Choć nowe To szturmem podbija ekrany kin, nie jest jedyną adaptacją słynnej powieści Stephena Kinga. W dzisiejszym artykule przyjrzymy się obu wersjom ekranowej historii, zastanawiając się nad tym, w czym tkwią ich największe różnice.
Nowe It dopiero co weszło na ekrany kin, a już robi ogromną furorę wśród fanów. Adaptacja jednej z najsłynniejszych powieści Stephena Kinga okazuje się być filmem naprawdę dobrym i zaspokajającym oczekiwania widza. Warto jednak pamiętać, że nie jest to pierwsza próba przeniesienia treści tomiszcza na ekrany – w roku 1990 światło dzienne ujrzał dwuczęściowy miniserial It, który przez zagorzałych wielbicieli nazywany jest dziś kultowym. Choć historia w obu wersjach jest w zasadzie taka sama, a kolejne jej elementy zgrabnie się ze sobą pokrywają, produkcje w kilku względach zupełnie się od siebie różnią. Przyjrzyjmy się zatem kilku aspektom, jakim cechują się obydwie wersje horroru.
Tym, w czym nowa produkcja zdecydowanie przebija tę oryginalną, jest z całą pewnością czas jej trwania. Miniserial z lat 90. zamyka treść obszernej książki w pigułce – jako całość trwa zaledwie trzy godziny, przedstawiając w tym czasie zarówno lata dziecięce, jak i dorosłość głównych bohaterów. Nie da się ukryć, że na takim skondensowaniu wątków i scen cierpi oryginał książkowy, a wraz z nim cierpią serca wszystkich jego fanów. Andres Muschietti miał jednak inny pomysł na współczesną ekranizację, stawiając sobie za cel stworzenie nie jednego, a dwóch filmów. Część, którą możemy oglądać na ekranach od piątku, odpowiada zaledwie połowie książki, zaś dorosłe życie Klubu Frajerów zostanie nam przedstawione w kolejnej produkcji. Ten zabieg pozwala na większą wierność wobec literackiego pierwowzoru, a dodatkowo zmienia punkt wyjścia do zapoznania się z opowieścią. Jak pamiętamy, w dawnym filmie opieraliśmy się na retrospekcjach, a całe dzieciństwo bohaterów było jedynie wspomnieniem. Teraz jednak rozpoczynamy historię razem z młodszymi postaciami, by wraz z nimi po raz pierwszy doświadczyć dziwnych rzeczy, jakie już niedługo zaczną rozgrywać się w Derry. Dzięki temu możemy bardziej zżyć się z dopiero co uformowanym Klubem Frajerów, na czym produkcja dodatkowo korzysta.
Nowy film pozwala głównym bohaterom na większą swobodę i głębszy oddech. Każdy z członków Klubu ma dla siebie więcej czasu, stanowiąc niezależną jednostkę z własną historią. Choć w poprzedniej części także pokazywano indywidualne zmagania dzieciaków z terroryzującym ich Pennywise'em, ograniczały się one zwykle do dyskusji z klaunem za pośrednictwem odpływu w zlewie lub szybkiej ucieczki, gdy tylko pojawiło się zagrożenie. Współcześni bohaterowie mają w tym względzie nieco większego pecha, a tytułowe To jest wobec nich znacznie bardziej agresywne. Co więcej, nie tylko klaun staje się tu elementem zagrożenia – strachy w nowym filmie przybierają naprawdę przeróżne oblicza, w zależności od tego, co kogo bardziej przeraża. Wystarczy przypomnieć sobie przerażający obraz, czy rozsypującą się twarz zombie. Zagrożenie wydaje się więc towarzyszyć bohaterom na każdym kroku, co dodatkowo uwypukla mroczne domostwo wyrastające w bliskim sąsiedztwie. To właśnie tam rozgrywa się główna potyczka z Pennywise'em, podczas gdy w miniserialu mieliśmy do czynienia z oddalonym od miasta obiektem na bagnach.
Biorąc pod uwagę fakt, że mamy rok 2017, stwierdzenie, iż nowy film jest zwyczajnie lepszy technicznie, nie będzie dla nikogo zaskoczeniem. Efekty specjalne, jakimi dysponuje It, robią duże wrażenie, podobnie jak cała dopięta na ostatni guzik płaszczyzna techniczno-wizualna. Choć staremu filmowi nie można odmówić klimatu – w czasach, w których się ukazał, odbił się w świecie naprawdę szerokim echem, sprawiając, że młodsza część publiczności nie mogła spać po nocach i nabrała awersji do cyrków – nie znajdziemy w nim podobnych zabiegów ani nawet tylu przerażających momentów. Twórcy nowej części podchodzą do tematu śmielej, nie stroniąc od brutalności, krwi i drastycznych wręcz scen. Co poradzić: kino stało się na przełomie lat znacznie odważniejsze, a powstające obecnie horrory są w tym względzie naprawdę soczyste. Coraz trudniej bowiem sprawić, by wymagająca widownia podskoczyła na krześle z przerażenia.
Strach, jaki proponuje nowe It, w głównej mierze oparty jest na tak zwanym „jump scare” – główny element przerażenia pojawia się znienacka na pierwszym planie, przyprawiając o palpitację serca nie tylko bohaterów, ale także samych widzów. Miłośnicy oryginalnej adaptacji dopatrują się w tym jednej z największych słabości filmu, nazywając go w tym względzie dość oczywistym i dalekim od nowatorstwa. Pennywise w wykonaniu Bill Skarsgård ma za zadanie wywoływać w bohaterach krzyk, co widać już po samej prezencji zewnętrznej. Psychopatyczny uśmiech i niecodzienny kostium sprzed wieków czynią z niego obiekt co najmniej podejrzany – taki, od którego ucieka się, gdzie pieprz rośnie, jeszcze zanim zdąży cokolwiek nam zrobić. Tim Curry natomiast wykreował postać dość oczywistą wizualnie, która wydawała się znacznie mniej niebezpieczna – ot, klaun z cyrku jakich wiele. W związku z tym także cały strach bazował zupełnie na czymś innym – skoro Pennywise nie wyróżniał się swoim wyglądem w negatywnym tego słowa znaczeniu, działał na psychikę swoich ofiar nieco subtelniej, budując dialogi, których w nowym filmie było tak naprawdę niewiele. W starej wersji klaun nigdy nie wyskakuje z ciemnego zaułka przy mocnym uderzeniu muzyki, a jego nadejście zawsze jest zapowiedziane. Nie towarzyszy mu element zaskoczenia, czego nie można powiedzieć o nowej wersji – tutaj cała figura antagonisty zbudowana jest właśnie na tym.
Warto również zaznaczyć, że ekranowe wcielenia Pennywise’a różnią się od siebie także strategią ataku. Jak już ustaliliśmy, nowy film jest odważniejszy i bardziej brutalny, a rudowłosy klaun bez większych oporów stosuje wobec swoich ofiar przemoc fizyczną. Nie przeczę – jego poprzednik także musiał dopuszczać się takich ataków podczas mordowania kolejnych dzieci, jednak nie widzieliśmy tego na ekranie. Twórcy nowego filmu podchodzą do tej kwestii w zupełnie inny sposób – Pennywise Skarsgarda chwyta swoje ofiary za szyję, czy unieruchamia w żelaznym uścisku, co czyni go w pewnym sensie zagrożeniem bardziej namacalnym, a jego działania - autentycznymi. Widzowie po raz pierwszy mają okazję zobaczyć, jak wyglądało wyrywanie dziecku ręki w kanale odpływowym. Nowy film wywołuje bardziej intensywne emocje, dalece przebijając w tym swojego oszczędnego w środkach poprzednika.
To jest filmem, którego główną siłą napędową są zróżnicowani bohaterowie. Jednak nowy Klub Frajerów zupełnie różni się od postaci z lat 90. Jak pamiętamy, w miniserialu mieliśmy do czynienia z niewinnymi dziećmi z podstawówki, lecz tym razem na ekranie jawi nam się wyszczekana młodzież. Choć w pierwszym momencie nieco to dezorientuje, szybko przyzwyczajamy się do ich nowego stylu bycia, zauważając, że to właśnie on nadaje im dodatkowej wyrazistości. Widać to przede wszystkim po pyskatym Ritchiem (Finn Wolfhard) oraz nastoletniej Beverly (Sophia Lillis), która nie przypomina już dziewczynki z mysimi ogonkami, a raczej świadomą i przebojową kobietę. Nie bez powodu w filmie przedstawiono ją z papierosem, czy przed półką z tamponami – twórcy wyraźnie odcinają się od figur, jakie w pamięci widzów wykreował poprzedni film, budując zupełnie nową grupę osób. Nawet ekipa Henry’ego Bowersa zaczyna przechodzić od słów do czynów – podczas gdy w poprzedniej produkcji chłopak jedynie odgrażał się wszystkim wkoło, trąbiąc, że ich powybija, dziś rzeczywiście jest w stanie wyciąć swoje inicjały na ciele Bena, przypominając momentami prawdziwego psychopatę. Akurat ten szczególny przypadek jest dość kontrowersyjny i niejednokrotnie miałam wrażenie, że jego postać jest równie niebezpieczna co sam klaun. Na poprzedniego Henry’ego patrzyło się z przymrużeniem oka, co w nowym filmie nie jest już możliwe. Być może także on zahartował naszych Frajerów - dzieciaki są odważniejsze, nie boją się przekleństw, buntują się... Słowem: odzwierciedlają stereotypowych nastolatków w okresie dojrzewania. Nic dziwnego, że Pennywise ucieka się do brutalnych i bezceremonialnych ataków – takiej młodzieży byle co nie wyprowadzi przecież z równowagi.
Choć nowy film pod wieloma względami podąża w inną stronę, twórcy nie ignorują tego, co wykreował miniserial sprzed lat. Przeciwnie, mamy tu do czynienia z kilkoma nawiązaniami do oryginalnej adaptacji, co widać już po poszczególnych fragmentach. Scena, w której mały Georgie wychodzi z domu, by puścić łódkę z nurtem wody, jest niemalże odkalkowana od pierwowzoru, z jedną subtelną różnicą – chłopiec biegnie po przeciwnej stronie ulicy niż Georgie z poprzedniej produkcji. W symboliczny sposób może to zaznaczać odejście od pewnych konwencji, co później zostanie nam udowodnione w kolejnych scenach. Spostrzegawczy widzowie mogli wyłapać coś jeszcze – w jednej ze scen w przerażającym domu znajduje się czerwonowłosy klaun przypominający postać z miniserialu. To przykład ładnie wkomponowanego w całość easter egga, a jednocześnie miły ukłon z uznaniem w stronę poprzednika.
Z przedstawionych powyżej różnic wyłania nam się zatem pewien werdykt, który mówi, że nowe To rzeczywiście jest pod wieloma względami lepsze od miniserialu z 1990 roku. Jednak tak naprawdę wszystko zależy od doświadczeń – warto pamiętać, że w latach 90., gdy efekty specjalne prezentowały znacznie niższy poziom niż obecnie, produkcja rzeczywiście wywoływała ciarki na plecach, nie pozwalając widzom na spokojny sen. Niewątpliwie świadczy to o sile jej oddziaływania. Dziś jednak mało kto przestraszy się ocenzurowanych ataków i zabójstw, a zawierzenie na słowo bohaterom twierdzącym, że były one naprawdę straszne, przestaje już wystarczać. Jeśli coś rzeczywiście ma nas przestraszyć, musimy zobaczyć to na własne oczy. A to akurat nowy film umożliwia nam z nawiązką.
It jest świetnym dowodem na to, jak wymagająca zrobiła się publiczność XXI wieku i jednocześnie udowadnia, że nie każda nowa wersja znanej historii musi być zła. Film staje się nie tylko klimatyczną i wierniejszą adaptacją książki, ale także świetnym przedstawicielem swojego gatunku, zawierającym wszystko to, czym może błyszczeć dobry horror.
I wreszcie – to chyba najwyższa pora na ponowne wejście kultowej historii na ekran. Pennywise atakuje przecież co 27 lat.