Ruggero Deodato miał szansę na stworzenie nihilistycznej kanibalistycznej trylogii.
Ruggero Deodato miał szansę na stworzenie nihilistycznej kanibalistycznej trylogii. Przed przełomowym Cannibal Holocaust zrealizował w 1976 roku Zapomniany świat kanibali. Fabularnie było odwrotnie – to tubylcy od samego początku byli żądnymi krwi i mięsa potworami, którzy polowali na bohaterów. Reżyser zapowiadał, że stworzy remake Cannibal Holocaust jako zakończenie trylogii kanibalistycznej, jednak tym razem bez znęcania się nad zwierzętami i z mniejszym okrucieństwem pokazanym na ekranie. Finalnie nigdy do tego nie doszło.
Jak wspomniałam wcześniej, we Włoszech kino kanibalistyczne zdobywało szczyty popularności. Trzeba jednak mieć na uwadze, że było to kino kategorii B albo gorzej. Jednym z zabawniejszych przykładów produkcji gore jest Emmanuelle i ostatni kanibale z 1977 roku (reż. Joe D’Amato). Imię głównej bohaterki może od razu kojarzyć się z francuską erotyczną heroiną, co wcale nie jest takim błędnym skojarzeniem. Krótko mówiąc, Włosi mieli swoją wersję. Erotyczne przygody włoskiej dziennikarki Emmanuelle cieszyły się niemałą popularnością, a połączenie tego z boomem na kino kanibalistyczne zaowocowało niezbyt udanym filmem o spotkaniu Emmanuelle z dziewczyną wychowaną przez kanibali. Joe D’Amato w swojej produkcji uraczył widzów niewybredną sceną pożerania pielęgniarki.
Nie trzeba było długo czekać, aby wpływ kinematografii włoskiej został zauważony również w Hollywood. Horrory o tematyce kanibalistycznej coraz częściej pojawiały się na ekranach amerykańskich kin. Wystarczy wspomnieć chociażby takie produkcje jak Wzgórza mają oczy Wesa Cravena z 1977 roku czy Drogę bez powrotu Roba Schmidta z 2003 roku. W produkcjach USA kanibale są zazwyczaj zdeformowanymi ludźmi, czymś na pograniczu człowieka a potwora. Oczywiście dziwne mutacje spowodowane są kanibalizmem. Zarówno we włoskich filmach kanibalistycznych, jak i w produkcjach Hollywood kanibale są z gruntu źli. Chcą skrzywdzić głównych bohaterów, co przez lata królowało w świadomości widzów.
Innym typem filmów o tematyce kanibalistycznej są produkcje, w których postacie są zmuszone do jedzenia ludzkiego mięsa. Najczęściej po to, aby przetrwać. W 1991 roku Jean-Pierre Jeunet oraz Marc Caro wyreżyserowali Delikatesy. Czarna komedia o postapokaliptycznym świecie została obsypana Cezarami (w kategoriach: najlepsza scenografia, najlepszy film debiutancki, najlepszy montaż oraz najlepszy scenariusz) oraz zdobył wiele nominacji. Historię byłego klauna, który wprowadza się do kamienicy, w której właściciel serwuje mieszkańcom ludzkie mięso, pokochali zarówno widzowie, jak i krytycy. Oczywiście kanibalizm jest tu przedstawiony groteskowo, a całość jest bardzo surrealistyczna. Raczej ogląda się to z uśmiechem na ustach niż z poczuciem obrzydzenia.
Zupełnie inaczej jest w przypadku Alive, dramat w Andach Franka Marshalla z 1993 roku. Opowieść o urugwajskiej drużynie rugby, której samolot rozbija się w Andach, niesamowicie trzyma w napięciu. Drużyna, walcząc o przetrwanie, zostaje zmuszona do dokonywania rzeczy niewyobrażalnych. Na pograniczu horroru gore oraz dramatu o walce o życie znajdują się bohaterowie meksykańskiego Jesteśmy tym, co jemy (reż. Jorge Michel Grau) z 2010 roku. W dziwnej, trochę postapokaliptycznej rzeczywistości rodzina kanibali zostaje wystawiona na próbę, gdy ojciec, głowa rodziny, umiera. Nie tylko ból po utracie członka rodziny jest tu problemem – ojciec polował i dostarczał rodzinie ludzkie mięso, aby mogła przeżyć. Alfredo, najstarszy syn, staje się nowym opiekunem krewnych. Aby ocalić swoich najbliższych, musi stawić czoła polowaniu na ludzkie mięso. Niestety, w przypadku tego filmu, mimo obiecującego pomysłu, produkcja niezbyt się obroniła. Zawiniły przede wszystkim słabe zdjęcia oraz kiepska gra aktorska.
Plucie czy oddawanie moczu na resztki jedzenia, które zjeżdżają na kolejne poziomy, są przepełnione goryczą oraz chwilowym poczuciem wyższości.
Kanibalizm jako ratunek przed śmiercią oraz walka o przetrwanie pojawia się również w hiszpańskiej produkcji Netflixa z 2019 roku, czyli Platformie w reżyserii Galdera Gaztelu-Urrutii. Opowieść o więzieniu, w którym osadzeni zajmują poszczególne poziomy, a jedzenie codziennie opuszczane jest na specjalnej platformie, która zjeżdża w dół (jak łatwo się domyślić, po kilkunastu poziomach jedzenia już nie wystarcza), była ciekawym pomysłem, jednak finalnie jest to film dość nijaki i niezbyt wciągający. Na pewno na plus można zaliczyć uniwersalną opowieść o podziałach klasowych. Mimo że co miesiąc więźniowie trafiają na inny poziom – a co za tym idzie, raz są na górze, a raz na dole – to zawsze gardzą tymi, którzy są niżej. Plucie czy oddawanie moczu na resztki jedzenia, które zjeżdżają na kolejne poziomy, są przepełnione goryczą oraz chwilowym poczuciem wyższości. Jak łatwo się domyślić, na najniższych poziomach więźniowie opętani głodem oraz desperacją dopuszczają się aktów kanibalizmu.
Skoro przebrnęliśmy przez kino kanibalistyczne, w którym ktoś poluje i chce pożreć bohaterów, oraz filmy, w których kanibalizm jest ostateczną formą przetrwania oraz pozbawieniem człowieczeństwa, to dochodzimy do ciekawej sytuacji, w której bohaterowie spożywają ludzkie mięso, chociaż o tym nie wiedzą. Na myśl od razu przychodzi musical Tima Burtona z 2007 roku, czyli Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street.
Film zdobył wiele nominacji oraz prestiżowych nagród (m.in. Oscara z najlepszą scenografię czy Złote Globy za najlepszą komedię lub musical oraz dla najlepszego aktora dla Johnny’ego Deppa). Historia golibrody, który wraca do Londynu, aby pomścić żonę i córkę, stała się już kultowa. Sweeney Todd wraz z Panią Lovett otwierają zakład fryzjerski, w którym mężczyzna morduje klientów, a kobieta nadziewa paszteciki ludzkim mięsem. Produkcja jest ekranizacją broadwayowskiego musicalu. Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street to perełka w filmografii Tima Burtona, a duet Johnny Depp i Helena Bonham Carter oczarowuje widzów już od pierwszych minut. Makabra ubrana jest tutaj w groteskę. Mimo tryskającej krwi nóżka sama podryga do piosenek.
W 2003 roku podobnej tematyki podjął się duński reżyser Anders Thomas Jensen w swoim rewelacyjnym filmie Zieloni rzeźnicy. Kino Andersa Thomasa Jensena jest przepełnione absurdem oraz niewybrednym humorem. Dwójka przyjaciół, Svend (Mads Mikkelsen) oraz Bjarne (Nikolaj Lie Kaas), otwierają własny sklep mięsny. Interes nie idzie im dobrze, a na skutek nieszczęśliwego wypadku Svend zabija człowieka. Aby to ukryć, ćwiartuje ciało mężczyzny i następnego dnia sprzedaje je wraz z innym mięsem. Zakład zdobywa coraz większą popularność, a mięso przyciąga coraz więcej klientów.
Anders Thomas Jensen jest królem absurdu w duńskim kinie. W Zielonych rzeźnikach makabryczne sceny są przedstawione w lekkiej i pełnej komizmu formie. Na tym filmie śmiałam się w głos, aby po chwili przecierać ze zdumienia oczy. Bohaterowie, którzy doprowadzają się na skraj szaleństwa, w finale zostają skonfrontowani z absurdalnym rozwiązaniem, które podkreśla, że wszystkie złe rzeczy, które się wydarzyły po drodze, były bezcelowe.
Mówiąc o kanibalizmie w kinie, nie można nie wspomnieć o jednym z najważniejszych (oraz książkowych!) psychopatycznych morderców, czyli Hannibalu Lecterze, który był oczywiście kanibalem. W 1991 roku Anthony Hopkins zachwycił cały świat swoją kreacją aktorską w Milczeniu owiec Jonathana Demme’a. Film został obsypany nagrodami (pięć Oscarów, Złoty Glob, dwie nagrody BAFTA, Berlinale, cztery Saturny i wiele więcej), a Hannibal Lecter stał się kultową postacią popkultury. Chyba każdy kojarzy postać Lectera w charakterystycznej masce. Mistrzowski thriller do tej pory uznawany jest za jeden z najlepszych filmów wszech czasów. Anthony Hopkis stworzył obraz psychopatycznego mordercy, który przerażał i fascynował. Już sama otoczka budowana wokół tej postaci wywoływała dreszcze. Oczywiście pojawiły się kontynuacje bazujące na powieściach Thomasa Harrisa – Hannibal Ridleya Scotta z 2001 roku, Czerwony smok Bretta Ratnera z 2002 roku czy Hannibal. Po drugiej stronie maski Petera Webbera z 2007 roku. W ostatnim z nich w roli Hannibala pojawił się już Gaspard Ulliel.
W 2013 roku postać Hannibala Lectera wróciła w serialu Bryana Fullera – Hannibal. W rolę charyzmatycznego psychopaty tym razem wcielił się Mads Mikkelsen. Serial miał swój klimat, a twórcy świadomie odbiegali od pierwowzoru. Lecter w wydaniu Mikkelsena jest przerażający, ale równocześnie stonowany i elegancki. Sceny, w których przygotowuje posiłki, oraz estetyka wykonanych zdjęć podczas gotowania pobudzają apetyt. Hannibal dzięki estetyzacji stał się serialem ciekawym, którego raczej nie porównuje się do Milczenia owiec, co początkowo wydawało się nieuniknione. Gotowanie w wersji Mikkelsena hipnotyzuje. Do tego stopnia, że zupełnie nie przeszkadza mi to, że najczęściej przygotowuje ludzkie mięso.
Gotowanie w wersji Mikkelsena hipnotyzuje. Do tego stopnia, że zupełnie nie przeszkadza mi to, że najczęściej przygotowuje ludzkie mięso.
Inne spojrzenie na kino kanibalistyczne przedstawiła Julia Ducournau w 2016 roku w filmie Mięso. Kanibalizm został tu przedstawiony jako brzemię – natura, której nie można oszukać. Główną bohaterką produkcji jest Justine, wegetarianka, która rozpoczyna wymarzone studia weterynaryjne. Dziewczyna jest wrażliwa. Interesują ją prawa zwierząt. Na uczelni studiuje również jej starsza siostra. W trakcie specyficznego kocenia przez starsze roczniki Justine zostaje oblana zwierzęcą krwią oraz zmuszona do zjedzenia surowej króliczej nerki. Po tym wydarzeniu dziewczyna zaczyna czuć ciągoty do surowego mięsa.
Julia Ducournau w rewelacyjny sposób przedstawiła przemianę bohaterki z cichej i nieśmiałej dziewczyny na wyzwoloną, odważną i wulgarną. Justine próbuje walczyć ze swoimi nowymi słabościami, ale pozostaje bezradna wobec swojej prawdziwej natury. Nie brakuje tutaj scen brutalnych, na granicy kina gore, ale Mięso jest również historią o siostrzanej miłości oraz kobiecej solidarności. Justine nie jest przeze mnie odbierana jako potwór-kanibal, ale jako młoda kobieta, której szczerze współczuję i z którą sympatyzuję.
Dokładnie tak samo się czułam w trakcie seansu Do ostatniej kości. Maren (Taylor Russell) jest kanibalką, która mieszka ze swoim ojcem. Po kolejnym „incydencie” i ucieczce do następnego miasta ojciec opuszcza swoją córkę, zostawiając jej tylko kasetę z nagraniem głosowym. Maren wyrusza w drogę, aby odnaleźć swoją biologiczną matkę. Po drodze trafia na dziwnego i dość przerażającego Sully’ego (Mark Rylance), który uświadamia jej, że nie jest jedyna. Zjadaczy (tak nazywają się kanibale) jest więcej i potrafią się wyczuć. Dziewczyna, wystraszona specyficznych zachowaniem mężczyzny, ucieka. Na swojej drodze spotyka Lee (Timothée Chalamet), z którym rozpoczyna wspólną podróż.
Mimo kilku krwistych scen produkcja jest dość zachowawcza. Najbardziej brutalne momenty są opowiadane przez bohaterów, a kamera czule obrazuje ich twarze w trakcie opowieści. Muszę przyznać, że ten zabieg jest rewelacyjny z dwóch powodów. Po pierwsze wyobraźnia działa tu zdecydowanie dużo lepiej niż najbrutalniejsze gore, po drugie Taylor Russell oraz Timothée Chalamet mają okazje się wykazać aktorsko. Podróż bohaterów po kolejnych stanach jest nieśpieszna. Czułam, że coraz bardziej wsiąkam w ten świat, akceptuje Maren i Lee oraz niesamowicie im współczuję natury, z którą nie są w stanie wygrać.
Luca Guadagnino po raz kolejny udowodnił, że potrafi kręcić świetne filmy o miłości, niezależnie od tego, czy ich akcja dzieje się we Włoszech (Tamte dni, tamte noce), czy dotyczy dwóch zagubionych młodych ludzi z brzemieniem kanibalizmu. Nie jest to łatwe. Maren i Lee często ulegają emocjom, szukają sposobów na to, aby zabijanie było jak najbardziej humanitarne. Przepełnieni są empatią, walczą ze swoimi potrzebami, próbują żyć normalnie. To przywołuje na myśl motyw wampirów w kinie. Wampiry – również przedstawiane na dwojaki sposób (albo potwory, albo empatyczne stworzenia walczące ze swoją krwiożerczą naturą) – wywołują skrajne reakcje, od strachu po współczucie. Podobny zabieg został tu wykonany z kanibalami.
W przypadku Tamtych dni, tamtych nocy dało się poczuć niesamowity klimat lata we Włoszech. W produkcji Do ostatniej kości również możemy poczuć atmosferę przemierzanych stanów, bezdroży oraz wyzwalające poczucie wolności. Maren i Lee wydają się królową i królem świata. Są młodzi, piękni, gotowi na nowe wyzwania i przygody. Nie ma tu żadnego limitu – poza tym, który siedzi w ich głowach. Chociaż to Maren wydaje się bardziej zagubiona, ponieważ została sama, to jednak Lee otacza się grubszym murem, za który nie chce nikogo wpuścić. Jego opiekuńczość wobec dziewczyny jest swojego rodzaju oczyszczeniem. Oboje potrzebą bliskości oraz czułości. Zdecydowanie bliżej im do ludzi niż potworów.
Kanibalizm w kinie przeszedł bardzo długą drogę – od zmutowanych potworów do pięknego Chalameta. Jednak przede wszystkim zmieniło się portretowanie tego zjawiska. Nikt raczej nie postawi na tej samej półce Cannibal Holocaust i Do ostatniej kości, bo to produkcje skrajnie różne, zupełnie o czymś innym. Początkowo byłam pewna, że to się nie uda. Kanibalizm i romans? Czy to nie przesada? A jednak Luca Guadagnino pozytywnie mnie zaskoczył.
Do ostatniej kości jest filmem drogi, intymnym portretem młodych ludzi i ich pierwszej miłości. Tak naprawdę kanibalizm jest tu tylko pretekstem do pokazania wewnętrznej walki ze sobą, swoimi nałogami oraz poszukiwaniem siebie, jak i swojego miejsca na świecie. To również uniwersalna lekcja empatii, ale przede wszystkim historia uczucia sięgającego do ostatniej kości.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj