wymagającej. By się jej podjąć, sympatia do mieszkańców planety może okazać się niewystarczająca. Potrzeba czegoś więcej. To niezdecydowanie nadczłowieka, kojarzonego dotychczas (powtórzę - przede wszystkim przez kinomanów; zdaję sobie sprawę, że dla fanów komiksów nie ma tu zbyt wiele nowatorstwa) z nudnawym harcerzykiem, przestarzałym wzorem banalnych cnót, pękającym od rozdmuchanego patosu, dobrze wpasowało się w zyskujący na popularności klimat superbohaterskiej dekonstrukcji. Człowiek ze Stali Snydera bardziej przystawał do naszych czasów, a i ciężar podejmowanych przez niego wyborów (zauważmy, że przez większość czasu Clark dostraja się innych, unika przejmowania inicjatywy, waha się) należycie wybrzmiewa. Nie bez znaczenia jest tu cały ten idylliczny krajobraz dorastania Kenta, atmosfera wspominek i zadumy, ciszy przed burzą, która w końcu musi nadejść. A gdy już nadejdzie, zmieni się wszystko.
fot. Warner Bros.
Jedna wątpliwość zostanie rozwiana, jej miejsce zajmie kolejna. Ten Superman jest strapiony i śmiertelnie poważny; ta posępność - jeden ze znaków rozpoznawczych Snydera - może wydawać się przesadzona, sztuczna, a przecież da się opowiedzieć o szukającym swojego miejsca na świecie ultrabohaterze bez dęcia w trąby patetyczności i żalu. Owszem, da się, ale to tylko jedna z alternatyw. Zack postanowił zadąć: raz, solidnie. Z umiarem. Nie przekroczył granicy, uniknął narażenia się na śmieszność.Nad najbardziej kontrowersyjną ze scen, zabójstwem Zoda, nie będę się pochylał. Scenarzysta wytłumaczył swoją decyzję, choć było to raczej zbędne - przypuszczam, że sceptycy nie dali się przekonać, a pozostali nie potrzebowali wyjaśnień. Dla mnie najistotniejszym jest, że za tym zabiegiem dramaturgicznym stała myśl o kimś, kto przez większość swojego życia był przede wszystkim człowiekiem, przyzwoitym, prostym i skrytym, któremu nagle przyszło walczyć o losy planety, który w zaledwie kilka dni musiał stać się wybawcą, prawdziwym superbohaterem. Czujecie ten ciężar? Superman od samego początku stanowił transpozycję mesjasza, która to w Człowieku ze Stali została zaznaczona, ustępując jednak motywowi wspomnianego człowieczeństwa. Szkoda, że sam Clark nie dostał tu nieco więcej przestrzeni. Osobiście ucieszyłbym się, gdyby te długie i rozbudowane (a w konsekwencji momentami nużące) sekwencje akcji zostały zredukowane, ustępując miejsca facetowi we flanelowej koszuli. Tak, właśnie tego zabrakło mi w Man of Steel; choć fajnie było kilkakrotnie cofnąć się w czasie i zobaczyć, co kształtowało tego bohatera, dorzuciłbym do tego kilka chwil z Clarkiem z okresu poprzedzającego rozpoczęcie inwazji. Chętnie lepiej poznałbym tego wycofanego trzydziestotrzylatka i żałuję, że opowieść jedynie prześliznęła się przez kilka ciekawych aspektów jego osoby. Nienaruszone pozostały fundamenty, filary superbohaterskości Kryptończyka: dobroć i odwaga. Przy okazji ten niepewny Superman potrafi płakać, wątpić - wydawać się bardziej zagubionym, niż wspierający go Ziemianie. Chciałbym raz jeszcze zobaczyć podobnego Supermana na ekranie (najchętniej w wykonaniu Cavilla, którego oczy potrafią emanować niezwykłą troską i wrażliwością), ale nie w opowieści zbiorowej, a poświęconej wyłącznie Człowiekowi ze Stali, z jednej strony efektownej na płaszczyźnie wizualnej, z drugiej - intymnej, skupionej na osobistej drodze, stopniowym rozwoju tożsamości i charakteru. Finałem tej drogi byłby Superman ostateczny, prawy, pewny, czysty jak łza. Tak mi się marzy.
Warner Bros.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj