„Przytłaczająca część czytelników Innej duszy nie ma pojęcia, że kiedyś pisałem jakieś książki o potworach”, mówi nam Łukasz Orbitowski. Z niegdysiejszym autorem nasączonej popkulturą fantastyki rozmawialiśmy o pisarskiej dojrzałości, jego nadchodzącej powieści i, oczywiście, o grach, filmach i książkach.
Bartek Czartoryski: Czytając Rzeczy utracone, książkę, na którą składają się twoje zapiski sięgające paru ładnych lat do tyłu, czytamy o tym, kim byłeś, czy o tym, kim jesteś?
Łukasz Orbitowski: Człowiek jest również pamięcią o sobie samym i w tym sensie to nadal ja. Bo to, że się zmieniłem, nie oznacza, że nie tęsknię za czymś, co określić można „czystością serca”. Życie weryfikuje wszelkie idealizmy w bolesny sposób i ja też stałem się człowiekiem bardziej przyziemnym i pragmatycznym, niż byłem kiedyś. Akurat wszystkie te wpisy o zawierzeniu popkulturze rażą naiwnością, ale się tego nie wstydzę, bo taki przecież byłem.
A czy ktoś, kto ma styczność z twoimi książkami, z tym, co robisz, nie zawierza tobie?
Gratuluję takiemu komuś naiwności i czystego serca. Zdaje mi się, że moje dwie ostatnie książki, te powieściowe, Szczęśliwa ziemia i Inna dusza, nie są książkami popkulturowymi, bo są wolne od sensacyjności. Nie służą rozrywce. Czemu służą, nie mam pojęcia, ale na pewno sobie czytelnik przy nich nie odetchnie. A czy Dezerterzy (autorski program Łukasza emitowany na antenie TVP Kultura - przyp. red.) są programem popkulturowym? Jeżeli już, to w bardzo dziwny sposób, bo pojawiają się tam goście, którzy ewidentnie, jakby to powiedzieć, robią albo robili w rozrywce, lecz nie było im z popkulturą po drodze, dlatego są dezerterami. Ich życia pobiegły tak, że przestali być tylko dostarczycielami rozrywki. I chyba ja też taki jestem, choć cały czas się przekomarzam z kulturą popularną.
Postrzegasz rzeczone książki jako swoistą cezurę?
Czy ja wiem? Tak się jakoś złożyło. Jest to na pewno cezura pomiędzy młodzieńcem a facetem, jakoś w rejonach pisania Szczęśliwej ziemi osiągnąłem to, co nie udało się moim bohaterom, czyli zbliżyłem się do dojrzałości.
Wyzbyłeś się tym samym „czystości serca”? Bo nadal jesteś przecież odbiorcą popkultury.
Tak, ale ja w tym kostnieję. Widzę to chociażby w doborze repertuaru filmowego. Zwracam się ku temu i sięgam po to, co już znam, nie tylko z racji tego, że kobiecie pokazuję to, co widziałem wcześniej. A jest to cecha człowieka, który uznał, zrozumiał, wydaje mu się, że poszukiwania popkulturowe nie skończą się niczym ciekawym. Poruszam się pośród tego, co mam, co lubię, co zdążyłem sobie przyswoić. To nie jest może dobre, ale nic z tym nie mogę zrobić. Teraz po raz trzeci przechodzę Bloodborne, choć przecież miałem na przykład Tomb Raidera, zresztą od ciebie, zgubionego i cudownie odnalezionego po pijaku, i The Last Guardian, i parę innych rzeczy i gry te nie dały mi tego, czego oczekiwałem. Nie odczułem przy nich ekscytacji, którą daje mi po raz trzeci Bloodborne. Powtórzyliśmy sobie ostatnio Interstellar, które podobało mi się bardziej niż za pierwszym razem i może to też jest jakiś sposób na obcowanie z popkulturą? Kiedy wracam do dzieł filmowych, widzę je lepiej, nie wiem, czy mądrzej, ale bardziej wielowymiarowo. Pamiętam, jak kiedyś próbowałem zostać scenarzystą i uczęszczałem do szkoły scenariuszowej Piotra Mareckiego, której oczywiście nie ukończyłem, zresztą chyba nigdy mi się nie wydawało, że ją skończę. Miałem szczęście chodzić na wykłady do Grzegorza Królikiewicza, który potem był moim gościem w Dezerterach. Przez cały semestr czy pół semestru puszczał nam na zajęciach Obywatela Kane'a i zastanawiałem się, po cholerę on to robi, po co to tyle razy oglądać. A teraz to rozumiem. Kiedy już minie znużenie i irytacja, ujawnia się bogactwo tego filmu.
Miałeś w życiu taką chwilę olśnienia, że musisz się od popkultury odciąć jako pisarz?
Miałem. Nie byłby to może dokładnie ten moment, ale myślę, że dobrym punktem odniesienia są sesje z GTA V. Jest tam tyle fantastycznych, sensacyjnych wątków, znakomicie napisanych postaci, zresztą podług freudowskiego klucza. Uznałem, że nie mam się co z tym zmagać, bo świat rozrywki związanej z wizualnością, a jeszcze bardziej z interakcją, z uczestniczeniem, jest taki mocny, że moje popkulturowe książki nie mogą się z nim mierzyć. Jestem na przegranej pozycji. To tak, jakby nagle zapaśnikowi kazano stanąć naprzeciwko boksera i stoczyć walkę podług zasad bokserskich; ten bokser go zawsze rozpierdoli, nie ma siły. Zacząłem więc szukać przeciwników w swojej kategorii, dlatego te moje książeczki spłynęły subtelnością, uwolniłem je od akcji. Co prawda były trupy w Innej duszy i w mojej nowej książce też będzie ważny trup. I to jest takie wdzięczenie się do czytelnika, to jest nieładne, niskie, to szantaż emocjonalny i kiedyś napiszę coś, gdzie nawet i tego nie będzie.
Udowodniłeś tym samym sobie, że potrafisz pisać książki niefantastyczne, które na dodatek mogą odnieść sukces komercyjny? Przebiłeś szklany sufit?
Tak, pewnie, ale też nigdy nie wątpiłem, że potrafię napisać książkę niegatunkową, tylko miałem wątpliwości, czy warto to robić. Bo brak fantastyki pojmowałem zawsze jako zubożenie własnej twórczości, a teraz zgodziłem się, że moja twórczość może być uboga i może to być jej zaletą. Mam bestseller, mam nominacje do nagród, coś się pozmieniało. Myślę, że przytłaczająca część czytelników Innej duszy nie ma pojęcia, że kiedyś pisałem jakieś książki o potworach. A może trochę szkoda. Dalej myślę, że wszystko, co napisałem, jest w jakiś sposób aktualne.
Podobnie zresztą jest w przypadku Szczepana Twardocha, dla wielu czytelników jego twórczość zaczyna się nawet nie od Wiecznego Grunwaldu, ale od Morfiny.
Jasne, że tak. Chyba zmienił się sposób odnoszenia tak zwanego sukcesu literackiego w Polsce, bo kiedyś był czas wielkich debiutów, debiut Pilcha, Stasiuka, Masłowskiej, jeszcze w jakiś sposób debiut Kuby Żulczyka. Napisali książkę, było jeb i mieliśmy gwiazdę. Teraz dzieje się tak, że pisarz zostaje odkryty i dopuszczony na parnas po piątej, szóstej powieści. Bo ile tego Twardoch wystukał? Kuba Żulczyk też przecież kręcił się w literackim półświatku nim nie wypłynął Ślepnąc od świateł i nie poprawił Wzgórzem psów. Jest jeszcze fajny i zabawny przykład Weroniki Murek, która napisała skromny zbiorek opowiadań, była nominowana do paru nagród, było o niej głośno, a ona co? Chce pisać dramaty, chce robić w teatrze, ma gdzieś książki. I to jest fantastyczne, że mamy ludzi, którzy nie chcą być zniewoleni sukcesem, jaki odnieśli.
A jak to jest u ciebie? Po sukcesie Innej duszy siadłeś do pisania Exodusu z odmienną świadomością siebie jako autora?
Nie ma co ukrywać, do czasu napisania Innej duszy włącznie nie miałem przekonania, że moje rzeczy będą czytane. A teraz wiem, że jak już wyjdzie ten Exodus, książka będzie czytana, a lud, zwłaszcza krytycy, dokona jakieś weryfikacji, powie, czy nie zawiodłem nadziei. Choć nie jestem od tego, żeby je komukolwiek robić, czy się do nich odnosić. Najgorszy scenariusz może być taki, że Exodus okaże się złą książką. I co z tego? Świat się nie skończy. Byłoby super, gdyby wyszło na to, że napisałem świetną powieść, bo zrobiłem wszystko, żeby tak było. Lecz zdołałem wyzwolić się od myślenia, że jestem coś winien ludziom, którzy pokochali Inna duszę. Nie, nie jestem im nic winien, bo już dostali jedną książkę. Teraz będzie zupełnie, kompletnie inna.
O Exodusie myślałeś jeszcze przed Inną duszą, prawda?
Nie do końca, wtedy to miała być jeszcze inna książka. Exodus wpadł mi podczas stukania Innej duszy. To naprawdę spory projekt w wymiarze lokacji, jak powieść drogi, trzeba było zebrać materiał w każdym miejscu. A także ze względu na wielość wątków, jaka się tam pojawia, masz mnóstwo postaci, które się kotłują w życiu mojego bohatera. Inna dusza działa się we wstrętnej Bydgoszczy, gdzie ważnych bohaterów było ze czterech, a tam masz kilkanaście istotnych postaci. Nie mogłem tego opanować, biedziłem się nad tym, miałem kilka podejść. Parę rozdziałów poszło do kosza, bo nie umiałem tego napisać tak, jak chciałem. Ale już zaraz książka wyjdzie, ukaże się i przestanie należeć do mnie, przejdzie na ciebie, na innych ludzi, którzy ją dostaną lub, daj diable, kupią. I oni się do niej odniosą, ja nie będę mógł nic zrobić. To już jest ten moment, kiedy nie masz na nic wpływu, teraz świat robi coś z twoją robotą.
Uważasz, że pisarz nosi w sobie ileś tam powieści, które musi z siebie wypluć, czy jest to raczej robota sekwencjami – kończysz książkę, zaczynasz następną, kończysz, zaczynasz...
Ja tak mam. Już myślę o kolejnej powieści. Może kiedyś smutno odszczekam te słowa, ale wydaje mi się, że prawdziwy pisarz nie zna czegoś takiego jak wypalenie. Bo jaki jest najgorszy błąd, jaki może zrobić twórca? Sam go popełniłem, ale jakoś się wykręciłem i jest dobrze. Błędem jest czerpanie z siebie i z własnych doświadczeń, bo te są ubogie. Jak nie jesteś astronautą, seryjnym mordercą albo alfonsem, to ile książek może wydarzyć się w twoim życiu? Ale wiesz, co jest ciekawe? Świat jest ciekawy. Jak sobie popatrzę, to tych historii jest mnóstwo. Zobacz, siedzimy sobie tutaj, na Kaziku, łażą ludzie i każdy z nich niesie jakąś opowieść. Brzmi naiwnie, lecz taka jest prawda, świat oferuje takie tematy, że tylko siadać i pisać literaturę. Przerabianie siebie dobre jest z kolegami przy wódce.