Batman przed potyczką z Doomsdayem zdał sobie sprawę, że przy boku ma swoją „starą”, Thor w przypływie bitewnego uniesienia sprowadził nas do parteru słowami „zatkało kakao”, a Tony Stark, zanim kogoś sakramencko spierze, musi jeszcze opuścić „przyłbicę”. Trzej giganci komiksowych bojów, trzy odmienne sytuacje, trzy spazmatyczne podejścia do tłumaczenia dialogów przez odpowiedzialnych za przygotowanie polskiej wersji językowej konkretnych filmów. Wielu z nas otwiera się nóż w kieszeni, gdy tylko słyszymy, jak rodzimi tłumacze pragną dobitnie udowodnić, że „Polacy nie gęsi, iż swój język mają”. To patriotyczne przekonanie uzewnętrznia się bodajże najmocniej w czasie pracy nad dubbingiem, który pomimo wszechobecnej krytyki w dalszym ciągu nad Wisłą trzyma się wielkiego ekranu nadspodziewanie dobrze. Co więcej, wbrew powszechnej opinii, nic nie wskazuje na to, by ta sytuacja miała się w najbliższym czasie jakkolwiek zmienić. Jeśli tylko w czasie wakacyjnych wojaży udacie się do Niemiec, możecie mieć problem z wytłumaczeniem tamtejszym mieszkańcom, na czym dokładnie polega instytucja lektora. W kraju Goethego, podobnie jak w Hiszpanii, Włoszech i we Francji, dubbing, począwszy od lat 30. minionego wieku, zbudował monstrualne zasieki i ani myśli być wyparty przez inne formy tłumaczenia filmów. Podstaw takiego stanu rzeczy w przypadku trzech pierwszych państw należy upatrywać jeszcze w faszystowskiej mentalności, która w upiorny sposób upatrywała w języku oręża do walki o utrzymanie narodowościowej autonomii. Dumni Francuzi z kolei znani są na całym świecie z troski o swój lingua franca, a dochodzi tu przecież jeszcze dbałość o własną kulturę, która w zamierzeniu powinna się bronić przed wpływami amerykańskiego dorobku cywilizacyjnego w wersji pop. Początkowo o popularności dubbingu decydowały także kwestie finansowe, w myśl zasady: własna wersja językowa filmu to więcej przeznaczonych na nią środków i karkołomny w formie prestiż ekonomiczny. Z biegiem lat przestało być to regułą, a dubbing rozpanoszył się także w mniej zamożnych krajach: Bułgarii, Turcji czy na Węgrzech. Bogaci Skandynawowie wciąż jednak wolą wersję z napisami, a prowodyrzy całego zajścia zza Wielkiej Wody sami zatracili się w dubbingowaniu filmów azjatyckich. No url W naszej ojczyźnie dubbing wystawiony był na działanie dziejowych wichrów i przeżywał rozmaite koleje losu. Aktorzy podkładający głos w kinie pod zagraniczny pierwowzór debiutowali w Polsce już na przełomie 1937 i 1938 r., w czasie pracy nad filmem Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków, choć skrupulatni kronikarze donoszą, że podobną technikę zastosowano już kilka lat wcześniej do podrzędnych wielkoekranowych obrazów. W latach 50. XX w. ukuto nawet pojęcie „polskiej szkoły dubbingu”, która cechowała się dbałością o wierność tłumaczenia, a walczący o pracę aktorzy musieli zdawać egzaminy z posługiwania się perfekcyjną dykcją. Z czasem, głównie za sprawą wpływów Związku Radzieckiego (w krajach dawnego bloku wschodniego do dziś najpopularniejszą formą filmowego tłumaczenia pozostaje lektor, czyli tzw. szeptanka) i rosnących kosztów, zaczęto jednak odchodzić od tej wersji językowej przeróbki dzieła kinowego. Dubbing powrócił do Polski ze zdwojoną siłą na początku XXI w. i bezczelnie zaczął podbijać coraz to nowe filmowe gatunki, do czego walnie przyczyniła się popularność w naszym kraju Shreka. Rodzimi dystrybutorzy kinowi w ten sam sposób zaczęli tłumaczyć nie tylko animacje, ale i filmy komiksowe, biblijne, fantasy, musicale i obrazy przeznaczone dla młodzieży, łaskawie pozostawiając widzom do wyboru także wersję z napisami. Dubbing od swojego powstania doskonale sprawdza się w finansowym boju o widza mainstreamowego filmu. Jakkolwiek próbowalibyśmy zanegować jego zasadność, nie ma jednak przypadku w układaniu przez dystrybutorów kinowego repertuaru w taki sposób, by ta wersja obrazu puszczała do nas oko w czasie najlepszej pory dnia na rodzinny wypad (w przybliżeniu: od poranka po wczesny wieczór). Dzięki temu polscy ojcowie i polskie matki mogą więc zabrać do kina swoje latorośle, które niekoniecznie muszą nadążać za tekstem pojawiającym się w dole ekranu. Co więcej, spore grono dorosłych w tej formie tłumaczenia także odnajduje się doskonale. Powodów takiego stanu rzeczy jest mnóstwo, od umysłowego lenistwa po wyniesione jeszcze z obcowania z telewizją przyzwyczajenia, oparte na przekonaniu, że filmowy tekst najlepiej poznawać za pomocą kogoś, kto swoją interpretacją nam go w przystępny sposób zaserwuje. Niektórzy z nas mają z kolei kłopoty ze wzrokiem, więc czytanie dialogów może okazać się barierą nie do przebicia. Widz dzięki dubbingowi może też w pełni skupić się na wizualnej warstwie filmu, nie tracąc nic poprzez komunikacyjne zagubienie w czasie czytania napisów. Dochodzą tu jeszcze zalety techniczne takiej formy kinowego tłumaczenia: dubbing pozwala na oddanie wszystkich filmowych rozmów, łącznie z tymi rozmywającymi się gdzieś na drugim czy trzecim planie, a także nie ingeruje w warstwę muzyczną, która przy posiłkowaniu się lektorem ulega najczęściej wyciszeniu. Mimo to w czasie seansu zdubbingowanej wersji filmu niejednokrotnie mamy wrażenie, że to, co na ekranie zostało, to zupełna wariacja na temat pierwowzoru. Jeśli bowiem w kinowej parafii obraz uznamy za proboszcza, to dźwięk będzie tu pełnił nie tylko funkcję dobrotliwego wikarego, ale czasem nawet biskupa doglądającego, jak się jego owieczki-widzowie mają. W niektórych przypadkach nieudany dubbing doprowadza do zarzynania dzieła: nabijamy film na pal i sprawdzamy, jakie wydaje odgłosy, poszukując tych, które reżyser adaptowanej językowo wersji uzna za jedynie słuszne. Wszystko rozbija się o tłumaczenie, przy czym niekiedy nie będzie to subtelne Między słowami, a raczej podszyta poetyką horroru któraś z części Krzyku. Zagraniczny pierwowzór filmu i jego tekstualny wydźwięk ginie gdzieś w odmętach zapędzania go w rejony polskiej rzeczywistości, mniej lub bardziej doprowadzając do przekłamywania oryginału. Co więcej, w wersji dzieła z dubbingiem dosłownie i w przenośni do głosu dochodzą nowi aktorzy, a ich zagraniczni odpowiednicy zostają odarci z intonacji, barwy wydawanych dźwięków, melodii i natężenia wypowiadania słów. Dochodzi tu jeszcze świadomość, że np. w przypadku filmów animowanych gros ekranowych bohaterów zaczerpnęło mimikę, gestykulację i mowę ciała od amerykańskich gwiazd Hollywood czy konkretnych postaci życia publicznego. Taki stan rzeczy rodzi całą masę problemów. Aktorzy dubbingowej wersji z odczytywanymi linijkami tekstu wciąż i wciąż trafiają albo zbyt szybko, albo zbyt późno. Naruszona zostaje integralność obrazu i dźwięku, prawdopodobnie jeszcze bardziej niż w przypadku Tomasza Knapika biorącego na warsztat dialogi z filmów porno. Gdzieś ginie także głosowa naturalność, która rozbija się o skrajności wdech-wydech, pompatyczną niekiedy intonację czy sztuczną modulację. Jeszcze więcej wątpliwości nastręcza samo tłumaczenie, będące swoistym nowym scenariuszem konkretnego filmu. Reżyserzy i lingwiści pracują nad możliwie najbardziej przystępną formą oddawania wydźwięku angielskich dialogów, która musi być skrojona na potrzeby danego kraju i jego kinowo-społecznych przyzwyczajeń. W takiej pracy bardzo łatwo o zamordowanie filmowego pierwowzoru z jednej strony przesadą, z drugiej zaś balansowaniem pomiędzy zaciekawieniem widza a wiejącą z warstwy dźwiękowej nudą. W tę pułapkę zaskakująco często wpadają polscy dygnitarze tłumaczeniowi przygotowujący dla rodaków dubbing. No url W rodzimych warunkach odpowiedzialni za kinowy dubbing niejednokrotnie dopuszczają się bowiem, jakby ujął to klasyk, „semantycznego nadużycia”. Przywołane na wstępie niniejszego tekstu komiksowe przykłady to tylko kropla w morzu tłumaczeniowych perełek. Gdy Dziadek w filmowej wersji Simpsonów prosi o „banany na moich gofrach” (ang. „I want bananas on my waffels”), Homer, kończąc debatę z nim, odpowiada, że „zamyka sprawę” (ang. „I rest my case!”). Tymczasem rodzimi mistrzowie języka przerobili ten dialog na dziadkowe „Chcę gofra z bananem i korniszonkiem”, na co głowa rodziny Simpsonów odpowiada: „A dziadziuś może w ciąży?”. W tym samym filmie homerowy klasyk, przywoływany przez niego w czasie rozmaitych pomyłek, sławetne „D’ho!”, przeszedł w jakże oddające pierwowzór słowo… „Kupa!”. Innym razem tłumaczeniowy zamordyzm zaświadcza o niewiedzy odpowiedzialnych za dubbing. Gdy Sknerus w Mickey: Bardziej Bajkowe Święta, znajdując pod choinką kobzę, mówi: „Chciałem to dostać od momentu, gdy byłem szkrabem w Highlands” (czyli w północnej Szkocji; ang. „It’s what I wanted since I was wee lad in the Highlands”), dubbingowi twórcy przenoszą go gdzie indziej, budując wypowiedź: „To mi przypomina Irlandię mojego dzieciństwa”. W jeszcze innych przypadkach wydaje się, że odpowiedzialni za polskie tłumaczenie muszą korzystać z pomocy ziomków z wielkomiejskich blokowisk. Gdy Obeliks w Asterix i wikingowie pyta tytułowego bohatera, czy „czuje falę” (ang. slang – „Hey! Are you in the flow brow?”), rodzimi lingwiści są jeszcze bardziej „w dechę” i serwują widzom swojsko brzmiące „Mega wczuwa, no nie, stary?”. Można poczuć się jak na polskim podwórku. O ile sam dubbing w kinie wyrasta ze szlachetnych pobudek i może służyć rozwarstwionej widowni, o tyle jego moc sprawcza w polskim poletku powraca do nas nieustannie niczym bumerangowe mroczne widmo, przywalając niemiłosiernie „starej” Batmana. Tzn. Wonder Woman. Dzieje się tak głównie za sprawą odczytywania przez polskich twórców wersji dubbingowych języka filmu na jedno kopyto. Znakomite swoją drogą, sprawdzone już rodzime przeróbki dzieł animowanych dyktują konwencję obrazów z zupełnie innego bieguna gatunkowego. Odpowiedzialni za tłumaczenia prześcigają się w podszywaniu niejednokrotnie mrocznych przecież filmów humorystycznymi akcentami i aż dziw bierze, że nikt się jeszcze nie opamiętał i nie zrozumiał, jak bardzo może to szkodzić widzowi i samemu dziełu. Popadamy tu jeszcze ze skrajności w skrajność, a obrazom biblijnym polscy twórcy dubbingu chcą z kolei nadać ceremonialną, pompatyczną otoczkę, pragnąc poniekąd wzbudzić w publice odczucie, że de facto może ona w trakcie seansu znaleźć przedłużenie niedzielnej mszy. Koniec końców o tym, jaki ostatecznie kształt w naszym kraju przybierze dubbing, będziemy decydować my - widzowie. Pamiętajmy tylko, że tu nie głosujemy za pomocą pilota, lecz tego, gdzie i na co zakupimy bilet kinowy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj