Na przełomie wieków głośno było o słynnej rzeźbie Maurizio Cattelana, La Nona Ora (z włoskiego – Dziewiąta Godzina), przedstawiającej Jana Pawła II przygniecionego meteorytem. Rzeczywistość chciała być w tym przypadku nawet bardziej upiorna niż środki wyrazu artystycznego. Gdy walczący z kosmicznym najeźdźcą papież dotarł do warszawskiej Zachęty, jeden z ówczesnych posłów wdarł się na wystawę, usunął głaz i tym samym pozbawił figurę części lewej nogi. Nie ma żadnego przypadku w tym, że do zdarzenia doszło w naszym kraju. Kościół katolicki jest bowiem w Polsce stroną ciągnącego się od lat sporu w sferze publicznej. Z jednej strony księża, biskupi i religijni konserwatyści raz po raz chcą nam dyktować jak żyć, co robić, a czego nie. Z drugiej zaś lewicowo-liberalny establishment z wielką lubością zatraca się w nieustannych atakach na katolicką wierchuszkę: skandale pedofilskie, oderwanie od rzeczywistości, brak przejrzystości finansowej. Problem polega na tym, że taki obraz Kościoła to jedynie medialna fikcja. Tak jakbyśmy chcieli wyprowadzić ogólną teorię na podstawie niejasnych przesłanek. Zabawa trwa, prosty człowiek musi odnaleźć się gdzieś na linii dwóch skrajnych postaw. Na szczęście nie musimy wyrażać zgody na te reguły gry. Powiew świeżości w materii badania kondycji religijnej wnosi Paolo Sorrentino ze swoim The Young Pope. Jeszcze zanim serial zadebiutował na Festiwalu w Wenecji, wszem wobec chciano mu przypiąć łatkę kontrowersji. Jedni zacierali dłonie tylko czekając na to, jak w ich imieniu twórca La grande bellezza rozstawi pod ścianą papieża i kardynałów i zacznie do nich strzelać jak do kaczek. Inni zachowywali się jak w syndromie oblężonej twierdzy, odsądzając włoskiego reżysera od czci i wiary. The Young Pope rozpoczyna się sekwencją przemowy tytułowego bohatera, który przekonuje, że Kościół zapomniał o wiernych, że czas na liberalne podejście do osób homoseksualnych czy aborcji. Po chwili zdajemy sobie jednak sprawę, że to tylko sen. W tym miejscu warto przywołać finałową scenę La grande bellezza. Zanim usłyszymy pierwsze takty poruszających Błogosławieństw Vladimira Martynova, Jep Gambardella mówi do nas: „Niech zatem powieść ma swój początek, przecież to tylko sztuczka… to tylko sztuczka". A jednak daliśmy się na nią nabrać z naszą nieustannie wymagającą jednoznacznego określenia postawą. Zapewne wielu z nas oczekiwało, że Sorrentino, podobnie jak Nanni Moretti w Habemus Papam, pokaże nam papieża, który razem z nami przeżywa duchowy kryzys, wątpi, poszukuje. Włoski twórca nie zamierza jednak widzowi w żaden sposób próbować się przypodobać – do sedna wiary możesz trafić wyłącznie tylnymi drzwiami. W miarę rozwoju historii zaczynamy zdawać sobie sprawę, że żadnego zamachu na świętości tutaj nie będzie. Sorrentino nie zamierza drwić z Kościoła – on po prostu zderza sfery sacrum i profanum, pokazując, że katoliccy hierarchowie to tylko ludzie, ze wszystkimi ich wadami i zaletami. Papież pali papierosy? Benedykt XVI również szukał zacisznych miejsc na puszczenie dymka. Duchowy przywódca zaczyna dzień od Cherry Coke Zero? To Amerykanin, do licha. Sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej, kardynał Voiello, jest cynikiem i prowadzi swoje gierki polityczne? W rzeczywistości na tym stanowisku do 2013 roku działał kardynał Bertone, miłośnik przepychu, właściciel luksusowych apartamentów, który po dziś dzień oskarżany jest o defraudację ogromnych sum pieniędzy. Bohaterowie The Young Pope nie są jednak wzorowani na ich odpowiednikach z prawdziwego świata. Sorrentino kreśli w tym przypadku wizję alternatywną, która stanowi doskonały kontrast dla otwartego pontyfikatu Franciszka. Lenny Belardo po wyborze na Tron Piotrowy przyjmuje imię Piusa XIII. Przypomnijmy, że Pius XII, choć według najnowszych badań historyków zupełnie niesłusznie, oskarżany jest o dwuznaczny flirt z nazistami i niedostateczny brak sprzeciwu wobec Holokaustu. Istotne jest jednak to, że Belardo odwołuje się do ostatniego przedsoborowego duchowego przywódcy katolików. Jego następcą był „dobry papież” Jan XXIII, wielki reformator Kościoła, ten sam, który zgromadzonym na Placu św. Piotra w legendarnym Przemówieniu pod Księżycem mówił: „Kiedy wrócicie do domu, utulcie dzieci. I powiedzcie, że to przytulenie od papieża”. Od tej pory w Kościele już nic nie było takie samo – proch majestatu został strząśnięty, zniwelowany został dystans pomiędzy następcą św. Piotra a wiernymi. Sorrentino cofa nas więc o kilkadziesiąt lat, do epoki pontyfikatów zasłoniętych welonem religijnej tajemnicy. To jednak żadna kontrrewolucja, to po prostu medytacja nad naszą wiarą. Początkowo każdy z bohaterów gra tutaj w zupełnie innym Kościele. Voiello opracowuje swoje niecne i szpetne plany, Spencer, mentor Lenny’ego, nie może się pogodzić z tym, że sam nie został papieżem, prałat Gutierrez szuka odpowiedzi na nurtujące go pytania na dnie butelki. Na nich wszystkich jak grom (czy może raczej meteoryt?) z jasnego nieba spada widmo pontyfikatu Piusa XIII. Tego, który w czasie swojej inauguracji krzyczy do wiernych, że ci zapomnieli o Bogu, tego, który w żaden sposób nie zamierza pokazywać się publicznie. Blady strach pada na hierarchów, a jednak w tym pozornym szaleństwie tkwi metoda. Gdy papież Belardo przemawia do kardynałów, nazywa zgromadzonych w Kaplicy Sykstyńskiej „betonem”, choć równie dobrze możemy rozumieć to słowo jako „fundament”. Stopniowo knowania purpuratów zaczynają ustępować miejsca lekcji, jaką serwuje im ten młody, zupełnie nieodgadniony dla nich papież. Jedni chcą widzieć w nim świętość, choć z pokazanych w serialu medialnych doniesień wiemy, że znajdą się również dostrzegający w nim diabła. Pius XIII ujmuje widzów konsekwencją w stylu sprawowania pontyfikatu. Jest nieprzejednany, doskonale zdaje sobie sprawę z własnej wartości i często z niej korzysta. Na poziomie symbolicznym staje się on dla Kościoła tym, czym przemykający w czołówce serialu nad obrazami przedstawiającymi historię chrześcijaństwa meteoryt. Z jednej strony psuje on harmonię, z drugiej zaś wytrawne oko zauważy, że mknący po niebie, rozżarzony przedmiot przywodzi na myśl czy to Gwiazdę Betlejemską, czy kometę zapowiadającą wielkie wydarzenia. Najlepiej na ekranie prezentują się te fragmenty, w których Pius XIII reorganizuje Kościół na własną modłę i zabiera się za czyszczenie zastanej w Kurii Rzymskiej stajni Augiasza. Sorrentino nie byłby jednak sobą, gdyby nie próbował się komunikować z widzem za pomocą imponderabiliów – przeróżnych wizji czy zaklętych w formie spacerów po watykańskich ogrodach medytacji. Z czasem urokowi papieża Belardo nie ulega już tylko pojawiający się zupełnie niespodziewanie kangur. Nie skacze pomimo rozkazu następcy św. Piotra. Nie ma się jednak czemu dziwić: Pius XIII nie jest świętym Franciszkiem i ze zwierzętami nie rozmawia. Zwróćmy również uwagę na to, kim się otacza: zaglądającym do kieliszka prałatem czy rozedrganą emocjonalnie kobietą, która fantazjuje o masturbacji pod okiem swojego duchowego przywódcy (sięgnijcie w wolnej chwili po wyznania mistyczek, które niekiedy swoje przeżycia duchowe chciały oddać za pomocą cielesności). Co więcej, Belardo w obojgu z nich pokłada nadzieję. Pierwszego wysyła do rozliczenia się ze skandalem pedofilskim, dla drugiej chce żarliwie wymodlić łaskę macierzyństwa. Wbrew pozorom więc z Chrystusem nie łączy go wyłącznie, jak sam przekonuje, atrakcyjność fizyczna. Pomimo swojego ultrakonserwatywnego stylu sprawowania pontyfikatu Pius XIII pochyla się w kierunku tych, o których inni zdają się zapominać. Ksiądz Tischner wielokrotnie przekonywał, że wiara „prostaczków” jest tak samo potrzebna jak jej głęboki, zamknięty w ramach nieustannej refleksji przejaw. Będą krzyczeć wniebogłosy co bardziej liberalni z nas, że Pius XIII posyłając alkoholika Gutierreza w celu zbadania przypadków pedofilii w USA to po prostu symbol kościelnej obłudy, zakłamania, dwulicowości, próba zamiecenia problemu pod dywan. Nie wiemy jednak, w jaki sposób ten wątek się zakończy, a już wydajemy sądy. Nie ma znaczenia, jaki mamy stosunek do wiary: wyciągamy przypadkowe fragmenty The Young Pope, chcąc dostrzec w nich a to alegorię prawdziwego Kościoła, a to ukręcanie przez Belardo bicza na pontyfikat Franciszka i całą postnowoczesność. Tymczasem Sorrentino tka swoją opowieść zupełnie nieśpiesznie, śmiejąc się nie tyle z hierarchów, co z nas samych (a może i siebie samego – Voiello przejawia taki sam fanatyzm w kibicowaniu SSC Napoli jak sam reżyser). Nie potrafimy zdać sobie sprawy z tego, że stawia on przed nami zwierciadło, w którym możemy się przejrzeć. Gdy Tonino Pettola twierdzi, że widzi Maryję w swoim stadzie owiec, będziemy albo współczuć jego degradowanej autentyczności, albo zaśmiejemy się razem z papieżem i kardynałami, którzy ostrzegają go, że „utonie w ruchomych piaskach”. Przecież w dzisiejszym świecie Matka Boga jest już na szybach, na kominach, w plamach farby i nawet jeśli wzbudza to nasz uśmiech, to bez tego typu zabiegów nie opisalibyśmy w pełni współczesnej rzeczywistości. Dlatego też sądzę, że określanie The Young Pope mianem serialu kontrowersyjnego, obrazoburczego, jest nadinterpretacją płynącego z ekranu przekazu i może być dalece niesprawiedliwe. W tym wszystkim warto też przeprowadzić ekspresowy rachunek sumienia: to my, ludzie mediów, tak często bombardujemy czytelnika seksem i przemocą, które przecież sprzedają się dzisiaj jak ciepłe bułeczki. W ramach kuriozalnych zabiegów marketingowych staramy się przypinać łatki, zdejmować je, odwoływać się do innych ekranowych skandali. W tego typu zabiegach zdajemy się zapominać, że najważniejszy jest przecież człowiek, o czym tak dobitnie przekonuje nas Sorrentino. Prześcigamy się w różnego rodzaju interpretacjach, zawsze chcemy być pierwsi, posiadać na wyłączność. Tymczasem włoski reżyser proponuje nam tylko i aż duchową wędrówkę, w dodatku podszytą zupełnie nienachalnym i niewymuszonym humorem. Warto ochronić więc The Young Pope przed wojenkami podjazdowymi, prowadzonymi przez przeróżnej maści fundamentalistów, nawet takich, którzy wszem wobec zapewniają o swojej otwartości. Bardziej nawet niż na samej wierze, Sorrentino chce się skupić na jej nieodłącznym towarzyszu – rozumie. Doskonale wiedział o tym brazylijski biskup Helder Camara, który swego czasu mówił: „Kiedy daję biednym chleb, nazywają mnie świętym. Kiedy pytam, dlaczego biedni nie mają chleba, nazywają mnie komunistą”. Ot, biblijne „tak, tak, nie, nie”. Problem polega na tym, że dzisiejszy świat chce temu cytatowi nader często nadać upiorną formę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj