Łotr 1 zgodnie z oczekiwaniami podbija zestawienia Box Office na całym świecie. Krytycy oraz widzowie pieją z zachwytu, nazywając ten film najlepszym od czasów Imperium kontratakuje. Co na ten temat sądzi „niedzielny” fan, który na pozostałe filmy patrzy z większym dystansem?
Aby odpowiednio zrozumieć mój punkt widzenia, należy najpierw zrozumieć perspektywę, z której patrzę na tę serię. Uwielbienie jakim darzę tą zasłużoną dla popkultury markę nie zostało zapoczątkowane przez filmy. Gdy Star Wars: Episode I - The Phantom Menace wchodziło na ekrany kin miałem zaledwie 5 lat i nie byłem świadomy istnienia takiego światowego fenomenu jakim są Gwiezdne Wojny. W świat rycerzy Jedi wprowadziły mnie gry: najpierw Star Wars Jedi Knight II: Jedi Outcast (demo ukończyłem niezliczoną ilość razy i to przez nie przez długi czas nie potrafiłem sobie wyobrazić Gwiezdnych Wojen bez mieczy świetlnych i Mocy), a potem Star Wars Jedi Knight: Jedi Academy (do którego lubię wracać do dziś i sprawia mi wciąż tyle samo radości, co przed laty). Prawdziwą gwiezdnowojenną gorączkę wywołał u mnie jednak dopiero produkt Bioware'u – niejaki Star Wars: Knights of the Old Republic. Dlatego też, chociaż bardzo doceniam zwrot akcji zaprezentowany w Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back, w moim rankingu najlepszych niespodziewanych momentów ze świata Gwiezdnych Wojen zajmuje on dopiero drugie miejsce. Nie ukrywam jednak, że na taki stan rzeczy duży wpływ ma fakt, iż o Vaderze i Luke'u wiedziałem na długo przed seansem piątego epizodu.
Pierwszym filmem rozgrywającym się w świecie wykreowanym przez George'a Lucasa, który widziałem, było przywołane już Mroczne widmo. Miałem lat dziewięć i byłem zachwycony (również postacią Jar Jara do czego przyznać się nie boję), wciąż zresztą, wracając do tej części, doceniam wiele jej aspektów. Tego samego nie mogę powiedzieć o Star Wars: Episode II - Attack of the Clones(widzianym już parę lat później), który uznaję za najgorszą część. W tym filmie nawet sceny akcji się nie udały. Star Wars: Episode III - Revenge of the Sith za to bardzo lubię, ale w tym wypadku ostatnia godzina seansu wbija w fotel, sprawiając, że jestem w stanie tej produkcji wiele wybaczyć.
Dopiero oryginalna trylogia pokazała mi, dlaczego te filmy są tak uwielbiane. Chociaż oczywiście nie miały szans zrobić na mnie takiego wrażenia jak na tych, którzy je widzieli na przełomie lat 70. i 80. poprzedniego wieku. Do tej pory nie potrafię do końca zobaczyć, czym niezwykłym odznaczyło się Imperium kontratakuje, bo w zasadzie między akcją na Hoth a Bespinem (bezapelacyjnie na tej planecie rozgrywają się najlepsze wydarzenia tej trylogii) w filmie zbyt wiele się nie dzieje, do tego został on tak zmontowany, że wygląda na to, jakby Luke w parę dni uzyskał zdolności, na których opanowanie inni potrzebowali lat treningów. Mimo to przyjmuję tę konwencję, gdyż i tak są to filmy przygodowe pierwszej klasy (nawet ze współczesnego punktu widzenia). I do tej pory nie mogę się nadziwić, że (poza badziewiastym CGI dodanym w nowych wydaniach) efekty specjalne wyglądają lepiej niż w prequelach. Gwiezdne Wojny powinny być książkowym przykładem w dyskusji o wyższości praktycznych efektów nad tymi komputerowymi.
Jestem więc jedną z tych osób, dla których Star Wars: The Force Awakens było pierwszymi Gwiezdnymi Wojnami obejrzanymi w kinie i dopiero to doświadczenie pozwoliło mi na całkowite zanurzenie się w tym uniwersum. Ciarki, które mnie przeszły podczas wyświetlania kultowych napisów początkowych, zapamiętam do końca życia. Potrafiłem wybaczyć filmowi jego wady, nie rozumiejąc do końca, dlaczego niektórzy zatwardziali fani tego nie robią? W tym artykule oczywiście nie ma sensu wracać do tej dyskusji.
Zostawmy już jednak w spokoju główną sagę i skupmy się na najnowszym, Rogue One: A Star Wars Story. Obrazie, który po raz kolejny jednoczy fanów. Ci – razem z krytykami – zaczynają prześcigać się w wymyślaniu nowych określeń w celu jak najdokładniejszego oddania jakości tego filmu. Pierwsze recenzje mówiły przecież o najlepszych Gwiezdnych Wojnach od czasu Imperium kontratakuje! Ja pójdę o krok dalej i zastanowię się, dlaczego Łotr 1 to najlepszy kinowy tytuł sygnowany logiem najpopularniejszej space opery popkultury. Faktem jest przecież, że dzieło Garetha Edwardsa robi wiele rzeczy lepiej niż filmy, za sterami których siedział Lucas. Problem takich zestawień polega na tym, iż trudno (nawet nie będąc tak sentymentalnie związanym z kinowymi przygodami) powiedzieć o wyższości jednego tytułu nad drugim, gdy ten jeden „żeruje” na popularności marki, która zmieniła oblicze kinematografii.
Przebudzenie mocy miało za zadanie przedstawić Gwiezdne Wojny nowemu pokoleniu, co się w dużym stopniu udało. Tym ludziom dopiero jednak Łotr 1 prezentuje prawdziwą Moc drzemiącą w uniwersum. Odrywa się w końcu od konwencji baśni, prezentując może i sztampową historię, lecz robi to w trochę dojrzalszy sposób. Z jednej strony jest to hołd oddany starym fanom – przecież to oni dorastali z sagą, więc oczekują też poważniejszych historii na miarę ich wieku, ale z drugiej – cały czas mówi się, iż młodzi w dzisiejszych czasach szybciej dorastają emocjonalnie, więc mogą ich już nie bawić historyjki o ratowaniu księżniczki z zamku przez wiejskiego chłopca. Nie tylko tę „dorosłość” widać w ukazaniu ubrudzonych szturmowców (to zadziwiające, ile taki prosty pomysł może dodać głębi i powagi żołnierzom kojarzonym do tej pory z głupkowatą nieporadnością), ale też wykorzystaniu Gwiazdy Śmierci. W Nowej Nadziei co prawda zostaje zniszczona cała planeta, lecz jako że widz dopiero wchodził w uniwersum oraz nie był przywiązany do żadnej postaci tam żyjącej (nawet u Lei nie widać rozpaczy w dalszej części historii, a przecież umarli tam jej przybrani rodzice). W Łotrze 1 co prawda nikt nie niszczy planety, mimo to czuć prawdziwą potęgę tej broni, gdyż widzimy od środka, jakie spustoszenie sieje.
Film Garetha Edwardsa robi też coś, czego do tej pory w kinowych Gwiezdnych Wojnach nie widzieliśmy – rozszerza uniwersum, pokazując wszystkim, że w tym świecie nie potrzeba rycerzy Jedi, żeby przykuć uwagę widza. Wspominałem już, iż dla mnie na początku miecze świetlne i Moc były synonimem Gwiezdnych Wojen. Nie będzie też zbyt kontrowersyjnie stwierdzenie o istnieniu wielu takich fanów jak ja, którzy nie zjedli zębów na zapoznawaniu się ze starym kanonem, a wciąż lubiącymi ten świat. Disneyowi przyświeca idea otwarcia się na wszystkich zwolenników Mocy, a nie tylko zatwardziałych fanboyów – i Łotr 1 świetnie się w to założenie wpisuje. Już teraz wiem, że gdy tylko znajdę czas na sięgnięcie po gwiezdnowojenną książkę, to wybiorę coś, w czym Jedi ani Sith nie odgrywa głównej roli. A kto wie, może już niebawem doczekamy się, jakiegoś aktorskiego serialu w tym świecie bez użytkowników Mocy? Wciąż marzy mi się nawet 8-odcinkowa seria od Netfliksa.
Wywołanie takiego zainteresowania nie byłoby prawdopodobnie możliwe, gdyby nie dość odważne decyzje podjęte podczas procesu produkcyjnego. Należę do tego grona osób, które podśmiewało się z twórców, gdy ci porównywali Łotra 1 do Szeregowca Ryana. Biję się jednak w pierś, gdyż – przymykając oczywiście oczy na ograniczenia wynikające z grupy docelowej obu filmów – udało im się stworzyć naprawdę dobry tytuł wojenny ze świetną, oczekiwaną, ale i tak zaskakującą (przecież to Disney!) konkluzją. Biorąc pod uwagę, jak wielki wpływ ta marka ma na popkulturę, może teraz częściej będziemy oglądać w kinach takie gorzkie zakończenia? Jestem za, o ile inni twórcy, chcący bez wyraźnego happy endu kończyć swoje dzieła, zrozumieją, dlaczego to tak świetnie działa akurat w tym przypadku.
Mało tego najnowszy gwiezdnowojenny obraz sprawia, że pozostałe filmy nabierają nowej głębi. Nikt nie będzie już tak samo patrzył na wejście Vadera w Nowej nadziei po finale Łotra 1, zresztą cały ten film odbiera się odrobinę inaczej, wiedząc, ilu ludzi poświęciło się, by pokonać Imperium, a przecież to dopiero jeden obraz w tym stylu. Takich historii jak ta opowiedziana przez Garetha Edwardsa jest więcej (przecież wielu Bothan poległo, by zdobyć plany drugiej Gwiazdy Śmierci). Poza tym widzowie mogą się przekonać, że odległa galaktyka wcale nie jest Skywalkerocentryczna i bez nich w rolach głównych też się obędzie. A do tego scenarzyści pozbawili Nową nadzieję jednej z jej największych wad – mowa o sposobie zniszczenia Gwiazdy Śmierci.
Już za same te sztuczki powinno się docenić nowy film w tym uniwersum. Bo przecież fakt, iż Łotr 1 nie będzie idealny, wiedzieliśmy od momentu zapowiedzi. Prawda jest jednak taka, że przez sentyment oczekujemy od Gwiezdnych Wojen więcej, ponieważ kiedyś to była innowacja a teraz to tylko odcinanie kuponów. Coraz trudniej być jednak innowacyjnym. Lucas też nie był, gdy tworzył swoje opus magnum. Zrewolucjonizował mimo to przemysł filmowy. Teraz od Gwiezdnych Wojen też oczekuje się rewolucji, ale co one mają zrewolucjonizować? Efekty specjalne? Aktorstwo? Opowiadanie historii? Gdyby tak łatwo było wymyślać zwroty akcji godne Imperium kontratakuje jestem pewien, że każdy specjalnie dla nas, by je pisał, bo dla twórców to też nobilitacja, zostać zapamiętanym w historii kinematografii za niezwykły twist fabularny. Wpaść na taki jest niestety niesamowicie trudno. Jedyne czego widzowie i fani mogą oczekiwać, to rozwoju uniwersum – świadkami tego właśnie jesteśmy. Więc powinniśmy się cieszyć, a nie marudzić, że dawniej było lepiej, bo tak naprawdę niczego nowy kanon jeszcze nie zepsuł. Gorzej (według zagorzałych fanów OT), że niczego spektakularnego (poza wynikami finansowymi) nie osiągnął.
Łotr 1 to prawdziwy poligon doświadczalny dla Disneya i dowód na to, że widzowie są spragnieni nowatorskości w podejściu do opowiadania historii w świecie Gwiezdnych Wojen. Zeszłoroczny odbiór Przebudzenia mocy, a teraz filmu Garetha Edwardsa, powinien upewnić ich w przekonaniu, iż mają pozwolenie widzów na eksperymentowanie z tym uniwersum. Na pewno posiadają potrzebne doświadczenie w prowadzeniu spójnych, wieloczęściowych opowieści, przecież MCU jest świetnie odbierane przez widzów, a zaczynało jako dość ryzykowny projekt, bo przecież wcale ten eksperyment nie musiał okazać się sukcesem. Co prawda, uniwersum Star Wars jest bardziej rozbudowanym i ambitniejszym projektem, bo wprowadzają tutaj widoczną i wyraźną spójność pomiędzy filmami, serialami, grami, książkami i komiksach, to porównanie wydaje się najtrafniejsze. Teraz, gdy sprawujący pieczę nad Gwiezdnymi Wojnami wyszli poza bezpieczny schemat, zostali docenieni, a przecież w Łotrze 1 też wiele rzeczy nie wyszło. Widzowie dali wytwórni votum zaufania. Jedyne czego zażądali to odrobiny kreatywności i wyjścia poza schemat.
A dlaczego ja uważam, że Łotr 1 to najlepszy film osadzony w uniwersum Gwiezdnych Wojen, mimo że nie do końca wykorzystał potencjał, który w nim drzemał? Dlatego że jest najnowszy, jak zarzucają mi niektórzy znajomi? Możliwe, ale sam wolę myśleć, że to po prostu Gwiezdne Wojny mojego pokolenia. Tego, którego prequele nie zachwyciły i jednocześnie tego, które urodziło się za późno, by do końca zrozumieć fenomen oryginalnej trylogii. Ja wcale niczego nie odbieram starszym fanom, którzy wychowali się na tej historii. Ja po prostu się cieszę, że mogę poczuć część tej magii z nimi. To cenne doświadczenie z jednego względu – za parę lat, wraz z kolejnymi rokrocznymi premierami, ta Moc może spowszednieć i młodsze pokolenia mogą jej już tak nie odczuć, chociaż oprócz śmierci i podatków niczego nie można być pewnym.