Reed Hastings miał powiedzieć w jednym z wywiadów, że głównym konkurentem jego serwisu jest sen użytkowników. Niby później zaśmiał się serdecznie, ale jego spojrzenie pozostało zimne jak stal. Netflix to olbrzym, łasy na naszą uwagę i wolny czas. Usługa poszerza swój zasięg o kolejne kraje, a użytkownicy mogą oglądać rozmaite programy na ekranach coraz rozmaitszych urządzeń. Serwis oferuje im całkiem pokaźną pulę filmów, całe sezony seriali telewizyjnych i wreszcie – swoje własne, oryginalne produkcje. Te ostatnie są jego najsilniejszą kartą. Nawet jeżeli oferta amerykańskiego serwisu miałaby się nagle uszczuplić o wszystkie wykupione licencje, oryginalne produkcje Netflixa pozostałyby na swoim miejscu. Potentat VOD inwestuje fortunę w filmy, seriale i dokumenty pod swoim szyldem, dzięki czemu może uniezależnić się od łaski i niełaski licencjodawców. To całkiem przewrotne, że produkcją, która zainaugurowała i wypromowała ową politykę był serial o polityce.

Wszystko na jedną kartę

Jeszcze przed premierą House of Cards, o którym za moment, na Netflixie pojawiły się jaskółki – kilka dokumentów i special Billy’ego Burra. To były subtelne eksperymenty od których trudno byłby oczekiwać, żeby wypromowały usługę. Moglibyśmy porównać ich skalę do krótkometrażowych materiałów dostępnych na polskiej odsłonie ShowMax. Domek z Kart był konstrukcją równie imponującą, jak ryzykowną. Budżet trzynastu odcinków, na które składał się pierwszy sezon, w sumie miał przekroczyć sto milionów dolarów. Dla porównania, przeciętny odcinek seriali AMC takich jak Breaking Bad czy The Walking Dead kosztował około trzy miliony. Można zestawić te sto milionów z serialami, których produkcja kosztowała jeszcze więcej. Nieistotne, do czego nie przymierzylibyśmy House of Cards, należy pamiętać, że mówimy o serialu niedostępnym w telewizji – dającym się oglądać wyłącznie za pośrednictwem internetu i to po wykupieniu specjalnego dostępu. A przecież seriale internetowe kojarzyły się wówczas z produkcjami niezależnymi, za małymi na telewizję. Budżet jak budżet, największe wrażenie robili ludzie, do których kont dotarły owe miliony. Producentem wykonawczym i reżyserem pierwszych odcinków, które przecież nadały ton pozostałym, był nie kto inny jak David Fincher. Reżyser, który razem z braćmi Coen i Tarantino w latach dziewięćdziesiątych zmienił język kina, miał odpowiadać za serial, którego nikt nie będzie oglądać. Bo przecież seriale ogląda się w telewizji! Nieważne, jak byłny popularny, reżyser i tak nie przebije popularnością aktora. Twarzą, która markowała House of Cards, był i jest Kevin Spacey. Trudno sobie wyobrazić bardziej trafiony casting. Aktor znany z Se7en, American Beauty czy K-Pax praktycznie stał się Frankiem Underwoodem. Filmografia wybitnego aktora od jakiegoś czasu specjalnie wybitna nie była. Wysyp największych filmowych dokonań z lat dziewięćdziesiątych się skończył, a kino zwróciło się w stronę naszpikowanych komputerowymi efektami superprodukcji, w których Spacey nie odnajdywał się najlepiej. Pamiętacie jego kreację Lexa Luthora w Superman Returns? O ile ktokolwiek pamięta o Superman Returns…. Kevin Spacey opuścił Hollywood i przeprowadził się do Londynu, gdzie poprowadził słynny teatr szekspirowski The Old Vic. Nie tyle kino straciło zainteresowaniem nim, co raczej on kinem. Jako artysta, nie czuł się najlepiej z koniunkturalnym podejściem do udziału w kolejnych projektach. Netflix oferował mu interesującą, wielowarstwową postać i twórczą (może trafniej byłoby „odtwórczą”) swobodę. W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej", Spacey chwalił atmosferę na planie: Śmieliśmy się, że w żadnej telewizji nie moglibyśmy dobić psa w pierwszych minutach pierwszego odcinka. Ludzie mówili: "Zabijecie zwierzaka i stracicie połowę widzów". Producent powiedział to Davidowi Fincherowi, a on na to: "Mam to gdzieś". Stwierdziliśmy, że jeśli zrobimy to inaczej, to nie będzie już nasz serial.

Pozostałe Domy

Baron Michael Dobbs, po powrocie ze Stanów, gdzie pisał do Boston Globe, został osobistym doradcą Margaret Thatcher. Kiedy przestał sprawować swoja funkcję, wydał polityczną fikcję pod doskonale znanym wam tytułem. Podobno powieść Dobbsa miała charakter osobistego odwetu autora i wyrażała jego frustrację nieczystymi, politycznymi gierkami. Tak czy owak, sam fakt, że pisarz znał opisywane środowisko od podszewki, nadawał jego książkom szczególnego kontekstu. Francis Urquhart nie ma za wiele wspólnego z serialowym Frankiem Underwoodem. Jest równie przebiegły, ale przeżywa zupełnie różne perypetie. Jeżeli macie ochotę je poznać, BBC wyprodukowało serial na podstawie pierwszej trylogii thrillerów politycznych Dobbsa. House of Cards, ten z Robin Writght i Fincherem, należy więc traktować jako amerykańską wersję brytyjskiego oryginału, zresztą bardzo luźno opartą o swój pierwowzór. Czy zatem serial Netflixa potrzebował podpinać się pod angielską markę? Zwłaszcza, że w 2013 Showtime emitował głośne House of Lies z Kristen Bell i Donem Cheadle. Bohater tego ostatniego często zwracał się do telewidza, opowiadając o kulisach pełnego intryg świata rad nadzorczych wielkich korporacji. Przyznajcie, że brzmi to odrobinę znajomo.

Fenomen

Nagle rozniosła się wieść o tym, że szalony eksperyment amerykańskiej wypożyczalni filmów się powiódł. Jej pierwszy oryginalny serial jest świetny i stanowi nową jakość gatunku! Kevin Spacey w najlepszej roli od lat! Lubię myśleć, że za całym zamieszaniem nie stała gigantyczna kampania reklamowa ani opinie krytyków, a poczta pantoflowa i potężne już wówczas media społecznościowe. Spacey wykończył ostatnich niedobitków wartościujących aktorów na filmowych i serialowych. Produkcja zachwycała swoim rozmachem – była jak kilkunastogodzinny film. Zaraz ktoś przypomni, słusznie zresztą, że przecież ponad dekadę wcześniej wyszła bombastyczna Band of Brothers. Oczywiście, że przed House of Cards zdarzały się produkcje czyniące mętlik w głosach ludzi utożsamiających serial telewizyjny z telenowelą. Zresztą miniserial BBC, którym inspirowało się HoC, również mógł się szczycić filmową prezencją. Oczywistą innowacją, która odróżniała House of Cards od poprzedników, była jego forma dystrybucji. Gdyby Netflix zdecydował się udostępniać kolejne odcinki co tydzień, House of Cards oglądałoby się jak zwyczajny serial telewizyjny. Tymczasem dostając cały sezon na raz, odbiorcy oszaleli. Periodyczny model dystrybucji był jednym z głównych przymiotów seriali, a Netflix wywrócił ten ład do góry nogami. Widzowie ani myśleli emulować telewizyjne przyzwyczajenia, kiedy cały kilkanaście odcinków stało przed nimi otworem, gotowe do obejrzenia, kiedy tylko zechcą. Niektórzy decydowali się obejrzeć je wszystkie w formie wielogodzinnego maratonu. Zjawisko binge-watchingu, do tej pory zarezerwowane dla garstki geeków, stało się powszechne i przestało kogokolwiek dziwić. Skoro nawet Barack Obama jarał się każdym następnym sezonem i oglądał go za jednym podejściem, to chyba nie ma w tym nic zdrożnego? Zresztą to zainteresowanie prezydenta Stanów Zjednoczonych nadawało HoC szczególnej wagi. To serial świetnie wykonany, zagrany i napisany, ale jednak rozrywkowy, coraz bardziej niedorzeczny z sezonu na sezon. A jednak tematyka, którą porusza, nadaje mu walor istotności. Scenarzyści wpisują w fikcyjną historię aluzje do prawdziwych wydarzeń i postaci takich jak Snowden czy prezydent Putin. W którymś momencie pojawiają się nawet członkinie grupy Pussy Riot, a rzeczywistość wykreowana, serialowa, przecina się z tą naszą. Tych punktów przecięcia jest na tyle dużo, że House of Cards jest traktowany poważniej od pozostałych seriali Netflixa. Thriller polityczny nabiera publicystycznego charakteru, staje się silnym głosem w dyskusji na bieżące tematy. Ciągłe rozmowy w politycznych kuluarach dla niektórych widzów mogą się wydać nużące, a jednak śledzą je od deski do deski. Choćby dlatego, że wszyscy je oglądają i głupio byłoby wypaść z obiegu! Niezależnie, czy serial był oglądany na pokrywającej pół ściany plazmie w amerykańskim domu, czy jakiś nieborak z drugiego końca świata oglądał na ekranie komputera zaszumioną, piracką wersję, przed każdym odcinkiem ukazywało się charakterystyczne logo. Widz połączył kropki. Skojarzył Netflix z produkcjami najwyżej jakości. Każdy kolejny serial, który pojawiał się na platformie, stawał naprzeciw wysokim oczekiwaniom. Zdarzały się propozycje o wiele od HoC przystępniejsze (Daredevil, Stranger Things) albo cieszące się większą oglądalnością (Orange Is the New Black). Mimo to, nic nie wybiło House of Cards z piedestału. To o tym serialu najwięcej się mówi, on stał się benchmarkiem możliwości amerykańskiego giganta i od niego ów gigant rozpoczął swoją ekspansję.

Pozostaje mi już tylko odpowiedzieć na jedno pytanie: czy warto oglądać House of Cards?

Na początku zakwestionowałem oczywistą, jak by się mogło wydawać, odpowiedź. Swoją premierę ma piąta transza, więc żeby cokolwiek z niej zrozumieć, widz musiałby poświęcić sporo czasu na nadrobienie zaległości i obejrzenie czterech dotychczasowych. Serial absolutnie się nie zestarzał. Jest tak atrakcyjny, jak w dniu jego premiery. Warto mieć świadomość, jak olbrzymią rolę odegrał w historii naszego ulubionego medium. Warto pamiętać, że gdyby nie on, być może nigdy nie dostalibyśmy F for Family, Narcosa, Sense8 albo The Crown. Czy jednak rzeczywiście warto go teraz oglądać? Kiedy miał swoją premierę, o której tyle już wspominaliśmy, House of Cards był jedynym rodzynkiem w ofercie. Subskrybenci, zainteresowani czy nie, chętnie śledzili perypetie Franka Underwooda. Po latach, kiedy oferta platformy jest tak przepastna, że zawiera w sobie cały gatunkowy przekrój – od sitcomów, przez seriale Marvela, po wysokobudżetowe animacje Guillermo del Toro, każdy użytkownik może oglądać, co mu się żywnie podoba. House of Cards oglądać warto, ale nie poleciłbym go osobom, które nie lubią szekspirowskich dramatów i bezlitosnych, politycznych rozgrywek. Pomimo olbrzymiej popularności, to nie jest serial dla wszystkich. <
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj